31 sie 2015

Domowy peeling solny

Cześć kochani! Przez wakacje, z powodu nieustających upałów i stosowania filtrów przeciwsłonecznych zużywam peelingi w tempie ekspresowym, by dobrze oczyścić ciało z potu i warstwy kosmetyków. Dlatego w tym okresie czasu stawiam na peelingi domowej roboty, a moimi ulubionymi są peelingi solne.

Peelingi solne mają tę przewagę nad innymi, że oprócz mechanicznego złuszczania zrogowaciałego naskórka mają zdolność oczyszczania skóry. Sól otwiera pory ciała, przez co oczyszczenie jest dogłębniejsze, skóra jest dotleniona, a krążenie się poprawia. Ponadto, otwarte pory ciała pozwalają innym substancjom zawartym w naszej mieszance dotrzeć jeszcze głębiej!

Dlatego dzisiaj zakasamy rękawy i bierzemy się do roboty!

Przepis jest banalnie prosty, na dobrą sprawę jedyne czego potrzebujemy to sól morska (bogata w minerały) i olej. Wystarczy wymieszać ze sobą te składniki do otrzymania odpowiedniej konsystencji, takiej jaką lubicie najbardziej.


Do przygotowania swojego peelingu wykorzystałam:
  • 2 miarki 100 mililitrowe soli morskiej
  • 2 miarki 1 mililitrowe ekstraktu z czerwonego wina
  • 12g masła kakaowego
  • 6g masła shea
  • 1 łyżkę oleju krokoszowego
  • 6 kropel olejku paczulowego
  • 4 krople olejku ylang-ylang
Te śmieszne wartości wykorzystanych przeze mnie olejów spowodowane są czyszczeniem magazynów :) Została mi resztka masła kakowego i shea, a że moje ciało bardzo się z tymi masłami lubi, wykorzystałam je do tego peelingu.

Wykorzystałam sól morską, ponieważ jest ona bogata w minerały, które dodatkowo odżywią moją skórę. Jest to sól gruboziarnista, dzięki czemu peeling będzie zdzierakiem z krwi i kości, czyli taki, jak lubię najbardziej. Oczywiście, jeśli wolicie łagodniejsze peelingi, możecie dodać więcej olejów lub wspomóc się podczas zabiegu wodą.

Ekstrakt z czerwonego wina nie trafił tu przypadkowo. Nie tylko nadaje peelingowi przepięknego koloru, ale również ma działanie silnie przeciwrodnikowe, zmniejsza tempo rozpadu włókien kolagenowych, zwiększa odporność komórek na szkodliwe działanie środowiska zewnętrznego, hamuje proces naturalnego procesu starzenia się skóry i ma właściwości silnie regeneracyjne. Czyli cud nie tylko wakacyjną porą.

Masła i oleje mają nadać peelingowi odpowiedni poślizg, i przy okazji odżywić skórę. Masło shea i kakaowe to dobrzy przyjaciele mojej skóry, pięknie ją regenerują. Olej krokoszowy to mój ostatni ulubieniec! Świetnie sprawdza się po goleniu, jest lekki, szybko się wchłania i reguluje pracę gruczołów łojowych.

Mieszanka olejków eterycznych pachnie przepięknie, a przy okazji poprawia nastrój. Olejek paczuli zapobiega wiotczeniu skóry, poprawia elastyczność i jednocześnie wspomaga leczenie trądziku. Olejek ylang-ylang, w wolnym tłumaczeniu kwiat wszystkich kwiatów, poprawia nastrój, wykazuje działanie antydepresyjne i jest silnym afrodyzjakiem.
Mieszanka jest ciepła i przyjemnie otula ciało :)


Do pojemnika wsypujemy porcję soli...


... oraz ekstraktu z czerwonego wina. Dobrze jest przemieszać sypkie produkty już na tym etapie, przed dodaniem mieszaniny olejów - zdecydowanie ułatwia to dobre rozprowadzenie ekstraktu w produkcie.

Masła rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Jeśli w swoim przepisie, tak jak ja, wykorzystujecie i oleje, i masła, nie mieszajcie ich razem. Rozpuszczone masła wprowadźcie do produktów sypkich i wymieszajcie, a przed dodaniem oleju wkropcie do niego olejki eteryczne - ponownie dla lepszego rozprowadzania. Całkość wystarczy porządnie wymieszać i voila!


Piękny kolor, prawda?

Ekstrakt może troszkę barwić skórę, ale podczas kąpieli nie stanowi to żadnej przeszkody. Zmywa się bardzo dobrze, wystarczy tylko spłukać porządnie ciało po peelingu.

Jeśli wykonujecie peeling w wannie, posiedźcie jeszcze trochę w wodzie z rozpuszczonym już peelingiem - będziecie miały swoistą kąpiel solną! Skóra wchłonie jeszcze więcej dobroci, a Wy będziecie miały okazję porządnie się zrelaksować!

Mieszacie sobie same peelingi? Macie swój ulubiony przepis?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


25 sie 2015

Arganowy krem dla zmęczonych stóp | Planeta Organica

Gdzie się słońce podziało? Szaro buro się za oknem zrobiło, a przecież to wciąż jeszcze wakacje! U Was też tak brzydko czy macie szczęście i cieszycie się słoneczkiem?

Jeśli słońca Wam brak, możemy się przenieść do Afryki, skąd pochodzi dzisiejszy bohater - arganowy krem do stóp z serii afrykańskiej Planeta Organica.


Tubka wykonana jest z miękkiego plastiku, która po każdej aplikacji wsysa trochę powietrza z powrotem. Wieczko jest solidne, z mokrymi rękoma mam trochę problemów z jego otwarciem - ale zawsze obok mam swojego bohatera Tośka :)

Etykieta jest przepiękna, nawiązująca do afrykańskich elementów - cała afrykańska seria wygląda pięknie i cieszy oko.

Zapach produktu jest raczej klasyczny, jak większość kremów tego rodzaju, nie wyróżniający się niczym szczególnym - przyjemny, kremowy, delikatny a jednocześnie łatwy do zapomnienia.

Konsystencja jest bardzo treściwa, ale jednocześnie kremowa. Wchłania się powoli, dlatego sięgam po niego gdy mam ochotę na masaż stópek - i z reguły uśmiecham się wtedy do Tośka :) Krem nadaje fajnego poślizgu i można się porządnie zrelaksować.

Woda z dodatkiem oleju arganowego, ekstrakt z liści opuncji, ekstrakt z goździków, panthenol, Sodium Stearoyl Glutamate (emulgator pochodzenia naturalnego), guma ksantanowa, kwas cytrynowy, alkohol benzylowy, kwas benzoesowy, kwas sorbinowy, zapach.

Skład jest prosty i przyjazny. Olej arganowy odżywi naszą skórę, ekstrakt z opuncji będzie chronił przed nadmiernym wysuszeniem skóry i za sprawą witaminy E zapobiegnie jej przedwczesnemu starzeniu się. Goździk ma działanie rozgrzewające, antyseptyczne i przeciwbólowe.


Krem jest przyjemny, ale mimo wszystko bardzo lekki. Nie dostarcza zbyt wielkiego nawilżenia, przez co moje pięty pomimo jego użytkowania ciągle pozostają suche. Świetnie się sprawdza po domowym SPA stópkowym, ponieważ po silnej dawce odżywienia, odpowiednio wmasowany daje uczucie lekkości.

Świetnie się sprawdza w przypadku zmęczonych stópek. Przynosi ulgę - szczególnie w połączeniu z masażem - i trochę odświeżenia. Nie usuwa jednak uczucia ciężkości, a znam produkty, które świetnie sprawdzają się w tej materii.

Jestem trochę zawiedziona tym produktem. W zasadzie powoli nawet serią afrykańską, gdyż jest to już drugi produkt z tej serii, który mnie zawodzi.

Miałyście do czynienia z serią afrykańską Planety Organici? Znalazłyście w niej jakiś przyjemny produkt?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


23 sie 2015

Peruwiańskie szmaragdowe mydło do ciała i włosów | Eco Lab

Dzisiaj jestem przeszczęśliwa (i zakatarzona przez alergię), bo udało nam się znaleźć domek dla dwóch kotełków o umaszczeniu tygryskowym. Kotełki trafiły do rodzinnego domu Tośka, powolutku się oswajają, są bardzo nieśmiałe i ciągle trwa burza mózgów nad nadaniem im imienia.

Na pewno możecie się spodziewać multum zdjęć naszych nowych pociech na moim Instagramie! Jak tylko maleństwa się odważą wyjść z transportera :)

Dzisiaj opowiem Wam o peruwiańskim szmaragdowym mydle od Eco Lab, które miało zastąpić mi mydło cedrowe babuszki Agafii. Po ponad półrocznym użytkowaniu cedrowego mydła zachciało mi się zmiany!


Mydło dostajemy w 450 ml opakowaniu z cienkiego plastiku. Pokrywka jest elastyczna, łatwo ją podważyć mokrymi rękoma, jednak zamykanie nie jest już takie łatwe - ja zawsze zamykam je po wyjściu z wanny, suchymi już rękami.

Kolor jest przepiękny, opalizujący, mieniący się cudnie. Zapach zaś jest nijaki, słabo wyczuwalny, typowo drogeryjny, nie zachwycił mnie niczym.

Konsystnecja mydła peruwiańskiego jest dość specyficzna. Mydło ciągnie się, zupełnie jak mydło cedrowe, jednak jest przy tym niesamowicie lepkie. O ile podczas nabierania produktu cecha ta jest całkiem przyjemna, produkt sam przylega do palców i nigdzie nam nie ucieka, to już przy jego aplikacji na skórę robi się nieprzyjemnie. Rozsmarowywany na ciele przywiera do skóry i trzeba się sporo namachać, by zamienić go w pianę. Uczucie to przypomina mi użytkowanie pasty cukrowej, gdy ta przylepia się do skóry i masujemy ją dłonią, by w końcu się rozpuściła.


Woda, Sodium Coco-Sulfate (detergent z oleju kokosowego), sorbitol, organiczne masło kakaowe, olej awokado, olej jojoba, wyciąg z marakui, olej z papai, olejek paczuli, Cocamide DEA (detergent z oleju kokosowego), kompozycja zapachowa, benzoesan sodu, sorbinian potasu, kwas sorbinowy (konserwanty), CI 73000, CI 75810 (barwniki: indygo, chlorofil).

Mydło ma bardzo prosty skład, znajdziemy w nim dwa łagodne detergenty, kilka przyjaznych dla skóry olejów w tym świetne masło kakaowe i awokado, które bardzo lubię. Zaskoczyła mnie obecność olejku eterycznego paczuli, ponieważ zupełnie go w tym mydle nie wyczuwam.
Ogromnie cieszy mnie to, że barwniki zastosowane w mydle są pochodzenia naturalnego, znajdziemy w nim indygo i chlorofil.



Mydło, z powodu swojej nieprzyjemnej cechy przylepiania się do skóry, okropnie mnie drażni i niespecjalnie lubię go stosować na ciało. Niemniej jednak, gdy już się przemogę lub nie mam nic innego pod ręką, pozostawia skórę miękką, jest dla niej bardzo delikatne. Jednak zdecydowanie częściej sięga po nie Tosiek niż ja.

Stosowane na włosy jest całkiem przyjemne. Oczyszcza je w dobrym stopniu, ładnie się pieni - na włosach tworzy taką przyjemną kremową piankę. Nie obciąża ich, nie przyspiesza ich przetłuszczania, ale również go nie hamuje, ot taki średniaczek, którym można umyć włosy nie mając odżywki pod ręką - bez ryzyka wystąpienia bad hair day. 

Znalazłam jednak dla niego fajne zastosowanie! Świetnie sprawdza się w przy goleniu, lepiej niż niejedna pianka - pewnie właśnie z powodu przylepiania się do skóry :)

Romansu nie ma, ale możemy się pokolegować. Obawiam się jednak, że znajomość nie przetrwa rozłąki - jak już go zużyję, drugi raz do siebie nie zaproszę.

Znacie mydła Eco Lab? Może macie swoje ulubione, które możecie mi polecić? Chętnie kupię za pół roku... :):):)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


20 sie 2015

Gorgeous Hair Oil, z akcentem lawendy, geranium i palmarozy | Gaia Creams

Gaia Creams zrobiło mi jakiś czas temu piękną, wygaiowaną niespodziankę. Przyszła do mnie malutka paczuszka, w papierowej torbie kryjącej jak zawsze ususzone płatki róży i lawendy. Oprócz cudnego zapachu odkryłam w nim moje małe marzenie, do którego wzdychałam od dłuższego czasu - Gorgeous Hair Oil o przepięknym, moim ulubionym zapachu lawendy i geranium!


Właśnie ten zapach sprawił, że była to miłość od pierwszego... powąchania :) Już wcześniej sygnalizowałam Wam, że połączenie geranium z lawendą, jak to było w przypadku odżywki do włosów Faith in Nature to zdecydowanie moja ulubiona kompozycja, szczególnie po ciężkim dniu. Tutaj ta mieszanka jest przełamana świeżością palmarozy i muszę przyznać, że moja ulubiona mieszanka została w piękny sposób przez Gaia Creams ulepszona!

Olejek ma bardzo lekką konsystencję, przelewającą się przez palce, jeśli nie jest się wystarczająco czujnym, ale wbrew pozorom jest to ogromny plus - nie obciąża włosów, przez co jego działanie nie ogranicza się jedynie do olejowania włosów za zamkniętymi drzwiami domku. 


Olej z krokosza brawieskiego, olej arganowy, olej sezamowy, olej z konopii siewnych, olej jojoba, olej ze słodkich migdałów, olej awokado, olejek palmarozowy, olejek geraniowy, olejek lawendowy, geraniol, citronelol, linalol, limonen, citral, farnesol*.
* występujące naturalnie w olejkach eterycznych

Skład krótki i bogaty w to, co dla włosów najlepsze! Oprócz odżywczych i mimo wszystko lekkich olejów znajdziemy w nim olejkki eteryczne, które nie tylko będą umilać korzystanie z olejku, ale też świetnie zadbają o skórę głowy. Olejek palmarozowy reguluje pracę gruczołów łojowych, olejek geraniowy działa antyseptycznie, a lawendowy wspomoże palmarozowy i świetnie zadba o regenerację włosów zniszczonych.


Jak już wspomniałam, nie ograniczam olejku jedynie do olejowania włosów. Najbardziej lubię go na co dzień, bo właśnie przy takim stosowaniu pokazuje pełnię swoich możliwości! Sięgam po niego po porannym prysznicu i jego niewielką ilość - dosłownie dwa opuszki palców zamoczone olejkiem po przekręceniu butelki - wcieram w jeszcze wilgotne włosy. Włosy potraktowane w ten sposób pachną tą piękną mieszanką znacznie, znacznie dłużej :)

Jeśli macie włosy z tendencją do przetłuszczania, rozprowadźcie olej jedynie od ucha w dół, omijając pasma dotykające twarzy. Podana przeze mnie ilość olejku sprawdza się właśnie przy takim stosowaniu, dla włosów cieniowanych sięgających łopatek.


Olej sprawia, że włosy są silne niezależnie od warunków pogodowych, z jakimi będą musiały się zmierzyć w ciągu dnia. Pięknie je nabłyszcza i uelastycznia, daje świetną ochronę przed uszkodzeniami mechanicznymi. I relaksujący zapach towarzyszy mi jeszcze długo, choć utrzymywanie się zapachu na włosach jest kwestią indywidualną.

Przy dłuższym olejowaniu nie sprawdza się jednak tak świetnie, jak myślałam. Nie zauważyłam przyspieszonego wzrostu włosów. Są one odżywione, ale bez efektu zaskoczenia. Lubię ten olej i będę po niego sięgać dalej, ale do dłuższego olejowania zdecydowanie lepiej sprawdza się u mnie olej Khadi na porost włosów, o którym próbuję Wam opowiedzieć już od dłuższego czasu :)

Niemniej jednak olej Khadi jest zbyt gęsty do stosowania w ciągu dnia i jeśli musiałabym wybrać tylko jeden z nich, zdecydowanie sięgnęłabym po Gorgeous Hair. Dlatego też on zwiedza ze mną świat, zajmując miejsce w podróżnej kosmetyczce!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


18 sie 2015

Midsummer's Night Yankee Candle | Wosk i samochodowy Vent Stick

Moda na woski Yankee Candle trwa już długo i choć przepadłam już na samym jej początku, to nigdy o niej Wam nie opowiedziałam! Kolekcję wosków mam całkiem dużą, miałam też kilka samplerów od cioci z Anglii. Swego czasu w Opolu, w Solarisie, powstała wyspa YC, ale widać moda na woski zapachowe nie dotarła do mojego studenckiego miasta, bo gdy odwiedzałam je ostatnio, załatwiając sprawy z mieszkaniem, wyspy już nie było. Szczerze mam nadzieję, że po prostu przeniosła się do Karolinki, ale będę mogła się o tym przekonać dopiero w październiku.

Pomimo tego, że przez chwilę mojego studenckiego życia miałam wyspę YC pod nosem, wszystkie moje woski pochodzą z Goodies.pl. Wyspa jest przydatna w przypadku kupna jednego wosku raz na jakiś czas, w przypadku większych zakupów Goodies.pl wychodzi znacznie taniej. Tym bardziej, że jako ambasadorka Goodies mam darmową dostawę powyżej 21 zł :)

Dzisiaj opowiem Wam o zapachu, który trafił do mnie jako jeden z pierwszych i sprawił, że zrozumiałam na jakich falach nowa moda nadaje. Wakacyjny, tajemniczy, męski Midsummer's Night!


Wosk jest koloru ciemnego granatowego wakacyjnego nieba nocą. I pachnie dokładnie jak wakacyjny wieczór, trochę ciężko, paczulą, przypominając jeszcze o upalnym dniu, o zmierzchu, który jest jeszcze duszny i dający jednocześnie nadzieję na rzeźką noc nutami szałwi. W tę wakacyjną noc środka lata spotykamy tajemniczego mężczyznę pachnącego piżmem i drzewem mahoniowym, który bierze nas w objęcia.

Jestem zakochana po uszy! Jednak muszę przyznać, że zapach, szczególnie na początku, jest bardzo intensywny i na dłuższą metę może okazać się zbyt duszący. Zazwyczaj palę go krótko, by w delikatny sposób dawał o sobie znać. Nie wiem jeszcze, jak będzie sprawdzał się w małych pomieszczeniach, ale na pewno go wypróbuję w naszym nowym mieszkaniu i dam Wam znać!


Tośkowi zapach też bardzo się spodobał i zapragnął mieć go w aucie. Stickery to już drugie nasze podejście do wprowadzenia nocy środka lata do naszej Pandy. Pierwszym podejściem był Car Jar, zupełnie nieudanym. Zapach na początku był strasznie intensywny, co nas męczyło i przetrwał... kilka dni.

Jednak nie odpuszczamy i wprowadzamy wakacyjny klimat do Pandy z wkładami umieszczanymi w kratce nawiewu.


Stickery wyglądają uroczo! Zaopatrzone są w gumowy wkład zapachowy koloru naszego wosku. Nasza Panda okazała się nieco niestandardowa, bo wkład słoik nieco wystaje nad kratkę, ale jest on umieszczony w takim miejscu, że nam to nie przeszkadza. Zapach jest delikatny, idealny do samochodu, nie jest nachalny i nie dusi. Tosiek twierdzi, że przypomina zapach nowego auta - z czym się nie zgadzam, bo żadne nowe auto nie pachnie tak świetnie! Ale chyba wiem o co mu chodzi. Stickery mają zdolność neutralizowania nieprzyjemnych zapachów, stąd wnętrze samochodu pachnie świeżością z nutą męskości.


Zapach zwiedza świat w naszej Pandzie już prawie miesiąc, a zapach jest ciągle tak samo intensywny, jak na początku. Jesteśmy pod wrażeniem trwałości zapachu i pewnie te wkłady nie raz jeszcze u nas zawitają. Chociaż mam zamiar przekonać Tośka do Kilimanjaro Stars... :)

Znacie ten zapach? Korzystacie z wkładów do samochodu YC? Jaki jest Wasz ulubiony zapach YC?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


16 sie 2015

Vis Plantis balsam antycellulitowy z filtratem ze śluzu ślimaka

Cześć, kochani! Dzisiejszy post jest nietypowy, ponieważ piszę do Was z basenu termalnego znajdującego się w Wielkim Mederze, na Słowacji. Z aplikacji Blogger :) Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku, tekst się nie rozjedzie i zdjęcia będą odpowiedniej wielkości.

Dzisiaj opowiem Wam o balsamie przeciwcellulitowym Vis Plantis z ekstraktem ze śluzu ślimaka.
Butla mieści pół litra balsamu, który starczy nam na kilka dobrych miesięcy regularnego stosowania. Mnie osobiście przy miesięcznym użytkowaniu rano i wieczorem nie udało się zużyć nawet połowy, a stosowałam balsam na całe nogi i brzuch. 


Opakowanie wykonane jest z niezbyt grubego plastiku, dzięki czemu z łatwością możemy określić ile prodktu nam jeszcze pozostało, patrząc po prostu pod światło. Plastik nie jest specjalnie wytrzymały, co widać na załączonych zdjęciach - nie byłam dla butelki brutalna, taka już do mnie przyjechała :)
Butla zaopatrzona jest w pompkę, co jest najlepszym rozwiązaniem do tego typu produktu. Jednak mogłaby aplikować więcej produktu na raz.

Woda, parafina, gliceryna, masło shea, alkohol cetylowy, Ceteareth-20, olej bawełniany, Ethylhexyl Stearate, filtrat ze śluzu ślimaka, bentonit, ekstrakt z masła shea, ekstrakt z awokado, octan tokoferylu (witamina E), panthenol, Acrylathes/C10-30 Akryl Acrylate Crosspolymer, Dimethicone, Parfum, Phenoxyethanol, Triethanolamine, Disodium EDTA, Caprylyl Glycol, Hydroxycitronellal, Citronellol, Alpha-isomethyl Ionone, Limonene, Hexyl Cinnamal, Buthylphenyl Methylpropional, Linalool

Obecność parafiny tak wysoko w składzie kompletnie mi się nie podoba, tym bardziej, że marka reklamuje swoje kosmetyki, jako "pełne natury". Tej natury trochę widać później w składzie, jest obecne masło shea, jak i ekstrakt z niego, ekstrakt z awokado i filtrat ze śluzu ślimaka, olej bawełniany i bentonit, ale na tym ta cała natura się kończy - a skład jest jeszcze dłuższy. Większość dodatków ma na celu poprawić jakość użytkowania produktu, jak rozprowadzanie po ciele - z czym sobie całkiem nieźle radzi, czy wchłanianie się - z czym radzi sobie już znacznie gorzej, co mnie zaskoczyło, biorąc pod uwagę jego lekką konsystencję. Winę za to zrzucam na parafinę, tak wysoko w składzie. A wystarczyłoby zamienić się miejscami z masłem shea i od razu skład byłby przyjemniejszy, i dla oka, i dla ciała.

Odnośnie filtratu ze śluzu ślimaka, firma zapewnia, że żaden ślimak nie ucierpiał podczas jego pozyskiwania. I chwała im za to!


W ciągu wakacji moja dotychczasowa, lekka dieta przeszła przeobrażenie zupełne, odpuściłam również w kwestii ilości wypijanych płynów, co na moim ciele od razu zostało zaznaczone. Powrócił cellulit wodny, którego udało mi się pozbyć już pół roku temu, odpowiednio nawadniając organizm.
Pamiętając, jak długo mój organizm musiał się przyzwyczajać do faktu, że jest regularnie nawadniany i nie musi specjalnie magazynować wody w postaci tego przebrzydłego cellulitu wodnego, postanowiłam sprawdzić czy połączenie mojego nowego balsamu z odpowiednim nawadnianiem przyniesie oczekiwane rezultaty w krótszym czasie. I tak oto popijałam sobie domowo robioną wodę smakową według tego przepisu, smarowałam się sumiennie balsamem, masując przy okazji ciało zawsze w kierunku serca, by poprawić krążenie limfy i krwi i cierpliwie czekałam.

Pierwsze rezultaty były widoczne po okresie dwóch tygodni, cellulit wodny zaczął powoli zanikać, a skóra stała się jędrniejsza. Po miesiącu, czyli obecnie, większość cellulitu wodnego znikła, została jednak typowo pomarańczowa skórka, z którą balsam, wspierany spacerami i obecnie pływaniem, nieszczególnie sobie radzi.
Podejrzewam, że żeby pozbyć się pomarańczowej skórki muszę znacznie zwiększyć ilość ruchu - a ta ilość znacznie się zmniejszyła, odkąd mam wakacje. Zamieniłam pilates i szóstkę Weidera na spacery i bieganie na zjeżdżalniach, na co moje ciało stanowczo mówi: to za mało!
Dlatego gdy już skończę dla Was pisać, biegnę na aerobik wodny, a później wskakuję do basenu olimpijskiego. Woda to w końcu mój żywioł, jestem zodiakalną rybą i jeśli nie zacznę teraz to resztę wakacji spędzę na kanapie!

Wracając jeszcze do działania balsamu, nie dał rady z nawilżaniem mojej skóry. Moje ciało z reguły nie jest zbyt wymagające, jednak w czasie wakacji często uczula mnie słońce, czasem nawet i woda, co objawia się wysypką i suchością skóry. Z reguły pomaga wapno i odrobina nawilżenia, jednak w przypadku tego balsamu, musiałam sięgnąć po inny produkt. Podejrzewam, że gdyby zamienić miejscami w składzie masło shea i parafinę, taka sytuacja nie miałaby miejsca. Moja skóra bardzo lubi się z masłem shea.

Stosowanie dwóch balsamów na raz nie jest wymarzoną bajką balsamową, więc najprawdopodobniej drugi raz po ten balsam nie sięgnę. Ale mam zamiar go wykończyć i z jego pomocą pozbyć się w zupełności cellulitu wodnego. Kto wie, może da lepsze rezultaty, gdy zwiększę w końcu ilość ruchu.
Niemniej jednak mój następny "produkt" przeciw cellulitowy będzie... Ostrą szczotką do ciała!

P.S. Pomimo tego, że post jak najbardziej został napisany na basenie, zdjęcia już nie chciały się wgrać. Stąd publikacja z poślizgiem, ale również ze wszystkim dopiętym na ostatni guzik! Teraz już nie pędzę na wodny aerobik - który jak najbardziej był zaliczony! - tylko na grilla :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


14 sie 2015

Zioła ochładzające | Napoje idealne na upały

Od kilku dni straszy nas burza. Ale zamiast przyjść i przynieść trochę orzeźwienia, ona postanawia przejść bokiem, pozostawiając tylko duszne powietrze. Nie jestem fanką gorących dni, dopóki nie jestem nad wodą, gdzie w każdej chwili mogę się odświeżyć, a delikatny wiaterek nie sprawi, że słońce przestaje być takie uciążliwe.

Mam jednak kilka sposobów na chwilę orzeźwienia. Magiczne napoje z prostych ziół, które spotkacie w większości ogródków. W taką pogodę, jaką mamy obecnie, nie ma nic lepszego od domowej wody smakowej, by picie wody przestało być w końcu nudne. Tak więc zrobi nam się smacznie, orzeźwiająco i, co najważniejsze, pozostaniemy dobrze nawodnieni!


Pomagają mi w tym takie zioła jak klasyczna mięta, melisa, rumianek i róża. Są to zioła delikatnie ochładzające, które zadziałają na nasze ciało znacznie lepiej od lodowatych napojów. A poza tym pysznie smakują i jeszcze lepiej pachną!

Jeśli macie świeżą miętę i melisę w ogródku, zbierzcie ich trochę i postawcie w wazonie! W razie potrzeby, macie je zawsze pod ręką, a pokój wypełni się przepięknym zapachem. Orzeźwiającym, delikatnie słodkim i naturalnym. Od razu się poprawia nastrój!
Po sesji zdjęciowej cały mój pokój pachnie cudnie!


Mój dzień zawsze rozpoczynam od filiżanki herbaty. Z reguły jest to zielona herbata - ma świetne działanie redukujące uczucie głodu! Zaparzam ją wodą o temperaturze około 80 stopni, od zagotowania wody odczekuję zawsze mniej więcej dziesięć minut. Dzięki temu herbata jest znacznie smaczniejsza, a ja nie piję do śniadania gorącego kubka i nie pocę się tak mocno.
Odkąd nastały ciepłe dni, znacznie częściej sięgam po rumianek lub do swojej ulubionej zielonej herbaty dodaję róży. Herbatka ma wtedy niepowtarzalny aromat i sprawia, że poranne upały nie są już takie uciążliwe.


W ciągu dnia też często piję herbatę, sięgam po nią z przyzwyczajenia, bo jestem bardzo herbacianą osóbką. Jednak gdy jest tak bardzo gorąco, jak obecnie, zdecydowanie częściej przyrządzam sobie wodę smakową. Do litrowego dzbanka dodaję mięty pieprzowej i melisy, prosto z ogródka - miętę koniecznie z łodyżkami, wtedy woda ma znacznie intensywniejszy aromat! Z łodyżkami wytrzymuje również znacznie dłużej w wodzie, nie więdnie i starcza na więcej użyć :)

Taką mieszankę warto odstawić na chwilę, by wszystkie smaki przeszły do wody. Jeśli lubicie, możecie dodać również lodu, by wzmocnić uczucie orzeźwienia - mi jednak w zupełności wystarcza taka woda w temperaturze pokojowej. Po wypiciu lodowatego napoju uczucie orzeźwienia jest jedynie chwilowe, a i tak zaczynamy się pocić z powodu reakcji stresowej, co pięknie opisała autorka bloga Śliwki Robaczywki - odsuwamy jedynie pocenie w czasie.


A jakie są Wasze sprawdzone przepisy na wodę smakową?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 sie 2015

Czekomięta | Ministerstwo Dobrego Mydła

Ministerstwo Dobrego Mydła poznałam dzięki sierpniowej edycji Naturalnie z pudełka. Mydełka te ciekawiły mnie od dłuższego czasu i ogromnie się cieszę, że spełniło się moje malutkie marzenie. Moja śliczna kostka to Czekomięta, która zapachem przypomina mi angielskie czekoladki After Eight. A ja bardzo lubię te czekoladki, aż ślinka cieknie!


Kostka składa się z dwóch części - czekoladowej i miętowej, i obie pachną przepięknie. Zaskoczyło mnie ilością piany, jaką wytwarza - moje dotychczasowe mydła z Lawendowej Farmy i Veggie Bubbles nie pieniły się tak mocno. Piana jest aksamitna, kremowa i na ciele powstaje jej więcej i więcej...

Woda, Zmydlone: Olej kokosowy, Oliwa z oliwek, Olej palmowy (zrównoważony)*, Olej rycynowy, Olej ze słodkich migdałów, Nierafinowane masło kakaowe, Nierafinowane masło shea, Mięta Pieprzowa, Aromat, Kakao, Olejek Eteryczny z Mięty Pieprzowej, Aktywny węgiel, Limonene (składnik olejku eterycznego) 
* Olej Palmowy z certyfikatem RSPO- olej pozyskiwany z szacunkiem dla ludzi i środowiska 

Mięta daje uczucie odświeżenia, idealnie sprawdza się w upalne dni, których ostatnio końca nie widać. Zapach kakaa nadaje kąpieli bardziej wyrafinowanej atmosfery i, jak to czekolada, wywołuje uśmiech na twarzy :) Aktywny węgiel dokładniej oczyści naszą skórę.
Wykorzystany olej palmowy jest certyfikowany, co cieszy mnie ogromnie. Pamiętacie, jak pisałam Wam o problemie oleju palmowego?

Mydło zostawia za sobą ślad zawartej w niej mięty i kakaa, ale wanna nie jest po kąpieli zabrudzona. Skóra jest wyraźnie odświeżona i oczyszczona - aż trzeszczy, ale to uczucie szybko znika. Mydło jest delikatne, ale odczuwam po nim napięcie skóry w miejscach bardziej przesuszonych.

Kostka jest wydajna, nie topnieje w rękach jak mają w zwyczaju wytworzone dotychczas przeze mnie mydła. Po ponad tygodniowym codziennym użytkowaniu nie widzę różnicy pomiędzy prezentowanymi Wam zdjęciami, a kostką leżącą w łazience. Może jedynie brzegi się trochę zaokrągliły :)

Zapach pozostaje na skórze w formie delikatnej mgiełki, zdecydowanie bardziej czekoladowej niż miętowej, jeszcze chwilę po kąpieli, przeciągając przyjemną chwilę jeszcze trochę dłużej. Następnie przychodzi czas na balsam, by zniwelować uczucie napięcia.

Moje pierwsze spotkanie z Ministerstwem Dobrego Mydła jest jak najbardziej udane! Macie inne kostki Ministerstwa? Jakie jest Wasze ulubione?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 sie 2015

Le Feminin biustonosz soft bra model Essential

Uwielbiam piękną koronkową bieliznę, lecz do tej pory byłam w tym uwielbieniu bierna, podziwiając ją jedynie na zdjęciach. Zawsze zostawiałam ten zakup na później, tłumacząc sobie, że jestem za młoda na taką elegancję, którą chowa się pod ubraniem. Dobrze dobrana, koronkowa bielizna  w mojej głowie zawsze kojarzona z silną kobietą sukcesu, która wie czego chce. Z ekstrawagancją, na którą trzeba wydać sporo pieniędzy, by wszystko leżało idealnie.

Moje spojrzenie na temat pięknej bielizny zmieniła Le Feminin La Beaute, mała firma prowadzona przez Panią Magdalenę, szyjąca piękne biustonosze głównie typu soft bra na miarę.


Weszłam na stronę z czystej ciekawości, w celu powzdychania do pięknych zdjęć, święcie przekonana, że taka wygoda i zmysłowość szyta na miarę będzie kosztować krocie. Oczy mi się zaświeciły, gdy zobaczyłam ceny - porównywalne z cenami biustonoszy, które leżą w mojej półce dopasowanych przez brafitterkę. I to był moment, w którym przepadłam...

Nieprzespane noce, zaprzątanie myśli i wieczorne wzdychanie spowodowały, że zmierzyłam się na gołe ciało, wpisałam wymiary i złożyłam zamówienie.

Wybrałam model Essential z delikatnej koronki, który kosztował mnie 79 zł. Przesyłka zawarta jest już w cenie.


Wyczekiwanie na biustonosz było znacznie gorsze od przedzakupowych wzdychań, nie mogłam myśleć o niczym innym. Martwiłam się czy mój duży biust (90 cm) będzie dobrze leżał w biustonoszu typu soft bra. Wyobrażałam sobie, jak będę wyglądać w zmysłowej koronce. Zastanawiałam się czy łatwo będzie mi się przyzwyczaić do innej siebie, czy przeobrażę się w widzianą zawsze oczami wyobraźni silną kobietę.

Okazało się, że tak jak przewidywałam, mój biust okazał się dla biustonosza zbyt pełny i miseczka opinała się na nim silikonowymi paseczkami przymocowanymi do koronki, tworząc nieestetyczne fałdki. Jednak Pani Magdalena stanęła na wysokości zadania i uszyła nowy biustonosz, całkowicie od zera. Drugi biustonosz był już tym wymarzonym, idealnym! Dziękuję Pani Magdzie za wymianę maili i niesamowite podejście do klienta :)


Biustonosz posiada w pełni regulowane ramiączka, koronka jest elastyczna i ładnie dopasowuje się do kształtu piersi, delikatnie ją podtrzymując. Obwód jest regulowany dzięki dwóm haftkom. 


Jestem zachwycona biustonoszem, zdecydowanie czuję się w nim bardziej pewna siebie i mam lepsze samopoczucie. Co prawda, potrzebowałam kilku dni, by przyzwyczaić się do lżejszej wersji biustonosza, który nie podtrzymuje piersi praktycznie bez ruchu tak, że po całym dniu noszenia są obolałe i potrzebują odpoczynku. Essential nadaje im ładnego kształtu i delikatnie je podtrzymuje, nie zdradza swojej obecności pod materiałem i sprawia, że biust wygląda naturalniej.


A gdy jest tak ciepło, jak obecnie, stanowi piękną ozdobę sam w sobie, zmysłowo wystając po bokach mocniej wyciętych koszulek.


Essential nie będzie ostatnim, to wiem na pewno! Ciężko jest mi wrócić do starych biustonoszy... Poza tym marzy mi się Flo!

Znacie Le Feminin La beaute?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


6 sie 2015

Mega denko, czyli czyszczenie półek (i pudeł) zgodnie z modą slow fashion

Muszę częściej przeglądać kosmetyki. Odkąd wyprowadziłam się z wynajmowanego mieszkania w Opolu, żyłam na pudłach, które leżały w kącie i jakoś niespecjalnie chętnie patrzyłam w ich stronę. Wiedziałam, że muszę je porządnie przejrzeć i zrobić z nimi porządek, ale wolałam zostawić to na później. Kilka dni temu doszłam jednak do wniosku, że nie ma żadnego później, później to zaczną się znowu wyjazdy, ponowne pakowanie i zwożenie nowo zapakowanych pudeł do nowego mieszkania. 

I dzięki Bogu, że zrobiłam to wcześniej niż później, bo ilość kosmetyków skumulowanych z dwóch mieszkań po prostu mnie przytłoczyła! Jak się można spodziewać, znalazły się przeterminowane perełki, kosmetyki, o których po prostu zapomniałam lub niechętnie w ich stronę patrzyłam, bo mi podpadły.

Tak więc na fali modnego teraz slow fashion, co mogłam, to powyrzucałam lub porozdawałam. I powstało dzisiejsze denko, które znowu będzie długie, bo stanowi zbieraninę z blisko pół roku, jak nie więcej.

Założyłam sobie nawet specjalne pudło, gdzie sumiennie będę chomikować puste opakowania - tylko tam, nigdzie indziej, taka żelazna zasada - by kontrolować swoje denko. By nigdy więcej nie było przytłaczające :)


Szampon Planeta Organica z serii Afrykańskiej, z masłem mango, okazało się zupełną porażką. Był niemiłym zaskoczeniem, gdyż na stronce, gdzie go kupowałam był podany błędny skład, najprawdopodobniej odżywki tej wersji i zaciekawił mnie brak detergentów. Sama seria ma swój urok, więc postanowiłam wrzucić go do koszyka. Gdy już do mnie przyjechał, okazało się, że ma w składzie betainę kokamidopropylową, więc używanie go na skalp z miejsca odpadło. Próbowałam myć nim włosy na długości, ale słabo je oczyszczał.
Podoba mi się jego zapach, ale ma on w sobie coś dziwnego, że gdy mój Tosiek się nim umył, pachniał strasznie nieprzyjemnie. Zdecydowanie się rozstajemy.

Olejek do kąpieli Bielendy z lawendą i eukaliptusem był przyjemnym umilaczem kąpieli, jednak zdecydowanie bardziej wolę przyrządzić sobie taką kąpiel z użyciem olejków eterycznych - zapach lepszy, mocniejszy, pachnie w całej łazience, a ja przy okazji odprężam i siebie, i ciało.

Kokosowy żel Original Source to kolejną męczarnia. Tym razem dla nosa. Kokos jest strasznie intensywny, chemiczny i drażni w nos. Do tego zapach zostaje na skórze długo po kąpieli i robi się mdły. A sam żel wysuszał mi skórę.

Pozytywny akcent tego zestawienia to nawilżający żel pod prysznic Botanic wersja Amarantus Tołpy. Delikatny żel o subtelnym, kwiatowo-mydlanym zapachu, który mył skórę delikatnie i pozostawiał ją miękką. Pisałam już Wam kiedyś o nim :) Patrzcie na datę, to idealnie obrazuje stan mojego denka.


Och, tutaj robi się już zdecydowanie przyjemniej! Tajemnicze puste opakowanie to sól do kąpieli z zieloną glinką i algami fucus (jakbyście się nie domyślili po załączonym obrazku :)), którą kupiłam na Cherry Beauty. Sól miała delikatny zapach trochę przypominający morze, na szczęście bez typowo portowego zapachu. Starczyła mi na trzy odżywcze kąpiele, by zauważyć jakieś konkretne efekty trzeba by było kurację stosować znacznie dłużej, ale po samej kąpieli skóra była przyjemnie miękka i jędrna.

Płyn do kąpieli Na Dobranoc Kneipp to właśnie to cudo, które sprawi, że Wasza woda w wannie będzie bajecznie niebieska. Zapach ma cudny, ale to właśnie kolorowa woda sprawia, że bezgranicznie kocham te płyny, zarówno wersję niebieską, jak i czerwoną!

Mała buteleczka to Kąpiel Borowinowa Tołpy o cudnym zapachu lawendy, geranium, petitgrain i szałwi. Świetna pozycja dla porządnego relaksu, zapach jest zniewalający i uzależniający. Buteleczka 75 ml starczyła mi na dwa razy - chociaż według założeń producenta do jednej kąpieli powinniśmy dodać 50 ml płynu... - skóra była po niej przyjemnie miękka, ale dla dalszych ewentualnych efektów potrzeba dłuższej kuracji. Na pewno skuszę się na pełne opakowanie.

Szampon leczniczy Zdrój pomógł mi i Tośkowi, gdy męczyliśmy się z łupieżem, a nasze skalpy wariowały. Sięgnę po niego, gdy sytuacja (odpukać!) znowu się powtórzy.


Przyszedł czas na trochę półproduktów. Próbka glinki porcelanowej, która z powodzeniem starczyła mi do wykonania maseczki do osobnego pojemnika. Masło shea i kakaowe, które ostatnio zużywam w ilościach wręcz przemysłowych, ukochany kojący i cudnie pachnący olej monoi i bławatkowy hydrolat. Wszystkie pozycję chętnie kupię raz jeszcze.

Różany olejek Khadi dostałam od Tośka i jego wykończenie zajęło mi prawie rok. Została mi jeszcze resztka, którą przelałam do mniejszej buteleczki i którą chętnie dodaję do kąpieli - cała łazienka pachnie różami! Chętnie kupię raz jeszcze, ale mniejsze, 10ml opakowanie.


Mocno odżywcza maska do włosów Eco Hysteria pierwotnie należała do mamy, ale strasznie obciążała jej cienkie włosy. Trafiła się więc mnie i sprawdziła się na moich włosach całkiem nieźle, choć nie jest to produkt, po który chętnie sięgnę raz jeszcze.

Planeta Organica swego czasu królowała w mojej łazience, jeśli chodzi o pielęgnację włosów. Została zdetronizowana przez Faith in Nature, ale ciągle jest w niej obecna w postaci cedrowej odżywki do włosów. Ale my nie o tym, tylko o dawnych królach mojej łazienki. Z całego zestawienia najbardziej tęsknię za marokańską odżywką, gdyż pięknie odżywiała mi włosy. Odżywka tybetańska i turecka były cudowne pod względem zapachu, od którego można się mocno uzależnić, choć obie wersje diametralnie się od siebie różnią. Tybetańska wersja to zapach łąki, wolności i szczęścia, i taka jest sama odżywka, lekka i nadaje włosom żywotności. Turecka wersja jest ciężka, korzenna i mocno cynamonowa, konsystencja jest bardziej gęsta, a sama odżywka znacznie bardziej odżywcza. Pięknie wygładza włosy.


Nawilżające serum Baikal Herbals jest moim ukochanym kremem na dzień, powtarzam Wam to przy każdej możliwej okazji :)

Krem z 5% kwasem migdałowym Pharmaceris strasznie mnie zawiódł. Wysypywało mnie po nim strasznie, a wcale nie dawał poprawy na dłuższą metę.

Z peelingu enzymatycznego Demedic byłam zadowolona do czasu, gdy w moim życiu pojawił się ziołowy peeling enzymatyczny Organique. To już moje drugie opakowanie tego z Organique i pewnie kupowałabym dalej, gdyby moja Luna nie radziłaby sobie tak świetnie ze zrogowaciałym naskórkiem, jak radzi :)

Malutka woda termalna Avene była dodatkiem do zakupów od mojej babci. Świetna do torebki, by odświeżyć się w upały. Mam też większą wersję, taką po domu. Nie wiem, czy jeszcze kupię, gdyż na razie testuję wodę szutingową.


Puste opakowanie po żółtej glince Les Argiles Du Soleil przypomniało mi, jak bardzo tej glinki mi brakuje. Świetnie sprawdzała się w przypadku wszelkich zaczerwienień na twarzy, których z racji posiadania cery trądzikowej wcale nie było mało. Koniecznie muszę ją kupić, ale już nie w tej wersji, tylko sypkiej, by kręcić sobie nowe maseczki.

Kremik Gaia Creams Palmarosa & Thistle bardzo lubiłam, do czasu gdy poznałam się z Pomegranate & Ylang Ylang, który sprawuje się znacznie lepiej na mojej tłustej buzi. I lepiej pachnie, hihi :)

Mask of Magnaminty Lusha to maseczka, którą chętnie przygarnęłabym jeszcze raz, gdybym miała okazję. Świetnie się sprawdza w okresie letnim, bo przyjemnie mrozi skórę i również świetnie daje radę w walce z wypryskami i śladami po nich.

Maseczka oczyszczająca Planeta Organica to mój ulubieniec. Ale, ale, okazało się, że producent nieco zmienił recepturę. Moje nowe opakowanie jest znacznie bardziej kremowe i nawet inaczej pachnie -  przypomina mi Amol. Jeśli jesteście ciekawe różnic pomiędzy starą a nową wersją, mogę o tym napisać więcej.

Na sam koniec beta-karoten, który łykam co roku przed okresem wakacyjnym. Dzięki temu skóra szybciej łapie słoneczny blask, bez zbędnego smażenia :)


Udało mi się uporać z denkiem! Teraz z czystym sumieniem wszystko trafia do kosza, a ja mam nadzieję, że nad następnym denkiem będę miała w pełni kontrolę.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


4 sie 2015

Naturalnie z pudełka! Sierpień 2015

Naturalnie z pudełka to pudełeczka wysyłane do nas co miesiąc za koszt 89 złotych, zawierające naturalne kosmetyki. Jest to wspaniały sposób na poznanie nowych marek, często polskich. Zupełnie jakby było stworzone dla mnie, po raz pierwszy pudełeczko chodziło mi po głowie i nie chciało dać spokoju.

I stało się. Po raz pierwszy kupiłam takie pudełeczko zupełnie w ciemno i po raz pierwszy poczułam ten dreszczyk emocji związany z niespodzianką! Ręce mi się trzęsły, gdy rozwijałam pakunek i serce zabiło szybciej, gdy podniosłam wieczko mojego pudełeczka. 


Pudełko zawiera cztery pełnowymiarowe kosmetyki i jest to:
  • Krem nawiżająco-ujędrniający Clochee (109 zł)
  • Olejek tamanu Sunniva Med (12,99 zł)
  • Mydło Ministerstwa Dobrego Mydła (21 zł)
  • Gęste muszkatołowe masło do ciała Kąpiel Agafii (15,99 zł)
Dodatkowo w pudełeczku znalazły się próbki kremu na dzień i na noc Biolaven i rabat 5% na zakupy w sklepie Blisko Natury, który na pewno mi się przyda :)


Muszkatołowe masło do ciała będzie bardzo przyjemne w zimie - i nie zamierzam go otwierać wcześniej, chociaż bardzo kusi mnie zapach! Moja kolekcja balsamów jest strasznie duża i sumiennie staram się ją wykończyć, więc z bólem serca odstawiam je na razie w kąt.

Ale jestem strasznie ciekawa jak pachnie połączenie oleju z gałki muszkatołowej i karminowego goździka :)


Gdy przeczytałam na fanpage'u Naturalnie z pudełka, że w pudełeczku znajdzie się produkt Clochee, przepadłam z miejsca. Ta marka marzyła mi się od dłuższego czasu i do tej pory nie zdecydowałam się na nią z powodu wysokich cen. Krem wpadł do mnie w idealnym momencie, bo właśnie kończy mi się moje ukochane serum nawilżające Baikal Herbals. Ciekawe, co moja skóra powie na taką zmianę!


Olej tamanu to kolejne niespełnione marzenie. Ma działanie antybakteryjne i jednocześnie regenerujące, dlatego świetnie się sprawdza przy cerze trądzikowej. Ponadto posiada działanie redukujące blizny i rozstępu, i w tej materii również mam zamiar go wykorzystać. 


Ministerstwo Dobrego Mydła to zachcianka, którą wzbudziła we mnie Ekocentryczka. Kolejne marzenie skreślone z listy! Uwielbiam mydła i wstrzymywałam się z zakupem kostki Ministerstwa tylko dlatego, że sama ukręciłam sobie mydełka i chciałam zużyć je w pierwszej kolejności. Ale skoro Ministerstwo tak bardzo nalega... :) Kostka już wylądowała na wannie!

Jednym słowem, jestem zachwycona! Z miejsca kupuję następne, wrześniowe, wegańskie pudełeczko :)

A Wam się podoba sierpniowe Naturalnie z pudełka?

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


3 sie 2015

Inspiracje: żółte pokoje

Czeka nas we wrześniu przeprowadzka do nowego, malutkiego mieszkanka. Ponieważ po raz pierwszy będziemy mieszkać z Tośkiem zupełnie sami, chciałabym stworzyć przytulną atmosferę, stworzyć coś naszego, wspólnego. Przyjdzie mi bawić się w dekoratora małej przestrzeni, a kolor ścian zabawy mi nie ułatwia - zamiast jasnych ścian, które optycznie mi mieszkanie powiększą, czekają na mnie słonecznie żółte kolory, które wydawały mi się zupełnie niezgrane z moim poczuciem estetyki. Niestety - tudzież stety, bo wymaga to ode mnie większej kreatywności i otworzenie się na coś nowego :) - nie możemy przemalować ścian w naszym mieszkaniu, więc szukam sposobu na żółty.

Ogromnie pomocny okazał się Pinterest, kolebka inspiracji! Zaczęłam tam chomikować inspiracje nie tylko dotyczące naszego przyszłego malutkiego mieszkania, ale też te związane z moimi małymi marzeniami :)

Dzisiaj jednak chciałabym Wam pokazać, że żółte pokoje również mogą mieć swój urok! Jestem ciekawa, czy Wam również taki wystrój przypada do gustu - ja co prawda nie mam wyjścia :) Jest to trochę jak szukanie mniejszego zła, ale niektóre pomysły naprawdę bardzo mi się podobają!








Wpadło Wam coś w oko? Żółty jest Waszym kolorem czy nigdy byście się na niego nie zdecydowały? Przyznam szczerze, że połączenie żółtych ścian z ciemnymi meblami i ciepłymi akcentami w kolorach czerwieni czy rudości wygląda moim zdaniem dość ciekawie. I na pewno sprawia wrażenie przytulnego kąta.

Jeśli same gościcie żółty u siebie w domach, może zainspirujecie mnie swoim domem? :)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele