27 gru 2013

Grudzień - moja obecna pielęgnacja włosów

Bardzo rzadko zdarzają się u mnie włosowe posty, co ma również swoje plusy. Porównanie zdjęć z sierpnia i grudnia znacznie bardziej mnie motywuje, niż porównanie zdjęć z sąsiednich miesięcy :) Mam też również więcej czasu, by poobserwować włosy i coś konstruktywnego na ich temat napisać.

Po pierwsze muszę zaznaczyć, że przestałam walczyć z lokami. Jak są, to jest mi bardzo miło, jak nie ma, potrafię z tym żyć. Jestem zbyt dużym śpiochem, by specjalnie przygotowywać włosy na dzień, choć efekty z żelem z siemienia lnianego był bardzo obiecujące. Tak więc włosy żyją sobie swoim własnym życiem, a ja też znacznie częściej je związuję, co summa summarum wychodzi im na dobre. Jak mam ochotę, wgniatam w nie balsam do loków z Nivei, ale w większości przypadków o nim zapominam...

Ostatnio zrobiły mi miłą niespodziankę, fundując mi dzień w loczkach! Zafundowałam im w zamian 4-godzinną maseczkę z olejem kokosowym i miodkiem pod czepkiem :)

Nie mam czasu (albo raczej chęci do wstawania!) by myć rano włosy, dlatego myję je wieczorem. Przez pewien okres czasu starałam się wiązać włosy w warkocz na noc, jednak na dłuższą metę niezbyt dobrze się u mnie to sprawdzało. Wciąż mam zbyt mało włosów - mam włosy grube po hennie, co daje efekt jakby było ich sporo, ale tak naprawdę są rzadkie i ciągle z tym walczę) - i nie podobało mi się to jak włosy się układają przez ten warkocz. Tym bardziej, że mam przyjaciółkę z blond włosami po pas o tak cudownej grubości (Kinuuu pozdrawiam :*)... Z którą siedzę w ławce i codziennie muszę jej włosy podziwiać. U niej warkocz potrafi zdziałać cuda :) Także śpię z wilgotnymi włosami na normalnej poduszce i powiem szczerze, że nie zauważyłam różnicy pomiędzy spaniu w warkoczu a bez - tym bardziej, że od jakiegoś czasu zabezpieczam włosy "jedwabiem" od BioSilk.

Moja skóra głowy znów zaczęła dawać o sobie znać, zafundowałam więc sobie szampon rewitalizujący z Eubiony, za który zapłaciłam 35zł w cieszyńskim sklepie Monoi Tiara. Przyznam, że sklep bardzo mnie zainteresował, a sprzedawczyni jest bardzo sympatyczna, więc pewnie niejeden raz go jeszcze odwiedzę (tym bardziej, że henna Khadi jest tam dostępna stacjonarnie :). Wracając do szamponu, sprawuje się bardzo dobrze, głowa dała mi wreszcie spokój i choć walczę jeszcze z łupieżem, swędzenie ustało i jestem bardzo szczęśliwa. Moje włosy też dłużej są świeże, wytrzymują nawet 3 dni bez mycia przy "dobrym wietrze", jednak są oklapnięte i muszę je związywać.
Nie oznacza to, że odstawiłam szampon z Planety Organici! Zdarza mi się stosować odrobinę szamponu z Eubiony na skórę głowy i jedną pompkę szamponu tybetańskiego na długość - jestem gotowa na takie poświęcenia dla tego zapachu :)

Staram się olejować włosy częściej niż zwykle, od jakiegoś czasu robię to 2-3 razy w tygodniu - zmotywowana z początku nadchodzącym terminem ważności mojego oleju kokosowego, później już efektami :) Zaczęłam łączyć olej z miodem, nakładane na ciepło, co daje efekt bardziej miękkich włosów.
Zaczęłam również wcierkowanie, zakupiłam Jantar, wcieram już prawie trzy tygodnie i czekam powoli na efekty. Coś mi się w moim kąciku zaczyna dziać, więc jestem pełna nadziei :)
Włosy wypadają, jak wypadały, wypadanie wzmogło się gdzieś w okolicach października, gdy nadeszła brzydka jesień. Teraz już się unormowało, więc nie narzekam.

Co zauważyłam po półrocznej świadomej pielęgnacji włosów? Najważniejszym dokonaniem jest odkrycie mojej alergii na cocamidopropyl betaine (możecie o tym poczytać tutaj). Pogodziłam się z moimi lokami i z silikonami, i zaczynam powoli, szczególnie teraz na okres zimowy, wprowadzać je z powrotem do mojej pielęgnacji, jednak świadomie.
Częściej zdarzy mi się sięgnąć po suszarkę, której kiedyś omijałam jak ognia, jednak włosy nie niszczą mi się już jak kiedyś. Szampon z SLS (Syoss) stosuję raz w tygodniu, by dokładnie oczyścić włosy, czasem sięgam również po peeling kawowy, o którym przeczytałam u Herrbaty, by oczyścić równie dobrze skórę głowy i pobudzić ją do "działania" :)
3 razy w tygodniu stosuję maski od ucha w dół w trosce o moje ciągle trochę suche końcówki, stosując na zmianę maskę regenerującą z Biowaxa, którą wygrałam w rozdaniu, maskę Latte Kallosa, którą przywiozłam z wymiany w Rybniku oraz wykorzystuję resztki cudownej maski ajurwedyjskiej Planty Organici.Maski jednak stosuję przed myciem włosów, ponieważ moje włosy łatwo się obciążają. Czasem zamiast maski stosuję olej, czasem wymieszam olej z maską. Stosuję maskę po umyciu jedynie jeśli mam jakieś ważne wyjście i chce mieć włosy "ułożone" :)
Po umyciu zawsze stosuję balsam tybetański z Planety Organici (chyba, że mam kaprys na maskę, co jest oczywiste :P), który bardzo dobrze mi służy i jego recenzja na dniach się pojawi. Na wilgotne włosy stosuję mgiełkę przeciw wypadaniu włosów z Green Pharmacy, która znacznie lepiej służy mi na długości, gdyż pięknie zmiękcza włosy i wzmacnia ich blask. Na wypadanie włosów nie zauważyłam większego wpływu. O niej również niedługo pojawi się recenzja.

Więc jak wygląda mój grudniowy zestaw do włosów?


Od lewej:
  • Odżywka Jantar ok. 7-11zł
  • Szampon rewitalizujący Eubiona ok. 35zł
  • Szampon tybetański "Siła i Objętość" Planeta Organica ok. 20zł
  • Balsam tybetański "Siła i Objętość" Planeta Organica ok. 20zł
  • Olej kokosowy ok. 17zł
  • "Jedwab" Biosilk ok. 3zł (Biedronka!)
  • Maska Ajurwedyjska Planeta Organica ok. 32zł
  • Maska "Latte" Kallos ok. 11zł za litr (tę upolowałam na wymianie na spotkaniu:))
  • Maska regenerująca Biovax "Latte" ok. 18zł (wygrana w rozdaniu)
Przypominam, że na wszystkie kosmetyki rosyjskie mam dla Was 30% zniżkę na Skarbach Syberii :)

I jak się mają moje włosy po takich kuracjach? :)

Włosy się trochę puszą, a loki się wyprostowały, bo musiałam je dziś suszyć suszarką. Udało mi się jednak uwiecznić ich blask, z czego jestem bardzo zadowolona :) Taki czerwony kolor udało mi się uzyskać zmieniając rodzaj henny - ponownie dzięki radzie Pani z Monoi Tiara (i chyba to jest główny powód, dlatego się nią tak bardzo zachwycam :P). W sklepie nie było henny z almą i jatrophą, jednak Pani wytłumaczyła mi, że ta wersja jest przeznaczona raczej do brunetek, które chcą zostać rudzielcami, dlatego efekt wychodzi taki rudy pomimo moich starań. Poradziła mi wypróbować czystej henny, a ja chwyciłam byka za rogi i cieszę się wyrazistą czerwienią.

Skoro jesteśmy przy hennowaniu, pół roku moich przygód z henną minęło już dawno. Zauważyłam silniejsze włosy i dłużej utrzymujący się wyrazisty kolor, z czego się bardzo cieszę. Mogę naskrobać parę słów o hennie w następnej notce, jeśli jesteście chętne (chyba, że macie już dość tego tematu :)).

Dla porównania przesyłam zdjęcie z ostatniej aktualizacji włosowej:


Niestety światło jest inne, ale myślę, że widać różnicę. Szczególnie w długości :):):):)

A jak się ma Wasza zimowa pielęgnacja włosów?

Pozdrawiam! Jaskółka

21 gru 2013

Mały przegląd tygodnia Jaskółki :)

Dostałam już kilka dni temu swój pierwszy świąteczny prezent, od mojego TŻ. Prezent był totalnym zaskoczeniem, gdyż spodziewałam się czegoś zupełnie innego, więc mój B. zrobił mi niesamowitą niespodziankę. Przyjemnością tą okazał się różany olejek do twarzy i ciała od Khadi. Nie byłabym teraz jego szczęśliwą posiadaczką, gdyby nie przemiła Pani z Monoi Tiara w Cieszynie, jak i niesamowity nos mojego B. Tak na marginesie muszę dodać, że owa Pani jest chyba jedyną osobą, która zdołała wciągnąć mojego mężczyznę w rozmowę o kosmetykach! Przelecieli tematy od szamponu po dezodorant :)

Wracając do olejku... Na stronię Monoi Tiara dowiadujemy się, że olejek:
Regularnie stosowany działa delikatnie złuszczająco, pobudza regenerację komórek, pomaga utrzymać jedwabiście miękką skórę, zapewnia odpowiedni stan nawilżenia skóry. Zawiera naturalne oleje roślinne i zioła, które rozjaśniają miejscowe przebarwienia skóry i redukują piegi.

Skład również jest bardzo zachęcający!
Oryza sativa oil (olej ryżowy), Sesamum indicum oil (olej z sezamu indyjskiego)**, Helianthus annuus oil (olej słonecznikowyl)**, Rosa damascena (róża), Rubia cordifolia (Manjistha; marzanna indyjska), Curcuma longa (ostryz długi), Curcuma aromatica, Caesalpinia sappan, Tocopheryl acetate (witamina E), Cymbopogon martinii (palczatka), Pelargonium graveolens (pelargonia pachnąca), Pterocarpus santalinus (drzewo sandałowe), Cymbopogon khasians, Linum usitatissimum (len zwyczajny), Prunus dulcis (migdałowiec zwyczajny), Triticum vulgare (pszenica), Daucus carota sativa (marchew zwyczajna), Crocus sativus (krokus), Citral* , Citronellol*, Geraniol*, Farnesol*, Linalool*, Limonene*.
* naturalne olejki eteryczne

** składniki pochodzą z kontrolowanych upraw ekologicznych.

Warto zaznaczyć, że produkt jest certyfikowany przez BDIH, jest wegański i nie był testowany na zwierzętach.


Jestem bardzo zadowolona z olejku i oczywiście smaruję się nim, kiedy tylko mogę. Zapach jest niesamowity, ziołowy z wyczuwalną nutą róży. Ma on aromaterapeutyczne właściwości, działa m.in. antydepresyjnie i relaksująco. Cudo na zimowe dni.
Zdążyłam już wysmarować całe ciało 3 razy i jestem zachwycona wydajnością olejku. Wystarczają 2 krople, by pokryć całe ręce, a sam olejek wchłania się błyskawicznie. Czuję, że czeka nas burzliwy romans tej zimy :)


Nie jest to jednak koniec prezentów od B. Ten jednak jest z nieco innej okazji. Pudełeczko zostało własnoręcznie przyozdobione, wygląda cudownie, a w środku czekają na mnie dwie kwitnące herbaty... Obecnie mieszka w nich również kremik i kwiaty lawendy, o których zaraz Wam opowiem. Śliczne jest, prawda? :)


Kolejny prezent wyciągnęłam ze skrzynki wczoraj. Jest to długo oczekiwana paczka od Gaia Creams z ich najnowszym żywym kremem arganowo-rokitnikowym. Krem wygrałam w rozdaniu w Zielonym Koszyczku, za co jeszcze raz bardzo dziękuję :) Czekałam długo, bo paczka szła z Anglii, ale za to samo jej otwieranie było już przyjemnością. Po otwarciu w powietrzu uniósł się zapach lawendy, ponieważ Gaia Creams umieścili w niej jej kwiaty, razem z płatkami róż! Nie ma to jak zrobić dobre pierwsze wrażenie :)


Kremik zapachem i konsystencją przypomina tłuścioszki od Sylveco. Jednak ten nie jest aż tak zbity, pomimo tego, że równie tłusty, przypomina mus. Nałożony cienką warstwą na skórę wchłania się błyskawicznie jak na takiego tłuścioszka. Jestem pod wrażeniem tego odkrycia i wróżę nam równie dobrą przyszłość :)


Buła ze mnie straszna! Nie wrzuciłam Wam składu! Już się poprawiam :)

100% ORGANICZNE, WEGAŃSKIE & ETYCZNE SKŁADNIKI:
BUTYROSPERMUM PARKII, ARGANIA SPINOSA, CANNABIS SATIVA,O ENOTHERA BIENNIS, LINUM USITATISSIMUM, NIGELLA SATIVA, HIPPOPHAE RHAMNOIDES



Ostatnią rzeczą, jaką chcę się z Wami dzisiaj podzielić jest moja czwartkowa wizyta w Punkcie Krwiodawstwa z moim B. Postanowiliśmy wykorzystać fakt, że tuż przed świętami w szkole niewiele się dzieje i zrobić coś dobrego dla innych. Byliśmy pierwszy raz oddać krew, ale personel medyczny był bardzo miły i poprowadził nas przez całą procedurę krok po kroku. Myślę, że trafienie na takich dobrych ludzi jest bardzo ważne, szczególnie gdy idziemy oddać krew po raz pierwszy i wiążą się z tym emocje po zasłyszanych historiach od znajomych. Także nawet gdy poczułam, że w połowie drogi zaczyna mi się kręcić w głowie, zachowałam spokój i słuchałam każdego słowa pielęgniarek - szybko wróciłam do normy i oddałam całe 450ml krwi.

Chciałabym, by stwierdzenie "nie mam grupy 0, więc moja krew do niczego wielkiego się nie przyczyni" przestało siedzieć w waszych głowach. Stwierdzenie, że grupę 0 można przetoczyć każdemu, gdyż nie zawiera antygenów, nie jest do końca zgodne z prawdą. Mimo wszystko przetaczamy zupełnie inną grupę krwi, erytrocyty z antygenami mieszają się z tymi bez nich, co nie jest normalną sytuacją dla organizmu i nie bez powodu lekarze rzadko decydują się na taki zabieg. Dlatego nawet z grupą AB Rh+ jaką np. mam ja, możemy zrobić wiele dobrego, nawet uratować komuś życie.
W broszurze, którą dostałam w Punkcie Krwiodawstwa, przedstawiona była tabela z występowaniem grup krwi w naszym kraju w %. Okazuje się, że najmniej liczna (zaledwie 1%) jest grupa AB Rh-. AB Rh+ to zaledwie 7%, chociaż 0 Rh- to jedyne 6%, 0 Rh+ to aż 31%. Najbardziej liczna jest grupa A Rh+, 32%. Te dane dają wiele do myślenia, szczególnie w ten dziękczynny czas.


Satysfakcja po oddaniu krwi jest niesamowita :) Żałuję, że nie zdecydowałam się na to wcześniej, ale za to postanowiłam odwiedzać Punkt Krwiodawstwa 2-3 razy do roku. Chciałabym zaszczepić również w Was taką ideę. Ciężko jest zdecydować się na zostanie dawcą szpiku, gdyż to wiąże się z podjęciem naprawdę poważnej decyzji i z wyrzeczeniami, jednak oddanie krwi to znacznie łatwiejsza sprawa. Możecie zdecydować się na nie "z buta" pod warunkiem, że jesteście po porządnym śniadaniu i nie zaniedbujecie picia wody.
A w nagrodę dostajemy 8 czekolad, batona, czasem nawet kawę. Jako Honorowy Dawca Krwi (z legitymacją, która przychodzi do nas do domu już po pierwszym oddaniu krwi) przysługują nam m.in. zniżki lub nawet darmowe korzystanie z komunikacji miejskiej, w zależności od miasta.

W komentarzach piszecie, że wiele z Was nie idzie oddać krwi, bo się boi. Też się bałam stałam przed wejściem chyba z 5 minut. Ale był ze mną mój B., warto zabrać kogoś ze sobą. Doszłam też do wniosku, że naprawdę chcę to zrobić, nie mogę więc stchórzyć przed samym wejściem :) A jak przekroczyłam próg, zaczęłam wypełniać te wszystkie formularze, zobaczyłam ile ludzi tam było (w sumie w ten dzień odwiedziło PK 25, niezły wynik jak na czwartek) weszła we mnie jakaś nowa energia.
Zastanówcie się, czy chcecie przez zwykły strach odebrać komuś szansę na życie. Pierwszy raz jest najgorszy, bo towarzyszą temu emocje, potem idzie z górki.


Nazbierało się tego trochę przez ten tydzień :) Teraz wracam do świątecznych porządków, bo trochę tego jeszcze mam przed sobą. Za to w klimat już się wczułam, od dwóch dni piekę ciastka, choinka również już ubrana... I co jakiś czas kolędy w tle! Dobrze, że prezenty już porobione, bo w sklepach tłumy. Już w czwartek w Lidlu był masakrą... Święta idą, święta :) A Wy, czujecie już klimat świąt?

Pozdrawiam! Jaskółka

18 gru 2013

Pielęgnacyjne inspiracje rodem z Hammamu

Hammam, rytuał związany z arabską tradycją i religią islamu, wywodzi się od arabskiego słowa al-ḥamīm oznaczającego "siła letniego słońca". Jest to publiczna łaźnia parowa, w której możemy poddać swoje ciało dogłębnemu oczyszczeniu, połączonemu z działaniem odprężającym oraz rozluźniającym.


Hammam jest miejscem zamkniętym, zazwyczaj pogrążonym w półmroku, udekorowanym w stylu orientalnym, z olejkiem eukaliptusowym unoszonym w powietrzu w celu oczyszczenia zatok i dróg oddechowych. Wchodzimy do niego nago lub w specjalnej koszuli. Idealne miejsce na oderwanie się od rzeczywistości i na poświęcenie całej uwagi swojemu ciału.

Hammam powinien posiadać przynajmniej 2 pomieszczenia wypełnione gorącą wodą. Po wstępnym oczyszczeniu ciała prysznicem przechodzimy do pierwszej łaźni parowej, wypełnionej gęstą parą. Pocąc się, pozbywamy się toksyn, organizm się oczyszcza i oczywiście cały czas wdychamy olejek eukaliptusowy.


Zanim przejdziemy do drugiego pomieszczenia, czeka na nas zabieg z solą himalajską, dzięki której skóra staje się napięta i jędrna.
W drugim pomieszczeniu czeka na nas temperatura w wysokości nawet 50 stopni. Przechodzimy do niego, gdy nasze ciało przyzwyczai się do temperatury w pierwszym pomieszczeniu. Ciało zaczyna eliminować jeszcze więcej toksyn, a my się odprężamy. Na marmurowym łożu ( :) ), które ma właściwości leczące reumatyzm.
W trakcie takiego stopniowego oczyszczania korzystamy z regularnych, odświeżających nasze ciała prysznicach, co wspomaga eliminację toksyn poprzez zmiany temperatury. Chłodna woda poprawia krążenie i ujędrnia skórę, dodatkowo hartuje organizm.


Zdarza się, że w ofercie hammamu znajduje się jeszcze jedno pomieszczenie, w którym temperatura przekracza 50 stopni. Przebywanie w nim nie jest obowiązkowe, a czas w nim spędzony nie powinien przekraczać 15 minut.Seans kończy się w pokoju wypoczynkowym (po nawet dwugodzinnym pobycie w łaźniach!), gdzie możemy odetchnąć chłodniejszym powietrzem. Podstawowy seans się kończy, ale możemy w hammamie zostać na dłużej...

Każda muzułmańska kobieta ma obowiązek narzucony przez religię przynajmniej raz w miesiącu odwiedzić hammam, by być piękną dla swojego męża. Wtedy oprócz powyższego seansu oczyszczają ciało również za pomocą słynnego czarnego mydła, przygotowywanego z czarnych oliwek, nierafinowanego oleju palmowego oraz masła shea, i równie słynnej rękawicy Kessa, niegdyś po prostu parcianej rękawicy. Mydło, oprócz głębokiego oczyszczenia, odżywia i nawilża ciało. Dopełnieniem tego rytuału jest dokładny masaż wspomnianą rękawicą, która świetnie peelinguje ciało i poprawia krążenie.


Po masażu przychodzi czas na depilację pastą cukrową, która dobrze przygotowana potrafi działać cuda i rzeczywiście być delikatniejsza od wosku - jednak na depilację pastą proponuję wizytę w salonie lub właśnie w hammamie niż próbowanie na własną rękę, nawet z kupną. By ukoić ciało po depilacji, stosuje się okłady z leczniczego błota i wcieranie w skórę olej arganowy.

Bardzo chętnie przy okazji przejdę się do hammamu, niesamowicie będzie poczuć ten klimat. Podstawowy seans można sobie zafundować już nawet za cenę 10 euro, a wrażenia pewnie są niezapomniane... Ewentualnie można kupić olejek eukaliptusowy, zakupić czarny mydło, rękawicę Kessa i wykonać stymulujący masaż pod gorącym prysznicem... jak dla mnie brzmi przekonująco!

Zainspirowałyście się?

Pozdrawiam! Jaskółka

15 gru 2013

Poznajemy się z ekstraktami!

W życiu każdej osoby, która zaczęła kręcić w domku własne kosmetyki, choćby składały się z 3 składników, które można znaleźć w kuchni, nastaje moment, w którym zastanawia się jak ulepszyć stosowane formuły. Stosowanie hydrolatów i olejów, choć ich działanie jest naprawdę dobre i bije na łeb na szyje drogeryjne produkty w pewnym momencie staje się niewystarczalne, chciałybyśmy większego nawilżenia, lepszej profilaktyki przeciwstarzeniowej czy też szybszego leczenia się zmian potrądzikowych. Wtedy w grę wchodzą ekstrakty.


Co to właściwie są te ekstrakty?


Ekstrakty pozyskuje się z roślin, które, jak już wiemy, są bogatym źródłem substancji aktywnych biologicznie. Jako naturalne, są bardzo cenne, gdyż przyjmują się lepiej niż te syntetyczne. Wynika to z prostej przyczyny - są one analogiczne do związków występujących w naszym organizmie. Mogą nawilżać, opóźniać starzenie się skóry, walczyć z wolnymi rodnikami, pochłaniać promieniowanie UV jako naturalne filtry, mogą również działać wybielająco, niwelować przebarwienia, łagodzić podrażnienia, wzmagać krążenie krwi.


Są cenione najbardziej za posiadanie substancji czynnych, takich jak flawonoidy (antyoksydanty, wzmacniają naczynia krwionośne) i polifenole (antyoksydanty). Ale znajdziemy w nich również mnóstwo witamin, karotenoidy (przeciwutleniacze, powstaje z nich cenna dla skóry witamina A), fitosterole (elementy strukturalne błon lipidowych).

Dlaczego właśnie ekstrakty?


Wzbogacenie naszych receptur nawet o niewielką ilość ekstraktów potrafi dramatycznie wzmocnić działanie naszego produktu. A wśród ekstraktów każdy znajdzie coś dla siebie. Na drogeryjnych półkach możemy zauważyć tendencję, że jeśli kremy różnią się od siebie obecnością jakiegoś ekstraktu (przy założeniu, że reszta składu jest podobna), cena będzie się znacznie różnić. Oczywiście droższy będzie ten z ekstraktem.
Nie oznacza to, że każdy ekstrakt stosowany w kosmetykach będzie naturalny... Dlatego warto samemu zakupić sobie mała buteleczkę i dodać odrobinę choćby do stosowanego przez nas kremu, serum, odżywki czy balsamu. A cena ekstraktów jest stosunkowo mała, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę to, ile tego ekstraktu zużywamy do własnych receptur czy też już gotowych produktów.


Ekstrakty możemy zakupić w formie sproszkowanej - wtedy dostajemy czysty ekstrakt, ale trudniej się go rozpuszcza podczas kręcenia, lubi tworzyć grudki i ciężko jest też go zastosować w gotowych produktach - i w płynnej - rozpuszczone w olejach roślinnych, roztworze wodno-glicerynowym, w glikolu propylenowym lub w alkoholu. Jeśli chodzi o stosowanie, trzeba ściśle przestrzegać stężenia podanego na stronie producenta, u którego kupujemy ekstrakt, gdyż mogą one wywołać reakcję alergiczną.

Jak stosować ekstrakty?


 Jeśli bawicie się w kręcenie własnych kosmetyków, należy zapoznać się z pewnymi zasadami, by dany ekstrakt mógł nam posłużyć w pełni.
  • Należy dopasować ekstrakt do pH naszego produktu - niektóre ekstrakty nie działają w zbyt niskim lub w zbyt wysokim pH. Warto zwrócić na to uwagę, jeśli stosujemy np. produkty z kwasami.
  • Nie przekraczamy stężenia, które narzuca nam producent! Jeśli stosujemy kilka ekstraktów, ich stężenie nie powinno przekraczać 15%. Wszelkie testy powyżej tej wartości na własną odpowiedzialność.
  • Choć ekstrakty są bardzo cenne, nie przekraczamy ilości 2-3. Wiem, że spotykamy kremy z ogromem ekstraktów w składzie, jednak to jest zupełnie inna produkcja niż w naszym zaciszu domowym. Nie mamy wiedzy i możliwości stosowania produktów stabilizujących, więc nie eksperymentujemy.
  • Ekstrakty są bardzo wrażliwe na wysoką temperaturę, dlatego dodajemy je dopiero w fazie C (chyba, że przygotowujemy produkt na zimno :))
Przykłady ekstraktów dostępnych w sklepach internetowych:

Ekstrakt z owoców malin 

Ekstrakt z owoców malin odświeża, łagodzi podrażnienia, poprawia wygląd skóry, wzmacnia ją. Kosmetyki z ekstraktem z malin działają wygładzająco, zapobiegają nadmiernemu wydzielaniu łoju, zapewniają skórze zdrowy wygląd. Polecane przy cerze tłustej i mieszanej. (Zrób Sobie Krem)
INCI Rubus Idaeus (Raspberry) Extract Powder
 10:1, proszek, 5g/4,30zł

Ekstrakt z owocu maliny w płynie jest bardzo bogaty w witaminę C i E , ma więc działanie ściągające i oczyszczające skórę, odświeżające oraz łagodzące podrażnienia.
Malina zawiera też rewitalizujące związki mineralne oraz odżywcze pektyny i cukry. (Calaya)
INCI (skład): Propylene Glycol, Aqua, Rubus Idaeus Fruit Extract, Phenoxyethanol, Methylparaben
płyn 10ml/3,80zł

 Ekstrakt z zielonej herbaty
Standaryzowany ekstrakt z liści herbaty zielonej Camellia Sinensis o zawartości polifenoli na poziomie przynajmniej 95%. Ekstrakt z zielonej herbaty bogaty jest w garbniki, alkaloidy, witaminy z grupy B, witaminy K, C, P oraz sole mineralne.W kosmetyce ekstrakt z zielonej herbaty stosowany jest do pielęgnacji cery zanieczyszczonej suchej, tłustej i trądzikowej. Sprawdza się znakomicie przy problemach z kruchością naczyń, podrażnieniach i poparzeniach słonecznych. Działa regenerująco, tonizująco, hamuje rozwój stanów zapalnych. (ZSK)
INCI Camellia Sinensis Leaf (Green Tea) Extract
proszek 5g/4,95zł

Zielona Herbata - jest naturalnym źródłem witamin C, B, K, P, soli mineralnych, flawonoidów i polifenoli, które skutecznie walczą z agresywnymi dla cery wolnymi rodnikami.
Ekstrakt wytwarzany z liści zielonej herbaty (Camellia sinensis). Zawieraja przeciwutleniające składniki - głównie katechiny (GTC) i galusan epigalokatechiny (EGCG).  Zielona herbata i jej składniki są poszukiwane wśród ludzi chcących zachować zdrowy tryb życia. Znany jest dobroczynny wpływ zielonej herbaty na długowieczność i dobry stan zdrowia chińczyków. Zielona herbata w kulturze Azjii zajmuje wysoką pozycję od 4000 lat!! (Calaya)
INCI: Camellia Sinensis Leaf Extract   60 % EGCG
proszek 10g/7,90zł

Jest stosowana w kosmetykach jako produkt zapobiegający cellulitowi, poparzeniom słonecznym oraz procesom starzenia. Badania wykazały, iż ekologiczny ekstrakt z zielonej herbaty posiada zdolność do całkowitego zahamowania degradacji kolagenu, co ma korzystny wpływ na skórę, zachowując jej zdrowy wygląd i elastyczność. (e-naturalne)
INCI:  Glicerin, Agua, Camelia Sinensis Extract, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate
płyn 10g/4,40zł

Myślę, że te 2 przykłady wyraźnie pokazały po pierwsze, że cena ekstraktów wcale nie jest wygórowana, a po drugie, że trzeba uważać na składy, bo ekstrakt ekstraktowi nie równy :) 

Powoli tworzę swoją listę ekstraktów, które mam zamiar kupić i włączyć do swojej pielęgnacji. A Wy, macie ochotę na zabawę z ekstraktami?

Pozdrawiam! Jaskółka

8 gru 2013

Alergia na cocamidopropyl betaine

Cześć kochani! Chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o składniku, który występuje w bardzo wielu kosmetykach do włosów, w głównej mierze szamponach, i który swego czasu przysporzył mi sporo problemów ze skórą głowy. Mowa o betainie kokamidopropylowej, którą w INCI spotkacie jako


 cocamidopropyl betaine


Betaina kokamidopropylowa rozpowszechniła się w szamponach po nagonce na SLS i SLeS - powstało wtedy mnóstwo szamponów wyłącznie z nią jako środkiem myjącym w składzie, często podpisywanymi jako hipoalergiczne, delikatne, dla dzieci. Betaina kokamidopropylowa jest pozyskiwana z naturalnych surowców - oleju kokosowego i betainy. Idealny przykład, że nie wszystko to, co z natury jest najlepsze - a wręcz przeciwnie, natura częściej może uczulać.


Wiecie, od zawsze miałam łupież, zupełnie jak mój tato. Na naszej półce łazienkowej zawsze stał Head&Shoulders, który raz działał lepiej, raz gorzej, ale generalnie problem był jako tako ujarzmiony. Gdy zainteresowałam się kosmetykami na własną rękę i zaczęłam sięgać po te bardziej naturalne, najczęściej zza wschodniej granicy, problem raz znikał, raz pojawiał się ze zdwojoną siłą. Nie potrafiłam odkryć źródła problemu, z łupieżem walczyłam najczęściej Nizoralem lub podbieranym tacie już wyżej wspomnianym szamponem. Dopiero gdy zaczęłam bliżej analizować składy, zauważyłam powtarzalny się składnik - betaina kokamidopropylowa, często w takich naturalnych, delikatnych dla skóry głowy szampon pojawiająca się w dużym stężeniu, jako jedyny detergent.

Przeszukałam kawał literatury, by poszukać o nim informacji. Opisywany jest jako składnik łagodny dla skóry i błon śluzowych, łagodzący działanie anionowych substancji powierzchniowo czynnych (w tym SLS, SLeS, temu często te składniki występują w parze), jako składnik występujący solo jest nieszkodliwy, w połączeniu z SLS, SLeS może powodować przesuszenie skóry, łupież, alergiczne zapalenie skóry

Z drugiej strony, kopiąc głębiej, bardziej zawzięcie, bo problem dotyczył mnie bezpośrednio, dotarłam do informacji, która w zupełności mi wystarczyła. American Contact Dermatitis Society w 2004 roku uznało cocamidopropyl betaine za alergen roku. Zaznaczyli, że reakcja alergiczna nie musi być wywołana faktycznie alergią na ten składnik, co raczej przez jej inwazyjne właściwości (dlatego osoby o wrażliwej skórze głowy powinny szczególnie uważać na ten składnik). Co teoretycznie oznacza, że w mniejszym stężeniu, przy zastosowaniu składników łagodzących jej działanie, może nie powodować alergicznych objawów. Sprawdza się to u mnie, bo nie każdy szampon zawierający betainę kokamidopropylową mnie uczula. Musze jedynak uważać, by cocamidopropyl betaine nie znajdował się zbyt wysoko w składzie, a już na pewno nie może być jedynym surfaktantem zastosowanym w produkcie.



Padłam ofiarą trendów i bezsensownej nagonki na składniki, które w gruncie rzeczy wcale nie są takie diaboliczne, jak je przedstawiają. Nigdy nie miałam problemu z szamponem zawierającym sam SLS czy SLeS. Cocamidopropyl betaine, zawarta m.in. w dziecięcym szamponie Babydream - swego czasu hit blogosfery!, czy hipoalergicznym szamponie Tołpy z serii Botanic - Gardenia Tahitańska, zrobiła mi spustoszenie na głowie. Długo lizałam rany.

Co ciekawe, betaina kokamidopropylowa nie wpływa w żaden sposób na całą resztę powierzchni mojej skóry. Tylko skóra głowy. Może z powodu mieszków włosowych? Mogę jedynie zgadywać, ale moja skóra głowy ewidentnie jest bardziej wrażliwa od reszty ciała.

Kochani, dzisiejsza notatka ma być przestrogą. Nie kolejną demoniczną nagonką przeciwko nowemu składnikowi - z moją alergiczną reakcją jestem raczej w mniejszości. Chcę Was tylko przekonać do obserwacji swojego ciała, bardziej świadomego podejścia do jego potrzeb i marudzenia. Odkrycie tego, który składnik nas uczula jest niekiedy bardzo trudne i mam nadzieję, że ta notatka skróci tę drogę tym, którzy borykają się - może jeszcze nie do końca świadomie - z tym samym problemem, niezidentyfikowanym łupieżem.

O szkodliwości cocamidopropyl betaine pisała również Pepa i Kasiorra.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


4 gru 2013

Jak się odżywiać, by pozbyć się niespodziewajek? Cz. I - CYNK

Każda z nas marzy o nieskazitelnej cerze, a część z nas zmaga się z trądzikiem. Dla osób z trądzikiem nieskazitelną cerą, do której się dąży, jest już buźka bez problematycznych diod. Nasz los, tj. posiadaczek cer problematycznych, jest o tyle dramatyczny, że nawet przy najlepszej pielęgnacji jesteśmy w stanie jedynie ograniczyć wysyp niespodziewajek, a nie ich zupełnie się pozbyć. Może pies pogrzebany jest... w odżywianiu?


Choć dermatolodzy sprzeczają się co do słuszności teorii, jakoby żywność miała wpływ na trądzik, ja osobiście widzę w tym jakiś większy sens. Na pewno niejedna z Was zaobserwowała, że po zjedzeniu np. wyjątkowo ostrej poprawy lub dużej ilości czekolady na następny dzień wita nas wysyp. W takim razie coś musi być na rzeczy.
Co do jednego dermatolodzy są zgodni: samo odżywianie się nie ma wpływu na występowanie trądziku lub jego brak, pomaga jedynie kontrolować ilość diod na naszej buźce. Ja osobiście bardzo chętnie będę trzymać trądzik na wodzy, tym bardziej, że prawidłowe odżywianie jest w stanie poprawić ogólny stan cery - szkoda więc nie spróbować.

Najważniejsze, by włączyć do swojej diety witaminy, cynk i błonnik. Z cynkiem jest najtrudniej, gdyż jest ciężko znaleźć go w pożywieniu i do tego jest słabo przyswajalny przez nasz organizm. Wpływa na nasz trądzik, ponieważ działa antybakteryjnie, od środka. Dodatkowe właściwości cynku, które mają istotną rolę w pielęgnacji to: poprawia kondycję skóry, włosów, paznokci, potrafi magazynować się w skórze i włosach (i działać, i działać...:)). Reguluje również cykl miesiączkowy, hormony przestają buzować i mamy mniej krost.
Warto wspomnieć, że cynk, który dostał się do komórek, spowalnia ich starzenie się oraz chroni je przed wolnymi rodnikami... czyli nasze komórki się "cynkują" :)


Cynk znajdziemy w warzywach takich jak kapusta, ogórek, seler, zielony groszek. Jednak najwięcej znajdziemy go w mięczakach, czyli ostrygach, małże oraz w innych owocach morza - co mnie bardzo cieszy, bo lubię owoce morza :)
Bardzo dużo cynku znajduje się w... drożdżach, szczególnie piwnych. Stąd też wpływ drożdży na stan naszej buźki (co niestety u mnie się nie sprawdziło, możecie o tym poczytać tutaj: klik). Jeśli nie jesteście przekonane do picia drożdży, możecie zrobić sobie z nich maskę, zarówno na włosy, jak i na twarz. Ważne jest, by najpierw drożdże "zabić" poprzez zalanie wrzątkiem - w przypadku maski wystarczy, by woda przykryła całe drożdże. Do takiej maski możecie dodać np. miodu czy też jogurt.

Dzienne zapotrzebowanie na cynk to 15-30mg. 100g ostryg zawiera 63mg cynku, a 85g ostryg wędzonych, które można kupić w konserwach zawiera 103mg. Dla porównania, 100g wątroby wołowej zawiera jedyne 3mg cynku, a jest ona uważana za bogate źródło tego pierwiastka.


Jeśli chodzi o dostarczanie cynku w postaci warzyw, trzeba pamiętać, że gotowane warzywa już go nie zawierają - cynk jest w nich magazynowany w postaci soli rozpuszczalnych w wodzie. Warto więc spożywać warzywa surowe, np. w postaci przepysznej sałatki skropionej oliwą :)

Oczywiście cynk można przyjmować w suplementach (tak jak ja to obecnie robię :P), jednak ten cynk nie jest tak przyswajany jak naturalny, jednak lepszy rydz niż nic. Choć ja osobiście chętnie przerzucę się na ostrygi!

Uwaga! Cynk ma wiele wrogów, a główne z nich to: alkohol, mleko i jego przetwory, cukier (słodycze sio!) i zbyt duże ilości błonnika. Dla przykładu nadmierne spożywanie słodyczy pozbywa nas przeciętnie 3mg cynku dziennie.

Na do widzenia szepnę Wam, że w starożytności na bazie cynku przygotowywało się napój miłosny (ponieważ cynk odkłada się w gonadach, regulując ich pracę, w jądrach stymuluje produkcję testosteronu). Stosowano do tego opiłki metalu, rybie i ptasie wnętrzności oraz kości gadów, czyli rzeczy bogate właśnie w cynk. Jestem bardzo ciekawa, jak przekonywali swojego przyszłego partnera do wypicia tej mikstury... :)


Pozdrawiam Was gorąco! Jaskółka

Disqus for Jaskółcze Ziele