31 sie 2016

Just Peachy | prasowany róż Lily Lolo

Cześć kochani! Na początku wakacji pokazałam Wam cudowności, jakie wylądowały w mojej kosmetyczce zawierające kosmetyki kolorowe - cudowności od Lily Lolo, w których to minerałkach jestem zakochana po uszy od dłuższego czasu. A że wakacje to czas idealny na malowanie - więcej czasu, skóra ładniej wygląda, gdy nabierze trochę koloru i sama kolorówka na niej lepiej wygląda - pełen makijaż wykonywałam z wielką chęcią niemal codziennie!

Dzisiaj opowiem Wam o ulubionym produkcie z tego zestawu, o przepięknym brzoskwiniowym prasowanym różu z lekkim satynowym wykończeniem, po prostu Just Peachy.


Opakowania Lily Lolo po przemianie nabrały świetnego charakteru. Minimalistyczne połączenie tak klasycznych kolorów sprawiło, że kosmetyki wyglądają na znacznie bardziej eleganckie.

Róż zamknięty jest w malutkim opakowaniu kryjącym w sobie 4g produktu prasowanego. Jest lekkie i jest wyposażone w lusterko, przez co świetnie nadaje się do torebki. Wykonane z twardego plastiku, jest solidne, jedynie czarna matowa część trochę za szybko się brudzi - w każdym opakowaniu.

Z łatwością nakłada się na pędzel, wydaje się być delikatnie kremowy ze względu na zawartość pielęgnujących olejków. Jest dobrze napigmentowany. Dzięki temu świetnie rozprowadza się na skórze - zupełnie jak kremowy produkt, z tym że o suchej formule. Jest świetny dla początkujących z makijażem, ponieważ bardzo ciężko jest zrobić sobie nim krzywdę - nawet jeżeli zrobimy sobie plamę na skórze, wystarczy wziąć czysty pędzel (ja najczęściej sięgam po Super Kabuki, z resztkami podkładu między włosiem) i delikatnie zblendować; kolor łagodnieje, a granice stapiają się ze skórą.

na ustach błyszczyk English Rose

Mika, olej jojoba, olej arganowy, olej z pestek granatu, tokoferol (wit. E), olej słonecznikowy, olej manuka, sól sodowa kwasu hialuronowego,  Eryngium Maritimum Callus Culture Filtrat (mikołajek nadmorski), pigmenty: +/- CI 77891 (dwutlenek tytanu), CI 77742 (fiolet manganowy), CI 77491 i CI 77499 (tlenki żelaza)

Jak już wcześniej wspomniałam, róż zawiera w sobie pielęgnujące olejki, wszystkie te stosowałam na mojej tłustej skórze solo i świetnie się na niej sprawdzały - mam więc pewność, że nałożone na policzki nie będą wzmagały przetłuszczania w tym miejscu. Ponadto znajdziemy w nim również kwas hialuronowy w postaci soli, który delikatnie nawilży skórę podczas noszenia. Kolor uzyskany jest naturalnymi mineralnymi pigmentami z dodatkiem miki, która daje delikatne satynowe wykończenie - dzięki czemu efekt na skórze nie jest płaski i skóra promienieje. Nie jest to jednak na tyle błyszczący róż, który podkreślałby niedoskonałości skóry.

Uwielbiam ten kolor! Kolor, opisywany przez producenta jako energetyczna brzoskwinia, to w rzeczywistości delikatny brzoskwiniowy kolor przełamany różem z odrobiną. Nie jest to intensywny pomarańczowy kolor, dodatek różu sprawia, że świetnie się go nosi w wielu połączeniach kolorystycznych, w dzień czy wieczorem. W opakowaniu wygląda na znacznie bardziej różowy, brzoskwiniowe tony ukazują się dopiero na skórze po roztarciu. Jest to świetny produkt dwa w jednym, ponieważ z powodzeniem spełnia na policzkach również rolę bronzera, delikatnie wyszczupla twarz. Poza tym nadaje skórze niezwykłej świeżości, ociepla twarz.

na ustach szminka Love Affair

Świetny produkt na co dzień, szczególnie w wakacyjne dni, przy lekko opalonej skórze. Komponuje się świetnie z nudziakami, delikatnymi ciepłymi różami i czerwienią na ustach, przez co jest bardzo elastyczny w makijażu. Jeśli znacie mnie dłużej, wiecie, że nie sięgam często po róże - większość z nich podkreśla moje zaczerwienienia bądź niedoskonałości skóry - a po Just Peachy sięgam codziennie, bez obaw, że coś mi uwypukli na twarzy. Po prostu uwielbiam tę brzoskwinkę! ♥

Za 4g prasowany róż Just Peachy zapłacimy 60,20zł w sklepie internetowym Costasy.pl

P.S. Warto polować na promocję, Costasy często ogłasza je na swoim facebookowym fanpage'u :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


29 sie 2016

Motywacja: znalazłam swoją pasję!

Cześć kochani! Zaczynam dzisiejszy dzień z kubkiem zielonej herbaty prosto z Chin, pełna motywacji, bo coś się w moim życiu zmieniło, na dobre. Znalazłam swoją pasję! A właściwie powinnam powiedzieć, że wróciłam do pasji, która towarzyszyła mi przez spory kawałek mojego życia. Pływam. W podstawówce chodziłam na sekcję pływacką, godzinne pływanie pięć razy w tygodniu to był mój powszedni dzień. Wolne wieczory miałam tylko w środy i niedziele, ale i tak byłam najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. Sekcja nie była tylko zdrowym spędzaniem czasu, to była niesamowita społeczność o ogromnym przekroju wiekowym od sześciu lat po dwadzieścia parę. Były świetne obozy letnie i zimowe, pełne niesamowitych wspomnień. Najbardziej zapadł mi w pamięć właśnie taki zimowy wyjazd, do Cisownicy w starym, niewyremontowanym jeszcze Pod Tułem na samym szczycie góry, z której godzinę schodziliśmy do szkoły na poranny trening na sali i popołudniowe pływanie. Zapamiętał mi się szczególnie, ponieważ tak nas zasypało, że po otwarciu drzwi śnieg sięgał po pasa. A my i tak, całą grupą brnęliśmy przez ten śnieg. To było zaangażowanie!


Widzicie, jestem zodiakalną rybą, tak samo jak mój brat i nas z wody trzeba wyciągać siłą. Coś musi siedzieć w tych gwiazdach, bo samo wejście do wody sprawia, że mam lepszy humor. Obecnie niesamowicie tęsknię za morzem, w którym mogłabym pływać godzinami i łowić muszle lub inne skarby czekające na mnie na dnie. Mam ogromną nadzieję, że uda nam się we wrześniu wyjechać z Tośkiem - gdzieś, gdzie czekać będzie na mnie piękna plaża z ciepłym, czystym morzem.

Dlatego zupełnie nie rozumiem dlaczego tak długo zwlekałam z ponownym pójściem na basen! Zależy mi na swoim zdrowiu, na pracy nad swoim ciałem, na nieustającym progresie, a nie zrobiłam tego najprostszego ze wszystkich kroków - nie wróciłam do swojej pasji. Oczywiście to poszukiwanie idealnego sportu dla siebie poszerzyło moje horyzonty, jak i pozwoliło mi poznać swoje granice i przesunąć je trochę dalej. Pilates wzmocnił mój kręgosłup oraz mięśnie, szczególnie ramiona, wysmuklił również moje ciało. Niedawno podjęte bieganie udowodniło mi, że mogę więcej niż mi się wydawało. Niemniej jednak obie te czynności wymagają ode mnie większego zaangażowania i choć na pewno nie mam zamiaru z nich rezygnować, trafiają na dalszy plan, stają się jedynie urozmaiceniem, ponieważ ja po prostu kocham pływać.

Ja sama zaczęłam moją przygodę z pływaniem z powodu mojej wady postawy. I to jest też główny powód, dla którego dbam o moją aktywność fizyczną - bez tego kręgosłup po dniu spędzonym na uczelni lub w laboratorium daje mi o sobie znać i mam tą świadomość, że o kręgosłup muszę dbać przez całe życie. Poza tym pływanie świetnie wysmukla ciało i wzmacnia mięśnie, jest treningiem aerobowym dzięki czemu efekty widać naprawdę szybko - szczególnie cieszę się na widok coraz lepiej zarysowanych ramion. Mam problem z cellulitem, który też zaczął zanikać znacznie szybciej, odkąd zaczęłam pływać - ponieważ podczas pływania krew przepływa przez ciało szybciej, poprawia się krążenie płynów ustrojowych, a opływająca nas woda wzmacnia tylko ten proces. Poza tym woda jest chłodna, dzięki czemu dodatkowo ciało się ujędrnia. Podczas pływania poprawia się też oddech, z każdym kolejnym treningiem widać różnicę!


Ale wiecie za co najbardziej kocham pływanie? Za czas na przemyślenie wielu spraw. Z basenu wychodzę zmęczona, oczyszczona, ze świeżą głową, pomysłami i rozwiązaniami, które wcześniej nie przyszły mi do głowy. Świetny sposób na relaks, zdecydowanie lepszy niż leniwy wieczór z maseczką w wannie. Dlatego stawiam sobie za punkt honoru zaciągnąć na basen nie tylko brata, który dzielnie mi towarzyszy, ale również wiecznie zestresowaną mamę i Tośka. Mam nadzieję, że moja motywacja i pozytywne nastawienie pomoże im rozpocząć poszukiwania idealnego sportu dla siebie - bo może moja mama woli biegać, a Tosiek... tańczyć? :) Chciałabym to zobaczyć!

P.S. Wiecie co najbardziej mnie motywuje? Widok starszych ludzi, którzy dzielą ze mną tor i niejednokrotnie pływają szybciej i dłużej ode mnie! Bo pływanie jest dla każdego :)

A jak jest z Wami? Znaleźliście sport idealny dla Was, który sprawia Wam radość już podczas pierwszych minut treningu? Czy ciągle szukacie? Podzielcie się ze mną swoimi sposobami na zdrowe ciało i umysł!


Trzymajcie się ciepło! Silna Jaskółka


24 sie 2016

Nawilżający krem Hydra Aloe Vera | So Bio

Cześć kochani! Ci z Was, którzy dobrze mnie znają, wiedzą, że nawilżanie skóry to podstawa mojej pielęgnacji. Chociaż mam cerę tłustą, nie walczę z nią na siłę i dbam, by była zawsze nawilżona, przez co nie ma ona potrzeby produkować sebum w większej ilości. Żyjemy w równowadze, jednak jest to równowaga bardzo dynamiczna, niemniej nawilżanie jest najważniejszym czynnikiem utrzymującym ją w tym stanie.

Nieustannie poszukuję kremów nawilżających, które będą lekkie w swojej konsystencji, pod którym moja skóra nie zacznie się dusić - w przeciwnym razie błysk na skórze pojawia się w przeciągu godziny od nakremowania. W moich poszukiwaniach sięgnęłam po krem nawilżający krem So Bio Hydra Aloe Vera, który przeznaczony jest co prawda do skóry stricte suchej i wrażliwej - ale skład ma on bardzo ciekawy, a ja nigdy nie patrzę na etykiety w szufladkach ;) Krem oparty na aloesie, roślinie, którą moja skóra kocha całym serduchem!

Kremik zamknięty jest w tubie z miękkiego, nieprzeźroczystego plastiku, ale z powodzeniem pod światło można dostrzec ile kremu zostało wewnątrz. Trzeba uważać, bo jego konsystencja jest bardzo lekka i pod niewielkim naciskiem można zaaplikować bardzo dużą jego ilość - a kremu wystarczy dosłownie porcja wielkości ziarenka grochu. Bardzo łatwo rozprowadza się po skórze, ma śliskie wykończenie i wchłania się chwilkę, trzeba dać mu czas. Pachnie przepięknie trochę łąką, trochę świeżymi kwiatami stojącymi w wazonie pośrodku pokoju. Zapach z początku jest bardzo intensywny, ale szybko ucieka ze skóry.


Woda, sok z aloesu (z rolnictwa ekologicznego), Coco-Captylate, gliceryna, Coco-Caprylalte/Caprate, mieszanina alkoholu cetylowego i stearynowego, glukozyd arachidylowy, krzemian magnezowo-aluminiowy, skwalan, estry oleju jojoba, alkohol arachidylowy, sól sodowa kwasu lewulinowego, kompozycja zapachowa, Sodium Stearoyl Glutamate, alkohol benzylowy, glukozyd cetylowy i stearynowy, alkohol behenylowy, guma ksantanowa, sól sodowa kwasu benzylowego, tokoferol (wit. E), olej z pestek słonecznika, ekstrakt z soku liści aloesu (z rolnictwa ekologicznego), kwas fitowy, sól sodowa kwasu hialuronowego, wodorotlenek sodu, kwasek cytrynowy, limonen, linalol, citronelol

Muszę Wam się przyznać, że jak zobaczyłam w składzie ilość emolientów, nie byłam pewna czy ten krem to coś dla mnie. Mam skórę tłustą i przez to miałam obawy czy moja buzia nie będzie się dusić pod taką warstewką, z czym często mam do czynienia, gdy sięgam po mocno nawilżające emolientowe produkty. Ta sama niepewność wróciła, jak za pierwszym razem nałożyłam go na twarz. Śliska konsystencja, charakterystyczna dla mocno emolientowych kremów, uczucie lepkości i długie wchłanianie nie wróżyły nic dobre. Niemniej jednak skład jest tak skomponowany, że moja skóra pod tym kremem, wbrew wszystkim niepokojącym objawom, się pod nim nie dusi i nie produkuje sebum w nadmiarze - muszę jedynie używać znacznie mniejszej ilości, niż za pierwszym razem :)

W składzie znajdziemy sok i ekstrakt z aloesu, a moja skóra przepada za tymi składnikami, świetnie się z nią dogadują. Krzemian magnezowo-aluminiowy może być nieco kontrowersyjny, ale dostarcza naszej skórze magnezu, a krzemian świetnie pielęgnuje cerę tłustą. Z ciekawych składników znajdziemy tutaj jeszcze skwalan, tokoferol, kwas hialuronowy - choć obecny w niewielkiej ilości - oraz kwas fitowy, który poprawia nawilżenie skóry nawet w bardzo niskim stężeniu.


Bardzo się lubimy. Świetnie nawilża moją buzię, sprawia że skóra jest elastyczna i znacznie mniej skłonna do podrażnień. Potrafi delikatnie ukoić zaczerwienienia, ale nie jest mistrzem w tej dziedzinie. Nie zapycha, nałożony w rozsądnej ilości pozwala skórze oddychać, więc nie ma tutaj również mowy o nadprodukcji sebum. Jest niesamowicie wydajny, ale jakimś dziwnym trafem szybko mi znika z tej tubki, muszę porozmawiać z naczelnym podkradaczem kosmetyków w domu, z Tośkiem, który tak samo jak ja ten kremik polubił. Tylko zapach taki... nie męski, ale widać działanie nadrabia tę małą wadę.

To moje pierwsze spotkanie z marką, bardzo udane. Nabrałam ochoty na więcej!

50 ml kremu kosztuje 59,99zł w sklepie internetowym Matique.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


22 sie 2016

L'Oreal Mythic Rich Oil

Cześć słońca! Jak tam Wasze wakacje? Moje mijają całkiem przyjemnie, chociaż muszę tutaj troszkę ponarzekać na pogodę. Mało wakacyjna, czasami nawet przytłaczająca, a ja z Opola nie przywiozłam zbyt wielu ciepłych rzeczy - w końcu jechałam do domku na wakacje!
W te wakacje czekała mnie praktyka zawodowa, którą odbyłam w laboratorium diagnostycznym, która pootwierała mi oczy na wiele spraw, w tym również częściowo na moją przyszłość. Czas ten spędzałam przy książkach, z muzyką i własnymi tekstami i samo z siebie wyszło odcięcie się od internetowego świata, od blogowania, częściowo od Instagrama. Takie przerwy, szczególnie gdy są dobrze spożytkowane, dają fajne nowe spojrzenie na wiele spraw. Wracam do Was dzisiaj ze świeżą energią i mnóstwem pomysłów oraz ze szczerą nadzieją, że nie dam się jesiennej chandrze, patrząc na to jak świetnie się naładowałam przez ten czas!

Dzisiaj chciałabym poopowiadać trochę o moich włosach. Dawno tego nie robiłam, a wiem, że wiele z Was ciekawi w jakim obecnie są stanie. Dla tych, którzy nie są na bieżąco ze stanem moich włosów: przeszły one dwie dekoloryzacje, jedną we wrześniu zeszłego roku, drugą w kwietniu tego roku. Dekoloryzacji podjęłam się w celu ściągnięcia koloru po hennie, którą farbowałam włosy przez dwa lata. Sama dekoloryzacja, zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem, się nie udała - przez co mam na myśli, że włosy ciągle mają na długości rudawy barwnik - ale summa summarum efekt kolorystyczny po niezwykłej gimnastyce fryzjerek z popielami na mojej głowie jest naturalny. Obecnie, od słońca, moje włosy mają odcień ciepłego miodowego blondu z rudawym pobłyskiem, mam również już ponad 10 cm naturalnego odrostu, mysiego blondu który też ładnie pojaśniał na słońcu, przez co przejście między kolorami nie rzuca się mocno w oczy.

Włosy silnie zapuszczam, a ponieważ nigdy nie lubiłam krótkich włosów, nie mam najmniejszej ochoty ich ścinać. W związku z tym musiałam o moje włosy porządnie zadbać, by nie trafiły pod nożyczki. O codziennej pielęgnacji opowiem Wam przy innej okazji - podszepnę Wam jedynie, że są to produkty Joico! - a dzisiejszym bohaterem zostanie produkt do ochrony włosów przed uszkodzeniami mechanicznymi, a przy okazji pięknie je wygładza.


Pewnie już wiele z Was zna osobiście Mythic Oil, jest to w końcu ulubiony olejek do zabezpieczania włosów Anwen. W mojej kosmetyczce znalazła się jednak wersja Rich Oil, która jest przeznaczona dla włosów szczególnie puszących się, a włosy uwrażliwione mają do tego wielką tendencję. Od jakiegoś czasu olejki zamknięte są w szklanych opakowaniach - zmiana zdecydowanie na plus, olejek wygląda o wiele lepiej, bardzo elegancko i pięknie wygląda na zdjęciach.

Olejek pachnie bardzo ekskluzywnie, jak drogie i profesjonalne produkty fryzjerskie, jest to zapach przyjemny i utrzymujący się przez jakiś czas na włosach. Olejek ma charakterystyczne silikonowe wykończenie i jest bardzo wydajny - ilość widoczna na zdjęciu to zużycie od kwietnia, średnio 2-3 razy w tygodniu, zawsze dwie pompki na jedną aplikację. I do tego jeszcze mama mi zawsze go podbiera :)


Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, C12-15 Alkyl Benzoate, olej z pączków ryżu, olej arganowy, limonen, Hexyl Cinnamal, kumaryna, linalol, Butylphenil Methylpropional, alkohol benzylowy, Hydroxycitronellal, Amyl Cinnamal, geraniol, Alpha-Isomethyl Ionone, Isoeugenol, benzoesan benzylu, Cinammyl Alcohol, citronelol, kompozycja zapachowa

Skład napakowany silikonami, ale taka właśnie jest rola produktu. Zawiera w sobie również dwa oleje, wcale nie daleko w składzie, które będą pielęgnować włosy w trakcie noszenia. Takie połączenie pozwala nam nałożyć olejki na włosy bez przetłuszczenia ich. Dodatkowo olejek ma pełnić rolę odżywki, jeśli nałożymy go w większej ilości na jeszcze wilgotne włosy i zabezpiecza je również przed działaniem temperatury. Mamy więc produkt trzy w jednym, idealny wręcz na wyjazdy!


Najczęściej stosuję go jak odżywkę bez spłukiwania, wcieram dwie pompki w jeszcze wilgotne włosy. Stosowałam go również w ten sposób na włosy umyte jedynie samym szamponem Joico i włosy były ładnie ułożone, wygładzone, bez puszczenia. Sprawia, że włosy są znacznie bardziej mięsiste i sprężyste, ładnie je nabłyszcza. Nie wyobrażam sobie pielęgnacji bez tego cudeńka w kosmetyczce.

Olejek natomiast zupełnie nie sprawdza się u mnie, gdy włosy są suche i już zdążą się spuszyć. Nadaje im ładnego blasku, ale nie wygładza ich, przez co efekt nie jest zbyt zadowalający. Szkoda, bo miałam nadzieję, że będzie w stanie uratować mnie w sytuacji kryzysowej. Niemniej jednak takich sytuacji można unikać poprzez użycie go, gdy włosy jeszcze nie wyschły - więc końcowy rozrachunek nie jest taki zły!

125ml olejku, który będę zużywać wieki kosztuje coś w okolicach 40zł, w zależności gdzie kupujecie. Ja w swoją buteleczkę zaopatrzyłam się u fryzjera, zapłaciłam kilka złotych drożej, ale biorąc pod uwagę, że produkt chyba nigdy się nie skończy, nie jest to zbyt wielka strata ;)

Dostrzegam jeden minus tego olejku! Będę go zużywać tak długo, a mam ochotę na braciszka ze świetlistymi drobinkami... Chyba, że mamusia dostanie ode mnie prezent, skoro tak bardzo go lubi? 

Ulegliście fali? Znacie Mythic Oil?


Trzymajcie się cieplutko! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele