Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacyjna kosmetyczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacyjna kosmetyczna. Pokaż wszystkie posty

31 sie 2016

Just Peachy | prasowany róż Lily Lolo

Cześć kochani! Na początku wakacji pokazałam Wam cudowności, jakie wylądowały w mojej kosmetyczce zawierające kosmetyki kolorowe - cudowności od Lily Lolo, w których to minerałkach jestem zakochana po uszy od dłuższego czasu. A że wakacje to czas idealny na malowanie - więcej czasu, skóra ładniej wygląda, gdy nabierze trochę koloru i sama kolorówka na niej lepiej wygląda - pełen makijaż wykonywałam z wielką chęcią niemal codziennie!

Dzisiaj opowiem Wam o ulubionym produkcie z tego zestawu, o przepięknym brzoskwiniowym prasowanym różu z lekkim satynowym wykończeniem, po prostu Just Peachy.


Opakowania Lily Lolo po przemianie nabrały świetnego charakteru. Minimalistyczne połączenie tak klasycznych kolorów sprawiło, że kosmetyki wyglądają na znacznie bardziej eleganckie.

Róż zamknięty jest w malutkim opakowaniu kryjącym w sobie 4g produktu prasowanego. Jest lekkie i jest wyposażone w lusterko, przez co świetnie nadaje się do torebki. Wykonane z twardego plastiku, jest solidne, jedynie czarna matowa część trochę za szybko się brudzi - w każdym opakowaniu.

Z łatwością nakłada się na pędzel, wydaje się być delikatnie kremowy ze względu na zawartość pielęgnujących olejków. Jest dobrze napigmentowany. Dzięki temu świetnie rozprowadza się na skórze - zupełnie jak kremowy produkt, z tym że o suchej formule. Jest świetny dla początkujących z makijażem, ponieważ bardzo ciężko jest zrobić sobie nim krzywdę - nawet jeżeli zrobimy sobie plamę na skórze, wystarczy wziąć czysty pędzel (ja najczęściej sięgam po Super Kabuki, z resztkami podkładu między włosiem) i delikatnie zblendować; kolor łagodnieje, a granice stapiają się ze skórą.

na ustach błyszczyk English Rose

Mika, olej jojoba, olej arganowy, olej z pestek granatu, tokoferol (wit. E), olej słonecznikowy, olej manuka, sól sodowa kwasu hialuronowego,  Eryngium Maritimum Callus Culture Filtrat (mikołajek nadmorski), pigmenty: +/- CI 77891 (dwutlenek tytanu), CI 77742 (fiolet manganowy), CI 77491 i CI 77499 (tlenki żelaza)

Jak już wcześniej wspomniałam, róż zawiera w sobie pielęgnujące olejki, wszystkie te stosowałam na mojej tłustej skórze solo i świetnie się na niej sprawdzały - mam więc pewność, że nałożone na policzki nie będą wzmagały przetłuszczania w tym miejscu. Ponadto znajdziemy w nim również kwas hialuronowy w postaci soli, który delikatnie nawilży skórę podczas noszenia. Kolor uzyskany jest naturalnymi mineralnymi pigmentami z dodatkiem miki, która daje delikatne satynowe wykończenie - dzięki czemu efekt na skórze nie jest płaski i skóra promienieje. Nie jest to jednak na tyle błyszczący róż, który podkreślałby niedoskonałości skóry.

Uwielbiam ten kolor! Kolor, opisywany przez producenta jako energetyczna brzoskwinia, to w rzeczywistości delikatny brzoskwiniowy kolor przełamany różem z odrobiną. Nie jest to intensywny pomarańczowy kolor, dodatek różu sprawia, że świetnie się go nosi w wielu połączeniach kolorystycznych, w dzień czy wieczorem. W opakowaniu wygląda na znacznie bardziej różowy, brzoskwiniowe tony ukazują się dopiero na skórze po roztarciu. Jest to świetny produkt dwa w jednym, ponieważ z powodzeniem spełnia na policzkach również rolę bronzera, delikatnie wyszczupla twarz. Poza tym nadaje skórze niezwykłej świeżości, ociepla twarz.

na ustach szminka Love Affair

Świetny produkt na co dzień, szczególnie w wakacyjne dni, przy lekko opalonej skórze. Komponuje się świetnie z nudziakami, delikatnymi ciepłymi różami i czerwienią na ustach, przez co jest bardzo elastyczny w makijażu. Jeśli znacie mnie dłużej, wiecie, że nie sięgam często po róże - większość z nich podkreśla moje zaczerwienienia bądź niedoskonałości skóry - a po Just Peachy sięgam codziennie, bez obaw, że coś mi uwypukli na twarzy. Po prostu uwielbiam tę brzoskwinkę! ♥

Za 4g prasowany róż Just Peachy zapłacimy 60,20zł w sklepie internetowym Costasy.pl

P.S. Warto polować na promocję, Costasy często ogłasza je na swoim facebookowym fanpage'u :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


22 lip 2016

Zielona letnia esencja nawilżająca | DIY

Cześć skarby! Słońce, słońce, słońce! U Was też słońce? Bo u mnie... słońce :) Przez antybiotyk, który musiałam brać przez ostatni tydzień było mi strasznie zimno i nareszcie mogę się wygrzać w tych cudnych promykach. Nawet zaszaleję i wyciągnę Tośka na rolki! A wieczorem obowiązkowo spacer z piesełkami, które też bardzo się ucieszyły na lepszą pogodę. Gdy zrobi się jeszcze cieplej, zabierzemy je nad Wisłę, by pohasały w rzece!

Mam nadzieję, że pogoda utrzyma się jak najdłużej i na tę okazję mam dla Was przepięknie zieloną, letnią esencję nawilżającą, idealną dla cer tłustych i mieszanych!


Do przygotowania esencji będziemy potrzebować:
  • 10 ml kwasu hialuronowego (u mnie potrójny, super moc!)
  • 5 ml soku z aloesu
  • 6 ml hydrolatu z melisy bułgarskiej
  • 0,5 ml ekstraktu z soku młodej pszenicy
  • kwas mlekowy do regulacji pH (u mnie 2 kropelki)
Jest to esencja idealna na lato zawiera bowiem sok z aloesu, który w moim przypadku genialnie działa na skórę. Delikatnie nawilża, koi podrażnioną buzię, szczególnie po kąpielach słonecznych poza tym zawiera mnóstwo minerałów i witamin. Hydrolat z melisy bułgarskiej jest świetnie odświeżający i również delikatnie nawilża i łagodzi stany zapalne, a ponadto potrafi rozjaśnić przebarwienia i piegi. Ekstrakt z soku młodej pszenicy doskonale nawilża, rozjaśnia cerę i jest kolejną bombą witamin i minerałów w recepturze. Do tego dołożyłam nawilżający kwas hialuronowy i kwas mlekowy, który również potrafi poprawić nawilżenie cery - lecz stanowi głównie regulację pH do poziomu 5.


W hydrolacie mieszamy ekstrakt z pszenicy...


...dodajemy sok aloesowy...


...kwas hialuronowy, mierzymy pH i jeśli istnieje potrzeba, dodajemy kwas mlekowy po kropli, do osiągnięcia pH w okolicach 5. Następnie całość przelewamy do zdezynfekowanego opakowania.


I cieszymy się gotowym produktem! Esencję trzeba wstrząsnąć przed użyciem, ponieważ ekstrakt opada na dno. Ma ona zapach soku aloesowego, lecz jeśli Wam to przeszkadza, możecie dodać do produktu kropelkę olejku eterycznego, np. bergamotkowego. Głównym założeniem esencji jest korzystanie z niej jako toniku, może jednak być zamiennikiem kremu w cieplejsze dni - lub być dodatkiem do codziennego kremu, by stał się on lżejszy i lepiej nawilżający. Gorąco polecam Wam również nałożyć ją w większej ilości na twarz pod maskę w płachcie - takie maski można kupić w Hebe, mają one postać tabletek, które należy zwilżyć esencją - pokazuje wtedy swój niesamowity nawilżająco-kojący potencjał!

Esencję zrobiłam w małej ilości bez dodatku konserwantu, dlatego należy ją trzymać w lodówce. Jednak w upały jej chłodek będzie niesamowicie przyjemny i przy okazji poprawi krążenie.


Uwielbiam ją za tę uniwersalność stosowania. Pięknie nawilżona, w moim przypadku ma miejsce delikatnie ściągnięcie skóry, dzięki czemu buzia staje się jędrniejsza - co ciekawe, u Tośka, który ma cerę suchą ściągnięcie nie ma miejsca. Stosowana solo nadaje się pod makijaż. Z tą esencją u boku upały mi nie straszne!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 lip 2016

Zestaw podróżny do oczyszczania i pielęgnacji skóry zanieczyszczonej | Dr. Hauschka

Cześć kochani! Pisząc do Was dzisiaj mam przepiękny widok na góry. Za to kocham swój rodzinny domek, za te cudne widoki na Beskid Śląski. I oczywiście za najbliższych, ale to nie podlega żadnej dyskusji :)

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o niemieckiej firmie kosmetycznej Dr. Hauschka, która interesuje mnie od dłuższego czasu, i gdy zobaczyłam u nich w ofercie miniprodukty wiedziałam, że ich posiadanie to tylko kwestia czasu!

Historia marki Dr. Hauschka sięga 1935 roku, gdy Dr. Rudolf Hauschka założył przedsiębiorstwo farmaceutyczne WALA, którego produkty bazowały na roślinach leczniczych i surowcach naturalnych. Leki te miały za zadanie przywrócenie równowagi ciała i układu immunologicznego. Produkty tworzono w oparciu o sentencję rytm niesie życie, pozyskując wodne wyciągi roślinne w procesie rytmizacji. Czym jest zrytmizowany roztwór ciężko się doszukać, podejrzewam, że słowo to jest użyte jako całkiem udany chwyt marketingowy, świetnie wpisujący się w filozofię marki. Niemniej jednak istota procesu opisywana jest przez cztery słowa: ciepło, popiół, światło, popiół - Wärme-Ashe-Licht-Ashe, w skrócie WALA.

W kosmetyki Dr. Hauschka tchnęła w życie Elisabeth Sigmund. Miała ona wcześniej swój własny instytut kosmetyczny, jednak stworzone przez nią kosmetyki nie spełniały jej oczekiwań - doszła do wniosku, że byłyby jedynie dobrą bazą roślinną dla innych substancji aktywnych. Połączyła siły z zespołem WALA. Komponowanie nowatorskich jak na tamte czasy, w pełni naturalnych kosmetyków trwało 4 lata, aż wreszcie w 1967 poszły w świat, podbijając serce niejednej kobiety.


I takie oto kosmetyki z długą historią za sobą trafiły w moje łapki w uroczym metalowym pudełku. Jest to podróżny zestaw do oczyszczania twarzy, posiadający miniprodukty, które możecie kupić również osobno. Marka wychodzi z założenia, że mała próbka nie wystarczy, by odpowiednio zapoznać się z produktem - możemy jedynie dowiedzieć, czy nie powoduje u nas reakcji alergicznej. Aby dowiedzieć się, czy produkt jest dla nas odpowiedni, potrzeba większej jego ilości, stąd marka proponuje w swojej ofercie miniprodukty. Jest to fenomenalne rozwiązanie, biorąc pod uwagę cenę pełnowymiarowych produktów.

Podpowiem Wam, że w takim zestawie podróżnym miniprodukty wychodzą znacznie taniej. I mamy takie śliczne pudełeczko!


Pudełko zawiera 7 miniproduktów przeznaczonych do skóry zanieczyszczonej, problematycznej i tłustej, niemniej jednak świetnie sprawdzi się jako zestaw do oczyszczania twarzy również skóry innego typu. Znajdziemy w nim:
Z zestawu jedynie krem z melisy jest przeznaczony typowo dla cery tłustej i mieszanej, ponieważ jest tak niesamowicie leciutki, że znika ze skóry już podczas aplikacji! Coś niesamowitego, ideał na lato :) Pozostałe produkty z powodzeniem mogą być stosowane w rytuale oczyszczania każdej skóry. Poza tym kosmetyki w większości przepięknie pachną, prawe wszystkie piękną różą.


Zafundowałam sobie już pełnoprawny oczyszczający rytuał, składał się on z oczyszczenia skóry kremem myjącym, który jest bardzo delikatny dla skóry i pozostawia ją mięciutką - zastanawia mnie jednak dodatek alkoholu, który czuć mocno w zapachu. Miałam już kiedyś produkt myjący na bazie alkoholu (emulsję myjącą z Alterry z granatem) i na dłuższą metę mnie podrażniał. Krem nie pieni się w ogóle, przypomina puder myjący (w końcu jego bazą jest mączka migdałowa) w wersji gotowej do użycia. Następnym krokiem była kąpiel parowa, potem oczyszczająca maseczka, obowiązkowo tonizacja skóry i krem z melisy z dodatkiem olejku na dzień, by odżywić bardziej skórę. Rytuał niewątpliwie odprężający, szczególnie dla tych lubiących różany zapach - nie licząc zakończenia, bo krem z melisy pachnie świeżo, lekko cytrusowo. Skóra została ładnie oczyszczona, bez podrażnień czy zaczerwienienia!


Maseczka rewitalizująca też robi dobre pierwsze wrażenie, pięknie odżywia skórę i podejrzewam, że świetnie spisałaby się w przypadku regeneracji skóry podrażnionej słońcem. 

Zestaw z powodzeniem pozwala mi na jeszcze jeden wieczorny rytuał z użyciem kąpieli parowej i maseczki oczyszczającej, poza tym mogę bliżej zapoznać się z produktami do dziennej pielęgnacji. Na razie jestem pełna zachwytów nad kremem z melisy, ale zobaczymy jak będzie sprawował się pod makijażem i w bardziej upalne dni. Na ten moment moim faworytem jest tonik!

Jednym słowem, zestawy podróżne, tak jak miniprodukty są świetnym sposobem na zapoznanie się z marką. Słyszałam o Dr. Hauschka wiele dobrego i cieszę się, że mogę poznać tak wiele produktów za jednym zamachem. Mam już kilka swoich typów, które chciałabym przytulić w pełnowymiarowym opakowaniu, ale wszystko wyjdzie w praniu :) Zdecydowanie jest to świetny patent na pielęgnację na wyjazdach - kosmetyki nie zajmą dużo miejsca, a możemy dopieścić się z lampką wina w ręku i pięknym widokiem na morze, góry, jezioro... 

Ach, rozmarzyłam się. Znacie się już z Dr. Hauschka?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


2 lip 2016

Wakacyjne nowości w mojej kosmetyczce od Lily Lolo

Cześć kochani! Wiem, że ostatnio Was trochę zaniedbałam, ale sesja jest dla mnie istnym wampirem energetycznym. Jak już znalazłam w sobie tę resztkę energii, dawałam popalić sobie ćwiczeniami, by napięcie w końcu ze mnie zeszła. Od poniedziałku co prawda jestem w domu, ale musiałam po drodze pozałatwiać parę spraw związanych z praktykami. Teraz, gdy wszystko już jest załatwione, zorganizowane - jestem cała Wasza! I na dobry początek wakacji pokażę Wam moje kolorowe nowości w kosmetyczce, mineralne, lekkie, idealne na wakacyjne upały. Przed Wami, dzięki uprzejmości Costasy, dystrybutora między innymi Lily Lolo w Polsce, same cudowności i moje pierwsze wrażenia na ich temat!

Nie są to takie zwykłe kosmetyki do makijażu. Są to kosmetyki pielęgnujące, zawierające w sobie naturalne minerały, olejki, ekstrakty czy witaminy. Dzięki temu nie wysuszamy skóry, nie zapychamy jej, a nawet dbamy przez cały dzień, nosząc makijaż :)




Na ten moment używam sypkiego podkładu mineralnego w odcieniu Warm Peach, jednak opalam się całkiem szybko i za chwilę będzie on dla mnie za jasny. Jestem gotowa na muskanie słońca, ponieważ mam pod ręką odcień o ton ciemniejszy - Popcorn. O nim samym nie mogę jeszcze wiele powiedzieć, ale Warm Peach używam już od ponad roku i nie mam zamiaru zamieniać go na nic innego. Warto zaznaczyć, że podkłady Lily Lolo mają ochronę przeciwsłoneczną SPF 15.

Muszę Wam się przyznać, że pędzel Super Kabuki był moim małym marzeniem, jednak ciężko mi było wydać prawie sto złotych za sam pędzel. Jednak gdy tylko go użyłam, z miejsca zrozumiałam jego fenomen. Jest nie tylko niesamowicie mięciutki i nic a nic nie drapie w skórę podczas malowania, to jeszcze tak niesamowicie rozprowadza podkład na skórze! Podkład należy najpierw porządnie wmasować w pędzel, wtedy on rozprowadza się na nim równomiernie, a cała reszta malowania jest już czystą formalnością. Pędzel zostawia na skórze cieniutką warstewkę kilkoma pociągnięciami, dzięki czemu aplikacja trwa dosłownie parę sekund, a krycie można budować.

Po kilku użyciach pędzla śmiało mogę Wam powiedzieć, że nie będziecie w stanie docenić minerałów bez tego pędzla. Pędzle Annabelle Minerals się do niego nie umywają. Nie rozprowadzają podkładu tak równomiernie i cieniutką warstwą. Mam nadzieję, że posłuży mi na długo!


Ogromnie się cieszę, że Lily Lolo wprowadziło prasowane produkty, bo choć doceniam produkty sypkie, zdecydowanie łatwiej się pracuje na tych w kamieniu - rozprowadzają się one na pędzlu równomierniej, ciężej jest sobie zrobić plamy na skórze, a ich pigmentacja w przypadku Lily Lolo niczym nie odbiega od sypkich.

Matowy bronzer Honolulu jest najciemniejszym odcieniem, poleconym mi przez Panią Olę do mojej karnacji. Bardzo podoba mi się jego kolor, bo jest zdecydowanie chłodniejszy od bronzerów, z którymi miałam do czynienia, i dzięki temu zdecydowanie lepiej zlewa się z moją naturalną opalenizną. Trzeba z nim jednak uważać, bo jest naprawdę mocno napigmentowany i będę musiała z nim jeszcze popracować (i poszukać odpowiedniego pędzla :)), by uzyskać delikatny efekt skóry muśniętej słońcem.

Zależało mi na brzoskwiniowym różu, dlatego postawiłam na Just Peachy, opisany na stronie Costasy jako energetyzująca brzoskwinaę. Wyobrażałam sobie znacznie bardziej pomarańczowy odcień, ale w żaden sposób nie ujmuje to produktowi. W opakowaniu wygląda bardziej różowo, na policzkach daje jednak brzoskwiniową ciepłą poświatę, która potrafi zastąpić również bronzer (na policzkach). Jest to również produkt matowy, ale zarówno w jednym, jak i drugim przypadku nie jest to płaski mat.


Ostatnią bohaterką w mojej wakacyjnej kosmetyczce jest szminka Love Affair. Ma przyjemną kremową konsystencję, jest to bardzo piękny kolor ciemniejszego nudziaka z domieszką brudnego różu, taka brązowo-różowa opcja dzienniaka. Pozostawia na ustach satynowe wykończenie, które sprawia, że usta wyglądają na wilgotne!

Jestem strasznie podekscytowana tymi kosmetykami! Z przyjemnością zabieram się za testy. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze w wakacje mam ogromną ochotę na malowanie, dużo większa niż przez całą resztę roku! 

Któreś z kosmetyków zainteresowało Was szczególnie? Macie swoje ulubione produkty Lily Lolo?

Wszystkie kosmetyki znajdziecie na stronie internetowej Costasy.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 lip 2015

Wakacyjna kolorówka

Ostatnim razem pokazałam Wam, jak wyglądała moja wakacyjna kosmetyczka pod kątem pielęgnacji. Dzisiaj chciałabym razem z Wami zrobić przeszpiegi w mojej kolorówce, która pojechała razem ze mną do Chorwacji. Co prawda, nie było to nic odkrywczego, zabrałam ze sobą te kosmetyki, które stosuję na co dzień, by makijaż był szybki i przyjemny, a mimo wszystko przyjemny dla oka :)


Makijaż był skromny, za to wszystkie zabrane przeze mnie rzeczy używałam przez cały wyjazd.
Przed przystąpieniem do makijażu zawsze dbam o odpowiednie nawilżenie skóry, dzięki czemu minerałki prezentują się na niej pięknie. Od kilku miesięcy nieodmiennie dba o to nawilżające serum Baikal Herbals, które u mnie spokojnie spełnia wszystkie zadania kremu nawilżającego na dzień.

Makijaż rozpoczynam od pudru - jest to trik, który stosuję już od ponad roku, ponieważ świetnie przedłuża zmatowenie mojej buźki. Stosuję matujący puder od Lily Lolo, który nałożony w ten sposób dodatkowo pielęgnuję moją buźkę, wspomagając jej procesy regulacyjne - dzięki zawartości glinki porcelanowej.


Następnym krokiem jest mineralny podkład Annabelle Minerals w odcieniu Golden Light - kolor ten mogłam nosić dopiero po drugim dniu wyjazdu, gdy buźka mi się trochę opaliła. Jeszcze przez te wakacje mi posłuży, jednak następnym razem sięgnę po nowość AM, odcienie Sunny, które na swatchach wydają mi się trochę jaśniejsze od odcieni Golden.
Podkład nakładam pędzlem kabuki, również od AM.

Po nałożeniu makijaży ponownie poprószam twarz pudrem Lily Lolo.


Brwi wypełniam kredką Felicea Natural w odcieniu dla blondynek (nr 83). Kosmetyki Felicea Natural są u mnie nowością, a już zdążyłam je polubić. Kredka do brwi jest dla mnie idealna, ponieważ ma w sobie trochę ciepłych tonów, nie jest zimnym brązem, ale też nie jest rudawa. Długo szukałam takiego odcienia.

Drugą kredką, klasyczną czarną (czarna kredka to obowiązkowy punkt w mojej kosmetyczce!), zaznaczam górną linię wodną oka. Mam duże oczy i ten zabieg pięknie wyostrza mi spojrzenie, a jednocześnie optycznie zagęszcza rzęsy. W ramach kaprysu rysowałam nią również kreski.


Skoro już jesteśmy przy makijażu oka, wypadałoby dodać mu troszkę koloru. W tym wypadku zawsze sprawdzają się cienie Lily Lolo: Souls Sister albo Chocolate Fudge Cake.

Soul Sister to piękny opalizujący brąz, przypominający trochę On and On Bronze z serii Color Tattoo, jednak jest on odrobinę chłodniejszy. Jest to cień, którym możemy wykonać pełen makijaż oka na szybko, ponieważ sam z siebie pięknie zaznacza załamanie oka. Makijaż wygląda tak, jakbyśmy poświęciły mu wiele czasu na blendowanie, a tak naprawdę wystarcza cień rozprowadzić na powiece.

Chocolate Fudge Cake to dopiero gradka! Kupiłam go jako piękny fiolet, a okazał się cudowną niespodzianką. Fiolet ten podczas rozcierania zamienia się w ciepły, czekoladowy, lekko opalizujący brąz. Im bardziej cień rozcieramy, tym staje się bardziej brązowy. Blendując go w różnym stopniu uzyskujemy fenomenalny makijaż oka wykonany jednym cieniem! Jest to mój ulubiony cień i polecam go każdemu!


Do wykończenia makijaży oka pozostają tylko rzęsy. Z pomocą przychodzi maskara Lily Lolo, która pięknie zaznacza i wydłuża moje rzęsy, delikatnie je pogrubiając. Stosowana solo lubi tworzyć grudki, dlatego każdorazowo przed tuszowaniem smaruję rzęsy odżywką i dzięki temu grudki już nie powstają.
Maskara jest naturalna, jednak nie rozpływa się tak łatwo. Moje kąciki lubią łzawić i na szczęście przy tej maskarze nie powstają nieestetyczne czarne plamy po spływającej maskarze. Do efektu pandy potrzeba prawdziwych łez :)


Moja twarz i szyja, z racji stosowania filtru z wysoką ochroną, są nieco jaśniejsze niż reszta ciała. Aby je ocieplić, korzystam z czekoladki Bourjois w odcieniu 52. Czekoladkę udało mi sie upolować na promocji -40% w Rossmannie - i o dziwo w Opolaninie nikt nie stał przy szafie Bourjois!

Bronzer ładnie zgrywa się z moją opalenizną, jednak gdy byłam bledsza był dla mnie trochę zbyt słoneczny - do konturowania bladych twarzyczek się nie nadaje.


Żeby dodać policzkom trochę koloru sięgam po róż Annabelle Minerals w odcieniu Nude. Jest to odcień uniwersalny, pasujący praktycznie do każdej cery i, co najważniejsze, jest identyczny z moim rumieńcem. Nadaje mojej buźce bardziej młodzieńczego, dziewczęcego wyrazu i trzyma się na twarzy przez cały dzień.

Kolor różu w większym stopniu oddaje zdjęcie zbiorcze. W rzeczywistości róż jest mniej cukierkowy :)


Pozostały tylko usta. A na nich szminka Felicea Naturals w odcieniu 24. Delikatnie różowym nudziaku, który nadaje ustom bardziej dziewczęcego wyrazu. Pokrywa je delikatną warstwą koloru, dzięki czemu jeśli zjem ją w ciągu dnia nie widać nieestetycznych ubytków na ustach. Posiada również niewielką ilość opalizujących drobinek, przez co usta ładnie się błyszczą, a samych drobinek na ustach nie widać bez specjalnego wglądu.
Szminka sama w sobie delikatnie nawilża usta.


W zeszłym roku było tego znacznie więcej, ale połowa rzeczy leżała nie używana, po część sięgnęłam tylko raz czy dwa razy. Tym razem kolorówka była skromniejsza, ale używana każdego dnia. Bagaż się zmniejszył, a ja i tak wyglądałam pięknie :)

Znacie coś z mojej kolorówki? Mam Wam o czymś dokładniej opowiedzieć?

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

6 lip 2015

Wakacyjna kosmetyczka - Chorwacja

Zdecydowanie nie mogę sobie robić przerw w pisaniu, bo kończy się to wpatrywaniem w migający kursor. Nie potrafię poukładać sobie notatki w głowie, dlatego też postanowiłam pochwalić się najpierw przemiłymi wspomnieniami z czasów, gdy mnie z Wami nie było. Taka rozgrzewka przed właściwym biegiem :)

Sesja dała mi mocno w kość, co wymalowane miałam zarówno na twarzy, jak i włosach - nie tyle co je zaniedbałam, co stres właśnie w ten sposób u mnie się objawia. Ale zdałam wszystko i mam święty spokój na najbliższe trzy miesiące. Jestem z siebie ogromnie dumna!
Dziękuję wszystkim Wam, którzy wspieraliście mnie na Instagramie. Wywołaliście wiele uśmiechu na twarzy dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Jesteście niesamowici!

Po sesji czekała nas wyprowadzka z wynajmowanego mieszkania i jeszcze tego samego dnia musieliśmy się z Tośkiem spakować i wyjechać na Chorwację. Trafiliśmy do cudnej miejscowości Seline w południowej Dalmacji, w okolicach Paklenicy. Był to bodajże mój siódmy raz w tym kraju, a poczułam się, jakbym poznała go na nowo. Paklenica to najpiękniejsza część południowej Dalmacji, góry dosłownie zapierają dech w piersiach. Zalążek tego przedstawiam Wam na zdjęciu, jednak niestety na każdej fotografii góry wychodziły spłaszczone i cała ich potęga oraz urok gdzieś się traciły w przestrzeni obiektywu. Niestety musicie sami odwiedzić Paklenicę! :)


Jeśli tylko jesteście zainteresowani, mogę stworzyć oddzielną notatkę o Chorwacji, ze zdjęciami, które udało nam się zrobić :)

Z Chorwacji wróciłam z bardzo radosnym brzuszkiem, cięższa o kilo, opalona, uśmiechnięta, wypoczęta. I zaręczona! Nie odnalazłam się jeszcze w nowej roli, nie do końca jeszcze do mnie dociera, co mówią do mnie rodzice i teściowie, dostaje oczopląsu od wstępnego oglądania sal pod wesele i ślinka mi cieknie, gdy czytam przykładowe menu - co źle wróży mojej i tak już mocno naruszonej wadze. Na szczęście nie musimy podejmować decyzji na już, poczekam trochę aż emocje opadną, poukładam sobie w głowie i dopiero wtedy podejmiemy decyzję jak gdzie i kiedy.

Swoją drogą chyba szykuje nam się niezły cykl notatek!

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć, co zabrałam ze sobą na wyjazd, zupełnie jak w zeszłym roku, gdy wybierałam się do Bułgarii. Ponieważ już zeszłoroczny zestaw okazał się w miarę trafiony, a i ja sama znacznie lepiej poznałam potrzeby mojego ciała, obyło się bez szaleńczego kupowania kosmetyków - i dzięki Bogu, bo po wyprowadzce, gdy połączył się mój opolski arsenał z domowym jestem przerażona ilością kosmetyków.


Do twarzy, jak zwykle, zabrałam najwięcej rzeczy. Nigdy nie potrafię się zdecydować i odnoszę wrażenie, że wszystko jest mi potrzebne.

Najważniejsza jest dla mnie odpowiednia ochrona przeciwsłoneczna. Jak wiecie, mam cerę tłustą, dlatego zwykłe kremy z filtrem do twarzy momentalnie powodują u mnie błysk na twarzy. Niedawno, za sprawą Kociambra w podróży, wpadłam na trop filtrów o suchym wykończeniu. Magda co prawda opisywała ultra lekki fluid La Roche Posay, ale niestety w aptece, którą odwiedzałam dostępny był jedynie krem-żel o suchym wykończeniu - niemniej jednak i tak jestem zadowolona z zakupu! Buzia mi się trochę opaliła, ale charakterystyczne plamki koło nosa, które zaczęły mi się pojawiać dwa lata temu, gdy tylko słońce mocniej mnie złapało się nie pokazały. I buzia nie błyszczała się ani trochę, nawet pozostawała dłużej matowa!
Filtr z Sunbrelli był używany przez Tośka. Tosiek ma suchą skórę, więc jego buźka nie błyszczy się tak bardzo po Sunbrelli, w moim przypadku po godzinie można się było w moim czole przeglądać - i to jeszcze w Polsce!

Do oczyszczania twarzy wybrałam sprawdzony delikatny żel rumiankowy Sylveco, którego została mi dosłownie resztka i kojący tonik Organic Surge na bazie wody kwiatowej z gorzkiej pomarańczy. Nic nie działa na moją buźkę lepiej niż ten hydrolat, dlatego tonik jest moim ulubieńcem.

Kremy wybrałam dwa - bardziej wyjściowe nawilżające serum Baikal Herbals, które stosuję jako zwykły krem na dzień - mój zdecydowany ulubieniec! W przypadku gdy wracałam z plaży i szykowałam się do krótkiej drzemki w ramach sjesty lub wieczorami, gdy wiedziałam, że na resztę dnia mamy zaplanowany tylko film czy książkę, sięgałam po żywy krem Pomegranate&Ylang Ylang od Gaia Creams, kremik, który pobił wszystkich poprzedników i stał się moim ukochanym. To jest jeden z tym kremików, dla którego chce się porzucić wszystkie eksperymenty, pragnie się jego i tylko jego - ale więcej opowiem Wam o nim kiedy indziej.

Wzięłam ze sobą również olejowe serum o super mocy Chia&Peach Kernal Gaia Creams, by wykonywać masaże twarzy, ale z powodu gorąca nie sięgnęłam po nie ani razu - nauczka na przyszłość :) Niemniej jednak serum ubóstwiam i gdy tylko upały przeminą powrócę do wieczornych rytuałów.

Dodatkowo zabrałam ze sobą dwie maseczki, tonizującą od Babuszki Agafii, która idealnie się spisuje na takie wojaże i oczyszczającą Provence Sante - gdybym potrzebowała porządnego oczyszczenia skóry. W tym starciu zdecydowanie lepiej spisała się maseczka tonizująca, ponieważ jest ona znacznie bardziej odżywcza, a dokładnie tego moja skóra potrzebowała po traktowaniu słonym morzem i słońcem.


W przypadku włosów było już zdecydowanie skromniej. Zabrałam ze sobą zeszłoroczny zestaw do ochrony włosów - silikonowe serum Green Pharmacy i silikonowa mgiełka Gliss Kur, która dodatkowo zawiera keratynę i filtry UV. Nie zawiodłam się i tym razem.

Jeśli chodzi o pielęgnację, postawiłam na zestaw, który służy mi już od kilku miesięcy - szampon jojoba i lawendowo-geraniową odżywkę od Faith in Nature. Włosy pozostały dobrze odżywione - odżywka potrzymana dłużej na włosach działa u mnie cuda, dobrze oczyszczone i przede wszystkim miękkie - czego niestety nie mogę powiedzieć o ich zeszłorocznym stanie. Włosy nie tylko wyglądały dobrze po ich oporządzeniu warstwą mgiełki i serum, ale też pozostały bez większego szwanku.

Dla dodatkowej ochrony i odżywienia włosów zabrałam ze sobą prezent od Gaia Creams - mój wymarzony olejek do włosów Gorgeous Hair Oil, który pachnie... lawendą i geranium! Lawenda i geranium to mój ulubiony zapach kosmetyków, dlatego ogromnie się cieszę, że może towarzyszyć mi zarówno w kąpieli, jak i jeszcze sporą chwilę po niej, po nałożeniu olejku. Olejek używałam zarówno do mocniejszego odżywienia włosów, jak i wcierałam go chętnie we włosy przed pójściem na plażę w nieco większej ilości - dla większej ochrony przed solą z morza - a także, gdy szłam na miasto, w świeżo umyte włosy. Pięknie nabłyszcza kosmki i sprawia, że od razu lepiej się układają. Opowiem Wam o nim trochę więcej, ale już teraz zdradzę, że jestem zauroczona po uszy!


Z ciałem było już całkiem skromnie. Do kosmetyczki wrzuciłam żel hawajski Eco Lab, by podbić cudną atmosferę wakacji - pamiętacie? Opowiadałam Wam o nim w poprzednim poście - chociaż było to przeszło trzy tygodnie temu :) Żel okazał się nie tylko pięknym zapachem, ale też przyjemnie zmiękczał skórę po zmyciu z siebie warstewki soli. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
A te opakowania pochodzą z Rossmanna, kosztowały mnie całe 2 zł za sztukę. Tylko nie kupujcie pompki, sięga ona maksymalnie do połowy produktu.

Po kąpieli koniecznie trzeba było nabalsamować ciało. Nawet jeśli po kąpieli skóra była przyjemnie miękka to w przeciągu godziny potrafiła się mocno ściągnąć, wołając o ukojenie po kąpielach słonecznych. Z pomocą przychodziło jej mleczko Organic Surge o zapachu... uwaga, uwaga, lawendy z geranium :) Mleczko przy rozsmarowywaniu na ciele nabiera nieco bardziej tłustawej konsystencji, a mimo wszystko wchłania się szybko i umila sjestę swoim aromatem. Będę o nim jeszcze Wam opowiadać.

Żel aloesowy przydał się znacznie bardziej moim towarzyszom podróży niż mnie. Przy mojej karnacji ciężko o oparzenia słoneczne (pod warunkiem, że regularnie się filtruję), dorobiłam się takowych jedynie podczas wycieczki łódką, gdy słońce świeciło wyjątkowo mocno - zaczerwieniły mi się ramionka i kawałek plecków, gdzie skóra była odsłonięta, ale na szczęście na zaczerwienieniu się skończyło. Smarowałam te miejsca i rano i wieczorem aloesem i po dwóch dniach zaczerwienienie znikło w zupełności.
Zdarzyło mi się też raz zaczytać na plaży i na moje nóżki ostrzegły mnie przed dalszą lektura na słońcu delikatnym zaróżowieniem, lecz kąpiel w chłodnej wodzie i posmarowanie aloesem zaraz zaróżowienie zniwelowało. 
Zdecydowanie bardziej doceniła aloes moja teściowa, która przypiekła sobie dekolt. Aloes przyniósł jej ukojenie i choć do końca wyjazdu musiała chodzić na plażę z jedwabną chustką przy dekolcie, to wielokrotnie dziękowała mi za jego podsunięcie. Od teraz aloes będzie stałym punktem w mojej wakacyjnej kosmetyczce.

I to by było na tyle z przeszpiegów w mojej wakacyjnej kosmetyczce. Chcę Wam jeszcze pokazać kolorówkę, ale to już temat na następną notatkę - i bez tego jest to prawdopodobnie najdłuższy post świata :) Znacie coś z moich podróżujących kosmetyków?

Dobrze jest być znów w kajeciku!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele