29 sie 2014

Pomarańczowa szarlotka? Naturalnie :)

Cześć kochani! Zostawiłam Was na chwilkę samym sobie, ale mam ostatnio parę rzeczy na głowie, w które ładuję całą siebie. Próbowałam wczoraj jeszcze coś Wam szkrobnąć, ale byłam tak zmęczona, że zrezygnowałam po paru zdaniach. Za to jestem dzisiaj, wyspana i z kubkiem pysznej herbatki u boku :)

Z takich nowości u mnie, muszę się Wam pochwalić, że zakupiliśmy z B. Listy z Whitechapel - oboje jesteśmy wielkimi fanami planszówek, które pozwalają grupowo wciągnąć się do jakiegoś świata i prowadzić własną historię. Listy z Whitechapel dotyczą Kuby Rozpruwacza, w którego roli spisuję się świetnie i na razie (po jeden rozgrywce, hihi!) jestem niepokonana :) A ja mojego B. złapałam!
Jeśli jesteście ciekawe jak wygląda gierka, zapraszam na mojego Instagrama -  z początku można dostać oczopląsu, bo plansza jest ogromna!

 Ale, ale, wróćmy do Veggie Bubbles. Pomarańczowej Szarlotki! Jest to kolejne cudeńko, które wyszło spod rąk Uli z hobbistycznej mydlarni


Mydełko niestety nieco wyblakło trzymane w wilgotnej łazience. Wybaczcie, nie przewidziałam takiej kolei rzeczy, więc nie zrobiłam mu zdjęcia na samym początku. Będę miała nauczkę na przyszłość! Ale nie wszystko stracone, spód mydełka ciągle pokazuje swoją prawdziwą naturę :)

Oliwa z oliwek, woda, olej kokosowy, Soda Kaustyczna, masło kakaowe, masło shea, olej rycynowy, olej słonecznikowy, olej z orzechów włoskich, olejek pomarańczowy, olejek cynamonowy, skrobia kukurydziana, słodka papryka, czerwona glinka i glinka Kaolin, kakao

To mydełko jest idealnym przykładem tego, jak ważne dla Uli jest zadowolenie klientów. Pomimo tego, że mydełko pewnie było cudeńkiem w starej wersji, postanowiła je udoskonalić, zamieniając posypkę z cynamonu na kakao. Dlaczego? Cynamon może niektórych uczulić, kakao już nie :)

Samo mydełko zawiera mnóstwo fantastycznych olejów, olejek pomarańczowy i cynamonowy sprawiają, że pachnie przecudnie. A nazwa, pomarańczowa szarlotka, idealnie tę kompozycję obrazuje! Co ciekawe, zapach otula i wcale nie sprawia, że robię się głodna. Nie powiedziałabym nawet, że kojarzy się z jedzeniem i z jego powodu zaraz cieknie ślinka. Coś w stylu Yankee Candle, które też mają smakowite opisy zapachów, które idealnie do nich pasują, a sam zapach nie kusi pójściem zaraz do lodówki :)


Mydełko, jak wszystkie mydełka naturalne, nie pieni się jakoś specjalnie. Tworzy na powierzchni skóry delikatną emulsję, która czyści bardzo dobrze. Tutaj ponownie, jak w przypadku miętuska, skóra po kąpieli nie jest ściągnięta, jak po klasycznym mydle. Wręcz przeciwnie, jest milusio zmiękczona i jeśli nie ma się skóry lubiącej się przesuszać, można sobie odpuścić balsam po - idealne rozwiązanie dla leniuszków, takich jak ja :)

Mydełko zapewnia nam niezwykłe wrażenie zapachowe, które świetnie nas relaksuje nie tylko podczas kąpieli, ale również jeszcze chwilę po. Jeśli zaraz po kąpieli położycie się spać, będzie Wam się bardzo przyjemnie zasypiało!

Przypominam Wam, że to cudeńko możecie wygrać w małym rozdaniu! Oprócz niego, znajdziecie tam również Zakręconego Miętusa i Limetkę z Awokado :)


Uwielbiam naturalne mydełka! A Wy? :)


http://jaskolcze-ziele.blogspot.com/2014/08/wyciagnij-apke-po-cudowne-mydeka.html


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


25 sie 2014

Błogi relaks z Organique

Produkty z Organique co wpadają w moje łapki, to się nimi zachwycam. I chociaż peelingu do ciała za tę cenę sama bym sobie nie kupiła - na co dzień kręcę sobie peeling kawowy, który bardzo dobrze mi służy - to ogromnie się cieszę, że przyszedł do mnie sam, w Shinyboxie!


Dostajemy 200 g produktu zamkniętego w uroczym opakowaniu. Korzystanie z kosmetyków w takich opakowaniach to czysta przyjemność, można wprowadzić nutę luksusu do łazienki już za 40zł. Nakrętka, standardowo w przypadku Organique, jest metalowa, odkręcanie jej to bułka z masłem, nawet mokrymi rękoma.
Samo opakowanie stworzone jest z ciemnego plastiku, które chroni zawarte w produkcie oleje przed promieniami słonka, przez co produkt jest trwalszy.

Jest to peeling solny, więc nie zdziwi Was, że za ścieranie odpowiadają kryształki soli. Ważne jednak, że są to tylko kryształki soli, bez żadnych dodatków silikonowych kuleczek. Dzięki temu można regulować siłę peelingu: jeśli macie wrażliwszą skórę i peeling jest dla Was za ostry, wystarczy zmoczyć porządnie skórę wodą. Kryształki będą się powoli rozpuszczać, a Wy będziecie miały pełnie kontroli nad produktem :)
Kryształki soli zanurzone są w olejach: kokosowym, sojowym i shea. Wszystkie te oleje są w postaci płynnej - olej sojowy trzyma wszystko w ryzach - dzięki czemu produkt świetnie się rozprowadza po skórze i pięknie ją natłuszcza.
Oleje mogą tworzyć warstwę na powierzchni produktu, jest to zupełnie naturalny proces zapobiegający wysychaniu. Jeśli warstwa jest duża, wystarczy produkt zamieszać i już jest gotowy do ponownego użytku.


Sól, olej sojowy, Ethylhexyl Cocoate (ester kwasów tłuszczowych oleju kokosowego, emolient tłusty), Cetearyl Alcohol (emolient tłusty), olej kokosowy, wosk pszczeli, masło shea, Parfum, Tocopherol (witamina E)

Skład krótki, naturalny, wzbogacony o dwa składniki chemiczne - ale ja zawsze powtarzam, że odrobina chemii nigdy nie jest zła, byleby była dodana przemyślanie (sama z resztą idę na chemię kosmetyczną, byłabym więc hipokrytką, gdybym myślała inaczej :)). Tutaj te składniki są emolientami, które pomagają porządnie natłuścić naszą skórę i nie pozwalają wodzie z niej odparować.
Oprócz tego mamy w produkcie wspomniane oleje w całkiem sporej ilości, wosk pszczeli, który jest świetny w natłuszczaniu skóry, kompozycję zapachową - naprawdę świetną, ktoś odwalił kawał dobrej roboty; produkt pachnie słodko, ale w ten piękny, stonowany sposób, trochę jak pyszne słodycze - i witaminę E w roli konserwantu. Dlatego produkt należy zużyć w ciągu trzech miesięcy od otwarcia!

Najważniejszym składnikiem tego peelingu, odpowiadającym za całe jego działanie jest sól. Oczywiście głównym jej zadaniem jest zdarcie z naszego ciałka zrogowaciałego naskórka, ale w tym przypadku ma ona znacznie większą rolę! Sól otwiera również nasze pory, dzięki czemu oleje zawarte w produkcie dostają się znacznie głębiej, nawilżenie utrzyma się dłużej. Dodatkowo sól zawsze trochę pomaga naszemu metabolizmowi i świetnie przygotowuje ciałko do dalszych etapów pielęgnacji. Taka mała przewaga peelingów solnych nad cukrowymi :)
Od siebie ogromnie polecam kąpiele z solą morską!

Stosując peeling, można się w nim zakochać. Umila kąpiel, sprawia idealne warunki do domowego spa, rozpieszcza zapachem. Do tego nie trzeba ze skórą się bawić, peeling co prawda świetnie przygotowuje ciałko do dalszych zabiegów, ale oleje w nim zawarte skutecznie tę jego własność wykorzystują, nie musimy już palcem kiwać w stronę nawilżenia. Ale, ale... jeśli chodzi o mnie osobiście, peeling jest za słaby. Lubię mocne zdzieranie na ciele, kawa dodatkowo świetnie służy moim udom, oleje, które zawsze do mojego domowego peelingu dodaje spokojnie mogą stanąć obok tych od Organique. Mogę jedynie po tym doświadczeniu udoskonalić swoją recepturę, dodając odrobinę soli, by wykorzystać jej działanie drenujące. I olejki eteryczne dla zapachu, a co :)

Podsumowują, peeling świetny, ale jako prezent, nie samodzielny zakup. Szkoda mi 40zł, gdy w domku mogę przyrządzić sobie identyczne cacko, lecąc sporo po kosztach.

A jakie jest Wasze zdanie?

http://jaskolcze-ziele.blogspot.com/2014/08/wyciagnij-apke-po-cudowne-mydeka.html

Przypominam Was, że możecie wygrać cudne wegańskie mydełka!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


23 sie 2014

Wyciągnij łapkę po cudowne mydełka! [ZAKOŃCZONE]

Kochani! Gdy kolejne cudowności z Veggie Bubbles do mnie dotarły cieszyłam się przeogromnie, bo mydełka są nieziemskie. Jednak gdy zobaczyłam, że z czterech mydełek z trzema już miałam do czynienia, w mojej główce zrodziła się pewna myśl... Gdy pisałam Wam o Zakręconym Miętusie byłyście bardzo ciekawe tych maleństw wychodzących spod rąk Uli, dlaczego więc nie dać Wam możliwości poznać się z nimi bliżej? Jedna szczęściara będzie miała tę okazję!


Tak więc przygarnęłam jedno mydełko - solankowe, bo z tą cudownością jeszcze nie miałam okazji się zapoznać - a dla Was przeznaczam trzy, które w moim domku już przebywały, bądź dalej przebywają.

   Awokado z Limetką: mydełko o cudnym cytrusowym smaku, przyjemnie zmiękczające skórę podczas kąpieli
Sodium Olivate (oliwa z oliwek), Sodium Cocoa Butterate (masło kakaowe), Gliceryna, Avocado Persea Gratissima (olej z awokado), Sodium Babassate (olej babassu), Sodium Shea Butterate (masło shea), Sodium Avocadate (olej z awokado), Sodium Ricinoleate (olej rycynowy), olejek limonkowy, Sodium Lactate, skrobia kukurydziana

   Pomarańczowa Szarlotka: cudo pachnące niczym prawdziwa szarlotka z pomarańczową nutą, świetnie relaksuje!
Oliwa z oliwek, woda, olej kokosowy, Soda Kaustyczna, masło kakaowe, masło shea, olej rycynowy, olej słonecznikowy, olej z orzechów włoskich, olejek pomarańczowy, olejek cynamonowy, skrobia kukurydziana, słodka papryka, czerwona glinka i glinka Kaolin, kakao

   Zakręcony Miętusek (mój faworyt!): mydełko o pięknym miętowym zapachu, odświeżające ciałko podczas kąpieli i nieco dłużej. Zbawienie w upalne dni :)
Oliwa z oliwek, woda, olej kokosowy, Soda Kaustyczna, masło kakaowe, masło shea, olej z awokado, olej z nasion konopii, olej rycynowy, olejek miętowy, biała i zielona glinka

Co trzeba zrobić, by przygarnąć cudeńka? Trzeba być publicznym (w celu weryfikacji) obserwatorem mojego bloga lub śledzić mnie na moim fanpage'u - zależy mi, by nagroda poszła do jednej z moich czytelniczek, a nie do przypadkowej osoby. Śledzenie Jaskółki na oba sposoby nie pozostanie niezauważone :)

Drugim koniecznym warunkiem jest przesłanie mi Waszego najlepszego zdjęcia z wakacji! Akurat wakacje powoli się kończą, a ja chcę zobaczyć piękne miejsca w jakich byłyście! Uwaga, zdjęcia nie muszą być z tych wakacji, po prostu pokażcie mi najpiękniejsze miejsce, jakie miałyście okazję odwiedzić! :) Zwycięzca może być tylko jeden, ale resztę cudownych zdjęć również pragnę wynagrodzić - publikacją na moim blogu z podlinkowaniem Waszych, jeśli prowadzicie :)
Zdjęcia przesyłajcie na: ziele.jaskolcze@gmail.com
Możecie zwiększyć swoje szansę udostępniając wiadomość o mydełkach poszukujących nowego właściciela na facebooku! Udostępniajcie TEN post :)
Gorąco zachęcam Was również do polubienia fanpage'a Veggie Bubbles! Również wezmę to pod uwagę, a Wy sami sporo na tym zyskacie, bo Ula często rozdaje swoje mydełka :)

A same zgłoszenia w formie komentarza zostawiajcie tutaj. Będzie mi łatwiej Was ogarnąć :)

Wzór

Obserwuję jako:
Obserwuję na FB jako:
Obserwuję Veggie Bubbles jako:
Udostępniam:
Mail:
(pamiętajcie tylko, by zdjęcia wysłać z tego samego maila! :))

Czas start! Czekam na Wasze zgłoszenia do 10 września!

Tymczasem znikam na vegegrilla, jaki to urządzamy u mnie w domku!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


20 sie 2014

Inspirujące miejsca w blogosferze

Dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić z trzema blogami, które odwiedzam często, lubię spędzać na nich czas, chłonąć wszechobecne piękno w postaci dopracowanych zdjęć z tą iskrą, niesamowitego uporządkowania i przejrzystości samego bloga, ale też i niezwykłego smaku i wyczucia. Dziewczyny wkładają w swoje blogi wiele serca i wiedzy, dzięki czemu stworzyły kąciki niezwykle inspirujące, poszerzające horyzonty i zachęcające do pracy nad samym sobą.


Czas spędzony u Uny nigdy nie jest czasem straconym. Una prowadzi bloga niezwykle wszechstronnego, znajdziemy u niej trochę urodowych postów, trochę przepisów kulinarnych, posty typu DIY związanych z wystrojem wnętrz i mnóstwo inspiracji samej autorki. Którymi zaraża :)
Una prowadzi również świetny cykl Piątka na Piątek, w których poznajemy jej pięć odkryć blogowych, inspiracje które znalazła wśród zdjęć, patentów czy czasopism. Cykl naprawdę warty uwagi.
Poza tym każdy, kto odwiedzi Unę, jest zachwycony wystrojem jej bloga. Minimalistyczny, dopracowany, przykuwający uwagę. Una do niedawna była przykładem bloga, któremu do twarzy z dwoma paskami bocznymi. Postanowiła jeszcze ulepszyć blog, który obecnie znajduje się w przebudowie - i nawet w przebudowie jest mu pięknie. Patrzenie jak taki chodzący wzór ciągle dąży do ideału ruszyło coś i we mnie. Nabrałam ochoty dopieścić mojego bloga, stworzyć wnętrze takie zupełnie moje - na razie siedzi mi to w główce i się rozwija, zobaczymy co z tego wyjdzie. Widać jednak, że Una działa niezwykle stymulująco na dążenie do perfekcji :)
To, co u Uny zachwyca mnie najbardziej, to zdjęcia! Uchwycone niepozornie, jakby bez zapowiedzi, gdzie jednak wszystko ma swoje miejsce i tworzy piękną kompozycję. Cudo! Chciałabym mieć takie wyczucie, móc przyciągać Was moimi zdjęciami, inspirować w tak niezwykły sposób. Liczę w tym miejscu trochę na pomoc Uny, która obiecała post o swoich zdjęciach! Pamiętam i czekam!
Moje ulubione zdjęcia to te z moim ulubionym olejkiem Khadi - widzicie tą kropelkę zawieszoną w powietrzu?!
Nie muszę już chyba wspominać, że Unę rewelacyjnie się czyta? :) Znajdziemy i niej to, czego oczekujemy od rzetelnej recenzji, do tego Una świetnie nawiązuje kontakt z czytelnikiem, chętnie podejmuje rozmowę. Nic tylko komentować!


U Kasieńki znajdziemy, oprócz urodowych postów, sporo elementów lifestyle'u w dobrym tego słowa znaczeniu. Kasia w swoim blogowaniu również stawia na wszechstronność. Przyznam, że moje ulubione posty dotyczą zdrowia i dobrego samopoczucia. Uwielbiam czytać o motywacji, szczotkowaniu, detoksie, Kasia rewelacyjnie przedstawia temat, zaciekawia i tłumaczy, jeśli czegoś nie zrozumieliśmy. To u Kasi szukam nowości, ciekawych kosmetyków, niszowych tematów dotyczących pielęgnacji i zdrowia. To u Kasi odkryłam cudowne pudełka Full Mellow, na które mam chrapkę!
U Kasi czuć delikatną nutkę romantyzmu, szczególnie w jej wishlistach. Już te posty same w sobie zapewniają porządną dawkę inspiracji i zamieniają się w pragnienia własne. Kasia pokazuje, ja mam ochotę i zaczynam marzyć. A Kasia cudeńka potrafi odnaleźć, by pokusić.
Uwielbiam czytać u Kasi o perfumach. Ona sama pisze, że jest zakochana w zapachach i uwielbia wejść do drogerii, by po prostu powąchać kilka z nich. Zaczęła też pisać cykl "Wybieramy perfumy", bardzo ciekawy i godny uwagi.
Zdjęcia również ma piękne. Pełne tego romantyzmu, w pięknych stonowanych kolorach. Lubię u Kasi przebywać i się rozczulać nad stworzonym przez nią klimatem bloga. Po prostu niezwykłe miejsce :)



Ekocentryczkę odwiedzam bardzo chętnie, szczególnie jeśli widzę u niej posty żywieniowe. Lubię każde, zarówno kosmetyczne czy z serii tydzień w zdjęciach, ale te żywieniowe to jest coś, co do tego bloga przyciąga mnie jak magnez. Nie od dzisiaj wiadomo, że o piękną buźkę trzeba zadbać od wewnątrz, dopiero później od zewnątrz, Ekocentryczka podaje nam tę wewnętrzne dbanie o siebie dosłownie na tacy. Znajdziemy o niej wspaniałe przepisy na różnorodne dania: główne, przekąski, koktajle z owoców i warzyw sezonowych. Autorka wykazuje przy tym niezwykłą wyobraźnie kulinarną, a zdjęcia tak pięknie ukazują cudeńka wychodzące spod jej rąk, że od razu człowiek ma ochotę wszystkiego spróbować.
Ekocentryczka ma ogromną wiedzę w temacie żywienia, ale też nieustannie ją poszerza - co motywuję również i mnie, gdy o tym czytam :) Pokazuje ciekawe pozycje książkowe, z których czerpie wiedzę, choć nie zawsze z wszystkimi postulatami tej literatury się zgadza - i to pokazuje! To chyba w niej jest najfajniejsze, nie chłonie każdej zasłyszanej czy przeczytanej wiadomości jak gąbka, tylko bazuje na swojej wiedzy i potrafi wyciągnąć własne wnioski, jak było w przypadku "Rzucam cukier".
Ach, nie, jest jeszcze coś co mnie przyciąga do Ekocentryczki! Domowe sposoby na urodę! Znajdziemy u niej to, co Jaskółka lubi najbardziej, czyli świetne zastosowania kuchennych składników. Ostatnio pisała o naturalnym czyszczeniu pędzli :)

Jestem ogromnie ciekawa do jakich miejsc Wy udajecie się po odrobinie inspiracji! Mam drugi dzień lenia, więc chętnie poprzeglądam Wasze ulubione miejsca w blogosferze :)

Mam do Was również pytanie: widzieliście na moim Instagramie minimydełka z Veggie Bubbles? Mielibyście ochotę na małe rozdanie z nimi? :)


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


18 sie 2014

Wakacyjna kolorówka!

Obiecałam, ujrzałam słoneczko i zrobiłam! I choć moja twarz jak zwykle wychodzi blado i chłodno na zdjęciach (pomińmy już fakt, że jestem kilka tonów ciemniejsza i definitywnie wpadam w żółte tony, nie rozumiem mojego aparatu) to kolory są dobrze złapane i w końcu mogę Wam pokazać jak nosiłam się przez okres pobytu w Bułgarii, ale nie tylko! Bawiłam się kolorami i cieniowaniem, również na ustach parę rzeczy się pojawiło :)

Zdjęcia możecie sobie przybliżyć po prostu klikając na nie :)


Jaskółka na moim oku gościła najczęściej. Jaskółeczki kocham całym sercem, świetnie podkreślają oko i wyostrzają spojrzenie, więc gdy tylko mogłam rysowałam sobie całkiem mocno wyciągniętą kreskę.
Gdy nabierałam ochotę na bardziej wieczorowy look, bawiłam się cieniami :) Wewnętrzny kącik mocno rozświetlałam złotkiem, przyciemniałam zewnętrzny matowymi brązammi, wyciągając cienie wraz z linią jaskółki. Mam nieco opadające powieki, więc załamanie zaznaczam trochę wyżej.
Makijaż świetnie wygląda w porze wieczorowej, w świetle uliczek i słabszym świetle restauracji :)

Produkty, których używałam:
Eyeliner z Yves Rocher, Felt-tip eyeliner 12h - używany nie tylko do kreski, ale i na górną linię wodną, by zagęścić rzęsy i wyeliminować prześwity.
Złoty cień nr 3 z paletki Quad Pro dla oczu niebieskich z Loreala na większość ruchomej powieki, biały cień ze złotymi drobinkami z tej samej paletki dla rozświetlenia wewnętrznego kącika.
Brązowe cienie z zewnętrznego kącika pochodzą z paletki Avon - numerki 2, 3 i 4.
Na dolnej linii wodnej prezentuje się cielista kredka z Manhattanu - khol kajal eyeliner w odcieniu 51D. Świetna jakość, trzyma się długo na moim mocno łzawiącym oku,
Standardowo na rzęsy tusz Sexy Pulp. Jestem zakochana na całego!



Przychodizła jednak też ochota na bardziej wakacyjny, kolorowy makijaż! Do niego wykorzystywałam kredki Rimmela z serii Scandaleyes. Cudną metaliczną niebieskość o nazwie Turquoise, oraz genialny zimny odcień zieleni Gossip Green - zieleń jest właściwie cieniem do oczu w kredce. Często stosowałam je solo, ale zdecydowanie bardziej podoba mi się zestawienie obu tych kolorków, przechodzących w siebie nad tęczówką (z pomocą pędzelka do smużenia :)).
Kredki same w sobie są fenomenalne, kolor długo się trzyma powieki (nawet tak kapryśnej jak moja, uwierzcie mi, nie ma na świecie bardziej tłustych powiek), łatwo się z nimi pracuje. Mogą stanowić świetną bazę pod cienie, łatwo się je rozciera. Chętnie zaopatrzę się w inne kolorki :)


Nie byłabym sobą, gdybym nie wzięła ze sobą klasycznej czerwieni na usta. Postawiłam na pomadkę z Manhattana - Soft Mat Lipcream w odcieniu 45H - kolor ciepły, świetnie pasujący do rudych włosów i do opalenizny, genialnie wyglądający wieczorem. A jak wiecie, ja kocham czerwienie pod każdą postacią.
Pomadka ma kremową konsystencję i matowe wykończenie. Zasycha na ustach, zjada się równomiernie, jednak po jedzeniu trzeba zaliczyć małą poprawkę. Nie wysusza ust, czego się spodziewałam po matowej pomadce. Łatwo się z nią pracuje i przy okazji pracy pachnie nam pięknie cynamonem :)


Ostatnio zakochałam się również w fioletach, więc postanowiłam zakupić do kompletu również z Manhattana (w końcu sprawdzony) tint Colour Splash w odcieniu 64M Berlin Berry. Kolor piękny podczas próbowania na ręce, głęboki fiolet. Na ustach bardziej fuksja, ale też ciekawy.
Z tego produktu nie jestem zadowolona. Chcąc uzyskać głęboki fiolet, nakładałam go dość sporo, warstwami. Po pewnym czasie na ustach robiły się ciemniejsze plamy. Sprawdzał się jedynie jako tako nałożony bardzo cieniutką warstwą, jak na zdjęciu.
Produkt sam w sobie wysuszał usta i w nieprzyjemny sposób je ściągał. By zniwelować ten efekt smarowałam usta na wykończenie pomadką, w Bulgarii Niveą, obecnie Eubioną - znacznie mniej wyczuwalna na ustach, nie przesuwa koloru w ogóle.
Jak to tint, barwi usta bardzo mocno, po przetarciu wieczorkiem ust mamy kolor i na waciku, i dalej na ustach. Potrzeba sporo płynu micelarnego, by go rozpuścić, a i tak potrzeba nocy, by kolor całkowicie z ust znikł. Jednak fakt faktem, że produkt się praktycznie nie zjada.


Zostały mi do opisania już tylko kolorowe produkty do twarzy. Tak, jak Wam wspominałam już w poście o mojej kosmetyczce wakacyjnej, nie brałam ze sobą podkładu, bo fizycznie nie miałam odpowiedniego koloru - ciężko też jest przewidzieć jak bardzo uda nam się opalić. Zabrałam ze sobą więc tylko puder Stay Matte w kolorze 006 Warm Beige (i tak o wiele za jasny pod koniec, ale po pudrze tego tak nie widać :)) i do kompletu bronzer z Catrice w odcieniu medium, który gdzieś mi się stracił po torbach. Z bronzera średnio byłam zadowolona, bo trochę odbiegał od mojego koloru opalenizny - miał pomarańczowo-miedziane tony, a moja opalenizna wchodziła bardziej w żółto-złote tony.

Do tego koniecznie coś do podkreślania brwi. Przydał się szczególnie pod koniec wyjazdu, gdy stając przed luster fizycznie moich brwi nie było, tak bardzo rozjaśnione słońcem były. Kredka do brwi z Catrice w kolorze 020 Date With Ash-Ton. Kolor niby zimny, ma w sobie jednak trochę ciepła jak już znajdzie się na twarzy. Dobry dla blondynek, ale i przy moich rudych włosach wygląda nieźle, zdecydowanie wiele razy lepiej niż Permament Taupe z Color Tattoo.

Na wykończenie mój ulubiony róż z Annabelle Minerals w odcieniu Nude. Kolor niby zimny, ale idealnie zgrywający się z moim naturalnym rumieńcem - czy to spowodowany ciepełkiem, czy słoneczkiem. Uwielbiam, używać będę zawsze i wszędzie. No, z małymi  odstępstwami, bo brzoskwiniowe tony też lubię :)

To by było tyle na temat moich wakacyjnych makijaży i całej kolorówki, jaka ze mną pojechała. Podoba Wam się? :)


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


16 sie 2014

Moja (prawie) roczna przygoda z minerałami!

Poszalałam trochę z zakupami po powrocie z wakacji! Nagle stał się potrzebny nowy podkład, po stary zbyt jasny, nagle Tangle Teezer okazał się być niezbędny i poleciałam po niego do Hebe, kończy mi się tusz, więc od razu zrobiłam zapas, przy okazji zahaczyłam o Empik by kupić sobie coś do poduszki, a tu jeszcze koleżanka robi zakupy na ezebrze, a tam kredki do ust z Bourjois po taniości... W portfelu pustką zawiało, ale poratowała mnie ciotka mojego B., która szukała kogoś do pokelnerowania :) Piszę do Was już po zabawie w kelnerkę... I teraz zaczęło marzyć mi się pudełko od Full Mellow, a jak tu się oprzeć pokusie?

Tyle z moich chciejstw i braku pohamowań w sferze zakupowej. Aż siebie nie poznaję!
Z wiadomości życiowych Jaskółki dodam jeszcze tyle, że do Radomia się nie wybieramy, bo podróż nas za drogo autkiem wyjdzie. Perkusja pojedzie sobie spokojnie w pudle, a my za to ze znajomymi wybierzemy się do Opola, by poznać miasto i przyszłe mieszkanie! Tutaj malutka prośba do whiteski o jakieś dane kontaktowe, bym mogła się na miejscu z Tobą umówić! Nie wiem czy dam radę podczas tego wyjazdu (czy mnie znajomi wypuszczą!), ale fajnie będzie mieć już do Ciebie cynk. Czasu dla siebie w Opolu będziemy mieli aż nadto, jeszcze we wrześniu będziemy jechać wcześniej, bo muszę na miejscu badania porobić :)

Kwestię informacyjną możemy zamknąć, teraz mogę bezkarnie zacząć Was kusić. Kusić najlepszym zakupem i swego rodzaju zmianie w pielęgnacji (zaraz po hennie!), jakiego dokonałam na mojej drodze ku pięknej i radosnej Jaskółce. Mowa o zmianie podkładu na mineralny - o Annabelle Minerals.

http://annabelleminerals.pl/

Dlaczego zdecydowałam się na annabellki? Muszę przyznać, że ich głównym atutem była cena. O minerałach każdej firmy można powiedzieć wiele dobrego: są naturalne, ich skład jest króciutki, nie ma co w nich uczulać, zapychać, skóra pod nimi oddycha. Gdyby porównać składy różnych marek, niewiele się od siebie różnią. O ich cenie więc decyduje jakość samego produktu, jego składników, stopień rozdrobnienia naszych minerałów. Annabelle Minerals daje nam dobrą jakość w naprawdę przystępnej cenie.

Moja przygoda z annabellkami rozpoczęła się we wrześniu ubiegłego roku, gdy zdecydowałam się na zakup zestawu startowego w formie kryjącej. Zestaw startowy obejmuje podkład 10g (50zł), róż 4g (30zł), korektor 4g (30zł) i pędzelek do wyboru: flat top, kabuki, do różu (każdy 30zł), za który płacimy 110zł - dostajemy więc 30zł zniżki na cały zestaw. W moim zestawie wylądował podkład Natural Light, róż Nude, korektor Light i pędzelek flat top. Z całego zestawu nie sprawdził się tylko korektor - zdecydowanie za jasny odcień, odpowiedni dla prawdziwych bladziochów, nie takich udawanych jak ja :)


W dzisiejszej notce chcę Wam przybliżyć podkład w wersji kryjącej i pędzelek, który świetnie to krycie zapewnia. 10 g produktu dostajemy w stylowym opakowaniu z sitkiem. Pokrywka odkręca się wygodnie, w podróży nie robi tego samodzielnie, można spokojnie wozić ze sobą bez strachu przed wszechobecnym pyłem roznoszącym się po całej torbie. Rzecz ma się jednak zupełnie inaczej jeśli chodzi o wnętrze opakowania. Nie wiem dlaczego Annabelle Minnerals nie zaopatrzy większego opakowania - za które bagatela płacimy więcej - w to samo zabezpieczenie, w jakie zaopatruje 4g pudełeczka. Będę Wam je pokazywać w notce o różu, gdyż on również (i korektor także!) takie zabezpieczenie posiada.

Kochani, dowiedziałam się przed chwilką, że Annabelle Minerals jakiś czas temu większe opakowanie również zaopatrzyło w zabezpieczające przekręcane sitko. Taka nieścisłość się wywiązała w związku z dawną datą zakupu mojego egzemplarza :)

Ponadto wieczko niemiłosiernie się brudzi. Wiadomo, jak się pracuje z sypkimi minerałami, zawsze trochę pyłku uniesie się w powietrze, czy to przy odkręcaniu (szczególnie, gdy brak zabezpieczenia), czy przy zakręcaniu, czy przy aplikacji na pędzelek. Każdy najdrobniejszy ślad widać na tej pięknej czerni, co odejmuje jej uroku. Napis jednak się nie ściera (co znowu ma miejsce w mniejszych opakowaniach, widać to po różu).

Pędzelek jest świetnie wykonany, byłam zdumiona jego jakością za cenę zaledwie 30zł. Krótki bambusowy trzonek spisuje się u mnie idealnie, świetnie się go trzyma - szczególnie przy małych łapkach. Włosie jest niesamowicie miękkie, włoski odstają bardzo delikatnie (zdjęcie niżej), nie wypadają - nie licząc jednego kosmity, który postanowił nieco wyjść z szeregu, ale ani kroku dalej; ten stan rzeczy nastąpił zaraz na początku użytkowania i trwa po dziś dzień, jednak nie przeszkadza to w makijażu: nie smuży, nie pozostawia śladów, jakby wszystko było na swoim miejscu. Jest to świetny interes na dłużej, bo pędzel ma się świetnie, a myję go co dwa dni odkąd go mam.


Kolor podkładu z biegiem czasu - szczególnie gdy zaczęło się robić cieplej - okazał się za bardzo różowy. Seria Natural łączy w sobie odcienie neutralne, przypomina większość odcieni podkładów drogeryjnych, która łączy w sobie beżowo-różowe tony, bardziej w stronę beżu, niemniej jednak różu też tam trochę jest. Ten róż z biegiem czasu wybijał się na mojej twarzy - stąd też kolejny Annabellek w odcieniu Golden Light już do mnie jedzie!

Sam w sobie jest bardzo dobrze zmielony, jego konsystencja jest delikatnie kremowa, pomimo sypkiej konsystencji. Podkład zbiera się w drobne kupki, jakby skleja ze sobą. Dzięki temu świetnie sunie po twarzy, nie pozostawia smug, nie odznacza się na włoskach - a przecież mamy do czynienia z sypkim produktem!

Jeśli chodzi o krycie podkładu, jest fenomenalne. Fenomenalne! Nigdy nie spodziewałabym się takiego krycia po sypkim produkcie, a tu się okazuje, że kryje lepiej od niejednego podkładu! Bez problemu zakrywa czerwone ślady, naczynka, przebarwienia. Z większymi problemami, np. wypryskami czy bliznami oczywiście nie daje rady w stu procentach, za to zdecydowanie nie są widoczne z dalszej odległości. Krycie to można stopniować, nakładać kilka warstw, zwiększyć natężenie w miejscach, które tego wymagają, zmniejszyć w tych, gdzie tego nie potrzeba. Buźka dalej będzie wyglądała jednolicie.

Czy z minerałami można uniknąć efektu maski? Jak najbardziej, trzeba tylko umiejętnie się nimi posługiwać. Nie jest to żadna filozofia, wystarczy nakładać na siebie cienkie warstwy. Wychodzi nam to zdecydowanie na lepsze niż nałożenie w pośpiechu od razu grubej warstwy - takie działanie zapewnia jedynie efekt ciasta i zbieranie w załamaniach i zmarszczkach. Trzeba też pamiętać, by z warstwami nie przesadzić - najlepszy efekt uzyskuje się do 4, potem podkład robi się widoczny na twarzy.

Od razu zaznaczam, nie przeraźcie się pierwszym spotkaniem z minerałami. Zanim stopią się ze skórą mija trochę czasu - w zależności od nałożonych warstw, od piętnastu do trzydziestu minut. W tym czasie minerały łączą się z naszym sebum i zlewają z naszą skórą, stają się niewidoczne, dają naturalny efekt pięknej cery z delikatnym blaskiem (można to oczywiście zmatowić pudrem). Można to przyspieszyć psikając twarz wodą termalną.


Na tym zdjęciu pięknie widać różowe tony w Natural Light - chociaż sam podkład zdecydowanie taki nie jest. Kolorek jest efektem prawie rocznego pocierania pędzelkiem o wieczko z podkładem. Odcienie Natural mają taką niesamowitą własność, że nałożone na twarz (czy rękę w przypadku swatchy :)) są strasznie jasne, beżowe. Dopiero po potarciu kolor robi się różowawy i nieco ciemniejszy. Pozostałe dwa odcienie nie mają takich magicznych mocy :)

Podkład na mojej przetłuszczającej się buźce wytrzymuje do pięciu godzin bez poprawek. Jeśli w trakcie dnia ze dwa, trzy razy zastosuję bibułkę matującą i zagruntuję podkład ponownie pudrem da się efekt przeciągnąć do siedmiu. Potem skóra się błyszczy i większe wypryski wychodzą na światło dzienne. Niemniej jednak mniejszych przebarwień nie widać do momentu zmycia makijażu wieczorem. Na cerze mniej przetłuszczającej się i suchej efekt będzie dłuższy.

Uwaga na suche skórki! Do minerałów buźka musi być dobrze nawilżona! Wszystkie suchości pod minerałami widać, nie ma zmiłuj, trzeba o siebie dbać, nawilżać, pić wodę, coby się nawadniać od środka i robić peelingi.
W przypadku kremów stosowanych pod minerały, cóż, nie zawsze się jedno z drugim dogada. Warto pamiętać, by nie stosować silikonowych kremów odcinających naszą twarz od reszty świata, bo cała magia minerałów nic nie zdziała.
Po nałożeniu kremu trzeba odczekać aż się wchłonie, by nie zrobić sobie plam. Potem sunie gładko :)

Podkład w ciągu dnia - dopóki twarz się nie błyszczy - nie ściera się z twarzy, nie znika. Nie powiedziałabym jednak, że jest odporny na wodę, jak sugeruje producent. Na łzy, może i owszem, na większą ilość wody już niestety nie, minerałki popłyną razem z nią.

Pędzel flap top kryje mocno, pozwala upakować produkt w jednym miejscu. Z początku trzeba się nauczyć z nim współpracować, łatwo nałożyć zbyt wiele, zrobić plamę na dzień dobry, zniechęcić się do minerałów. Myślę, że znacznie łatwiej będzie zacząć z pędzlem kabuki (który też do mnie już jedzie!). Za to jeśli już nauczycie się z tym pędzlem współpracować, za nic go nie oddacie! Wprawna ręka zafunduje sobie świetne krycie wyglądające naturalnie w krótkim czasie.


Oczywiście mam patent na ten pędzel - tyle czasu się nim maluję, musiałam się z nim jakoś dogadać :) Oprócz tradycyjnego strząsania nadmiaru produktu z powrotem do wieczka, ja praktykuję jeszcze delikatnie stukanie rączką o umywalkę czy biurko, w zależności gdzie się maluję. Taki prosty zabieg sprawia, że podkład wpada nieco głębiej między włoski pędzla i naprawdę trudno jest sobie zafundować plamę. Podkład rozprowadza się równomiernie bardzo cienką warstwą.

Ale, ale, co by nie być gołosłownym, wypadałoby efekt pokazać. Bo kto to tam wierzy, na słowo? Te z Was, które miały okazję kiedyś mnie zobaczyć na spotkaniach - miałam na sobie Annabellki! A te, które nie miały... Zapraszam na ponowne zaglądnięcie do zdjęcia zrobionego przez Anię podczas majowego spotkania blogerek w Gliwicach :) Pamiętajcie, że ja naprawdę ciągle męczę się z moją skórą, mam mnóstwo zamkniętych zaskórników, zaczerwienień na policzkach, blizn, moje policzki oblegają rozszerzone pory. Tego dnia nie było lepiej! A samo zdjęcie jest robione z odległości, do tego minerałki pięknie odbijają światło. Efekt:

http://45stopni.blogspot.com/
Malusia uwaga: podkład wchodzi w rozszerzone pory, z bliska to widać. Da się efekt zminimalizować stosując puder POD podkład (jego trwałość jest też wtedy wydłużona, szczególnie jeśli mamy do czynienia np. z pudrem bambusowym - metoda świetna nie tylko pod minerały!).

Byłabym zapomniała opowiedzieć jak moja skóra zareagowała na Annabellki. Oczyściła się, mam zdecydowanie mniej wyprysków - czasem nawet ich brak, tylko zaskórniki ciągle mnie męczą. Przestała być szara i zmęczona, nabrała blasku i bywają dni, że śmiało wychodzę tylko z pudrem na twarzy (tutaj chętnie uśmiechnę się do samego Annabelle Minerals, zrobię słodkie oczka i poproszę o puder do kolekcji!) i się jej nie wstydzę.

P.S. Na powyższym zdjęciu mam również na policzkach róż w odcieniu Nude. Jest genialny, kolorystycznie podobny do mojego naturalnego rumieńca, który przyozdobił mi na zdjęciu lico :)

Nie wiem jak Wy, ale ja Annabellki kocham cały serduszkiem. I nie zamienię na nic innego! No, może w dzień ślubu, na coś co przetrwa całą noc. Ale do tej pamiętnej nocy jeszcze sporo czasu, przed nią i po niej zdecydowanie Annabellki.

Ktoś z Was już się z nimi poznał? Jak Wasze wrażenia?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


13 sie 2014

"Mam w spiżarni dwanaście garnczków miodku, które wołają mnie już od godziny." - Kubuś Puchatek

Kochani, obiecana kolorówka będzie, jak słońce porządnie przyświeci! Dzisiejszy dzień zapowiada się słonecznie, więc może dam radę strzelić parę fotek. Cierpliwości :)

Tymczasem u nie dzisiaj znajdziecie wpis, którego na blogu dawno nie robiłam! Wracamy do kuchni, gdzie możemy znaleźć wiele cennych składników, które możemy wykorzystać w naszej codziennej pielęgnacji. Za grosze! Także dzisiaj będzie o miodku.

Człowiek cenił miód od bardzo dawna. Świadczy o tym dzieło nieznanego autora wyryte w kamieniu ściany Pajęczej Groty w Hiszpanii, przedstawiające scenę podbierania pszczołom miodu przez człowieka. Dzieło to datowane jest na około piętnaście do siedemnastu tysięcy lat. Dobroczynne właściwości miodu cenili również starożytni Egipcjanie (ich kraj uznaje się za ojczyznę pszczelarstwa!) - naczynie z miodem wkładali faraonom do grobowca.
Również nasze babcie często wykorzystywały go w leczeniu różnych schorzeń.

Sama uwielbiam miód, na włosach, na twarzy, biuście czy w ciepłym mleczku. Aż dziw, że jeszcze o nim nigdy nie napisałam!

http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&docid=svvf1c4yVsP03M&tbnid=Gl50cOk6QDPGJM:&ved=0CAUQjRw&url=http%3A%2F%2Fwww.trzyznakismaku.pl%2Fprodukty%2Fmiod-kurpiowski&ei=-DbrU6vXK8nbPcDcgcAG&bvm=bv.72938740,d.ZWU&psig=AFQjCNE2E5KfLLvG3hqKPcoJSjH7U-c8WQ&ust=1408010245902273

Miód jest pełen wartości odżywczych. Najliczniej występują w nim węglowodany, głównie glukoza i fruktoza - cukry proste. Nasz organizm nie musi ich trawić, nie zużywa na nie energii i tylko wykorzystuje ich potencjał. Wiadomo, że spożywanie miodu w dużej ilości może przyczynić się do przybierania na wadze, jednak kto byłby w stanie zjeść go naprawdę dużo? Jest świetny jako zastępnik dla zwykłego cukru, do herbaty, ciast czy naleśników, tym bardziej, że zawiera wiele innych cennych związków. Nie są to "puste kalorie", jak mawiają niektórzy dietetycy.
Po spożyciu miodu, glukoza wzmaga krążenie, pracę serca i mózgu, przyspiesza proces przemiany tkankowej.
Warto chapsnąć sobie miodek przed wysiłkiem fizycznym czy umysłowym! W tym drugim przypadku zmęczenie intensywną pracą umysłową odczujecie dużo później. Można go przemycić choćby w postaci prostej kanapki z miodkiem.

Ciekawostka: miody o dużej zawartości glukozy krystalizują szybciej!

W miodzie od szesnastu do dwudziestu procent znajduje się woda. Wartości powyżej dwudziestu świadczą o tym, że miód jest niedojrzały, przez to bardziej lejący i mniej wartościowy.

Miód jest bogaty w mikroelementy takie jak potas, chlor, fosfor, magnez, wapń, żelazo, mangan i kobalt, a obok nich wiele substancji o charakterze hormonalnym. Oprócz tego znajdziemy w nim witaminy: A, B1, B2, B6, B12, kwas foliowy (ogromnie ważny u kobiet w ciąży!), kwas pantotenowy (prowitamina B5) i biotynę. Z tych powyższych powodów jest niezwykle ceniony w pielęgnacji włosów. Dzięki niemu są mocne, zdrowsze, mogą nawet szybciej rosnąć.

Pszczoły podczas produkcji miodu dostarczają nie tylko nektaru, ale również enzymy i inne substancje obecne w ich organizmie, które w dużej mierze warunkują jego kolor czy smak. Jednym z takich składników jest inhibina, która ma właściwości bakteriobójcze. Z tego powodu miód od wieków był używany do leczenia trudno gojących się ran!

Dorosły człowiek nie powinien spożywać dziennie więcej niż trzydzieści dekagramów miodku. Miód spożyty w dużych ilościach może wywoływać nudności czy nawet rozstrój żołądka. U niektórych taka reakcja może wystąpić nawet po zjedzeniu jednej łyżki. Sytuacja ta często zdarza się u dzieci, sama jestem żywym przykładem, jako dziecko nie cierpiałam miodu, na sam jego zapach robiło mi się mdło, a jedna łyżeczka powodowała długotrwały ból brzucha. U dzieci zdarzają się alergie pokarmowe, które z wiekiem przemijają. Na szczęście, bo uwielbiam mleko z miodkiem!
U dorosłego taka reakcja świadczy o alergii na miód, która już nie przeminie.

http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&docid=6Y5ejSloEbKO2M&tbnid=sv3SGzTJGe5MwM:&ved=0CAUQjRw&url=http%3A%2F%2Fwww.przepisy.rzeszow.pl%2Fcontent%2Fmi%25C3%25B3d-pszczeli&ei=EzfrU9TlFMXmPJXOgYgN&bvm=bv.72938740,d.ZWU&psig=AFQjCNE2E5KfLLvG3hqKPcoJSjH7U-c8WQ&ust=1408010245902273

Egipcjanie zapoczątkowali używanie miodu do leczenia ran, Hipokrates słodził nim lecznicze wywary z ziół i dodawał go do sporządzanych maści, Awicenna w swoich dziełach zaliczył miód do ważnych leków! Wszystkie miody naturalne mają działanie bakteriobójcze i lecznicze.
Miód gryczany obniża ciśnienie krwi dzięki dużej zawartości rutyny.
Dla wzmocnienia serca warto wypijać trzy razy dziennie ciepłego mleka z pół łyżeczki dowolnego miodu.
Na zmęczenie genialna jest szklanka ciepłej wody z rozpuszczoną łyżeczką miodku!

Nie od dziś wiemy, że miód jest wykorzystywany w przypadku przeziębienia. Naszym domowym przepisem jest spożywanie ciepłego mleka z łyżeczką miodu i wyciśniętym jednym ząbkiem czosnku. Paskudztwo straszne, ale stawia na nogi jak nic innego. Innym ciekawym przepisem jest wykorzystywanie miodu lipowego w postaci okładów: ucieramy jedną łyżkę tegoż miodu z łyżką spirytusu i stosujemy w formie okładu między łopatkami.
Miodek jest też świetny na kaca! W towarzystwie kawy i cytryny. Sama kawy nie lubię i stosuję miksturę jako panaceum, przełykam z zatkanym nosem. Wystarczy zaparzyć mocną kawę, solidnie posłodzić miodem, dodać soku z cytryny i szczyptę soli. Stawia na nogi :)

Przejdźmy w końcu do pielęgnacji! Na tym polu będę mogła Wam się popisać nie lada wiedzą, gdyż miodek uwielbiam i kombinuję z nim jak mogę. Najchętniej stosowałabym go w czystej postaci, gdyby tylko nie spływał. Moim najczęstszym, standardowym już miksem jest wymieszanie namoczonych otrąb pszennych z jedną łyżką miodu, by powstała przyjemna do nakładania pasta. Często też dodaję odrobinę do gotowych masek, by wzmocnić ich działanie.

Świetnym patentem dla cery suchej, skłonnej do wyprysków jest stosowanie wody miodowej. W ekspresowym tempie poprawi ona stan skóry wiotkiej, mocno odżywia skórę i standardowo ma działanie antybakteryjne. Wystarczy rozpuścić 2 łyżki miodu w czterech litrach ciepłej wody i taką mieszanką przemywać twarz, szyję i dekolt przez około 5 minut. Następnie płuczemy twarz czystą, również ciepłą wodą.
Słyszałam też o oczyszczaniu twarzy miodem, jako alternatywie do OCM. Pomysł wydał mi się ciekawy, jako że jestem wielką fanką miodu. Jednak do tego typu pielęgnacji potrzeba nam surowego miodu, który ma konsystencję pasty. Ta metoda jest świetna w leczeniu trądziku! Chętnie sama bym tę metodę wypróbowała, jednak nie mam dostępu do surowego miodu. Ktoś wie, gdzie takie ustrojstwo można dostać? :)

http://ekocentryczka.blogspot.com/2014/03/miod-do-mycia-twarzy-polecam.html

Po kliknięciu w obrazek traficie do Ekocentryczki, która opisuje tę metodę! Zdjęcie zapożyczone właśnie od niej :)

Dla zadbania o nasze cudne ciałka świetna jest kąpiel, naturalnie w miodzie! Ale z dodatkiem mleka, niczym Kleopatra. Wystarczy podgrzać w małym garnuszku mleczko, solidnie dodać miodu i... nie wypijać! Dodać do ciepłej wody w wannie i się w niej byczyć. Jest to moja ulubiona forma kąpieli, skóra po niej jest niesamowicie miękka! Można oczywiście stosować sam miód, jednak z mlekiem sprawdza się znacznie lepiej.

Jeśli chodzi o włosy, tutaj też miałam niezłe pole do popisu. Dodałam raz miód do henny, jednak tutaj kompletnie tego nie polecam, kolor wychodzi jaśniejszy od oczekiwanego i niestety też szybko schodzi. Mieszałam go też z olejami, jednak papka ciężko się nakładała, ciągnęła włosy i tworzyła sklejony hełm - niemniej jednak efekt końcowy jest świetny, więc jeśli komuś nie przeszkadzają wady aplikacyjne to śmiało korzystać! Za to ze sprawdzonych przepisów gorąco polecam Wam majonez na włosy z dodatkiem łyżeczki miodu: mieszamy dwa żółtka z dwoma łyżkami oliwy i dodajemy łyżeczkę miodu. Mieszamy dokładnie i trzymamy, najlepiej pod czepkiem, przynajmniej godzinę. Włosy po takiej kuracji są niesamowicie miękkie, sypkie, a my zadowolone.

Dla zmiękczenia włosów i pięknego błysku polecam płukankę miodową z odrobiną octu jabłkowego. Łyżkę miodu rozpuszczamy w litrze wody, dodajemy łyżkę octu i stosujemy jako ostatnie płukanie.

Zaznaczę, że miód świetnie się spisuje w przypadku włosów przetłuszczających się, a miód spadziowy potrafi powstrzymać wypadanie włosów! Miodem można również delikatnie rozjaśnić włosy, gdy wysmarujemy z dodatkiem cytryny nim włoski i wyjdziemy tak na słońce, jednak co głowa to skutek - u jednych się metoda sprawdza, u innych już nie.


Kochane, może teraz Wy podzielicie się ze mną Waszymi przepisami z miodkiem? Przepisów tych jest tyle, ile głów na świecie :) Najciekawsze podlinkuję!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka



8 sie 2014

Powakacyjny plan pielęgnacji!

Już w trakcie wyjazdu, obserwując zmiany na mojej czuprynie i buzince, wiedziałam, że moją pielęgnację będzie trzeba zmienić. Nie są to zmiany radykalne, ale za to pomagające dojść do siebie po kąpielach słonecznych. Jeśli chodzi o włosy, przesuszyły mi się na końcach, paskudnie się plączą i trzeba mnóstwo cierpliwości by je rozczesać. Jakby tego było mało samo hennowanie również im specjalnie nie pomogło, a wręcz przesuszyło jeszcze bardziej - możliwe, że m.in. dzięki trzymaniu henny eksperymentalnie przez dwie godzinki (ale efekt mi się podoba bardzo, jest głęboki i sporo ciemniejszy niż zazwyczaj, zrobię Wam jutro zdjęcie do aktualizacji włosowej, bo teraz mam położony olej...). Buzinka ma się trochę lepiej, bo nie uświadczycie na niej wyprysków, za to jest zapchana. Już nie tak mocno, jak po powrocie, bo na dzień dobry zrobiłam sobie plastry oczyszczające z żelatyny i najgorsze mam już za sobą, ale ciągle problem jest - albo zaczęłam nagle zwracać na to uwagę, jak pryszcze zniknęły. Mam też wrażenie, że znów mam do czynienia z buźką mieszaną w stronę suchej, bo w ciągu dnia skóra robi się nieprzyjemnie napięta, choć jeszcze nie ma na niej suchych skórek.

Z włosami poradzę sobie szybciutko, potrzebują po prostu silnej dawki nawilżenia. Buźka to dla mnie powrót do sytuacji z początków tego bloga. Będę więc ją nawilżała i delikatnie oczyszczała. I nie popełnię tego błędu, co na początku pielęgnacyjnego maniactwa - tym razem postawię na minimalizm!


W przypadku włosów mój plan na przynajmniej najbliższy miesiąc:
  • Mycie włosów codziennie lub co dwa dni, jak mi włosy pozwolą rosyjskim czarnym mydłem. Zawiera SLS, ale jest delikatne. Zamierzam też stosować metodę OMO, gdzie pierwszym O będą oleje nałożone przynajmniej 2 godziny przed myciem (a w praktyce pewnie noc przed myciem ;) ).
    Swoją drogą popatrzcie na zużycie mydełka. Kupione w styczniu, myłam nim włosy z reguł codziennie, od czasu do czasu buźkę, a nawet całe ciałko, mój B. bardzo lubi jego zapach i też chętnie używa, jak mnie odwiedza.
  • Po myciu balsam marokański. Mam jeszcze turecki, ale chciałabym się przekonać o działaniu marokańskiego już po powrocie, gdzie moje włosy nie są już męczone i niszczone - by zdecydować który z nich jest lepszy.
  • Raz w tygodniu maska marokańska dla silnego odżywienia włosów (pod czepek na godzinkę). Polecam z całego serca, nigdy nie miałam lepszej maski.
  • Przed każdym myciem oleje przynajmniej na końcówki. W tej roli niezawodny olej z awokado (który się kończy ;() i mała nowość, którą dostałam od Ewy w ramach Green Boxa, olej jojoba! Moje włosy go pokochały, a użyłam zaledwie dwa razy.
  • Do zabezpieczenia włosów jedwab z GP. Używam na całą długość włosów, nie obciąża i ładnie pachnie.
  • W upalne dni ciągle mam zamiar stosować mgiełkę z GlissKura, która ma filtry UV. Nie ma jej na zdjęciu z mojego czystego zapominalstwa, ale możecie ją sobie obejrzeć w mojej wakacyjnej kosmetyczce (:
  • Przez cały ten czas będę łykać Priorin Extra, dobijam do końca pierwszego miesiąca kuracji. Chcecie podsumowanie? :) 


  • Mycie twarzy rano i wieczorem mydełkiem Aleppo 20%, również prezent od kochanej Ewy!
  • Po myciu tonizowanie twarzy i likwidowanie uczucia ściągnięcia tonikiem oczyszczającym z Baikal Herbals. Bardziej z niego tonik kojący niż oczyszczający, ale niech im będzie.
  • Po myciu, gdy skóra jeszcze ciągle pięknie wszystko chłonie, kremik Palmarosa&Thistle z Gaia Creams, dla cery kapryśnej z nadprodukcją sebum. Kremik nakładam cienką warstwą, żeby nie błyszczeć się jak psu jajka. Kremik, oprócz głównego działania, fajnie nawilża i koi podrażnioną buźkę.
  • Przed wyjściem z domu ponownie będę przecierać twarz tonikiem, by pozbyć się pozostałości kremiku z Gaia Creams, by nałożyć nawilżające serum z Baikal Herbals. Serum uwielbiam, genialnie sprawdza się pod makijaż. Odkąd go mam (przełom marca i kwietnia), nie mam problemów z przesuszoną cerą.
  • Makijaż ma się skromnie, na dzień obecny stosuję jedynie puder (cierpię na brak minerałków pod obecny kolor skóry, bo jestem czorno jak wongiel - biorąc w zestawienie kolor skóry pod majtkami :) ). Za to szaleję z oczami i ustami!
  • Na noc nie nakładam nic. Bezwiednie zaczęłam stosować zasadę bezkremowych nocy i moja skóra dobrze ją przyjmuje. Do tego stopnia, że kaprysi, jak się na nią coś założy - jedyny wyjątek: nawilżające serum. Nie rozumiem tego zachowania, ale jakoś szczególnie nie narzekam i się dostosowuję.
  • Raz w tygodniu peeling enzymatyczny, dwa razy maseczka z indyjskiej glinki Multani Mati, kolejny prezent od Ewy! :*
  • Na okolice oczu obecnie stosuję ampułkę Yasumi Eye Pouch.
  • I oczywiście co tydzień plastry oczyszczające z żelatyny :)
Podoba Wam się moja pielęgnacja? Podpatrzyłyście coś sobie? A może macie swoje sprawdzone patenty na powakacyjną pielęgnację?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


6 sie 2014

Wakacyjna kosmetyczka

Ojj, ciężko będzie z dzisiejszym postem! Mam czas pisać jedynie w przerwach pomiędzy grabieniem, a grabieniem, gdy czekamy aż tata skosi kolejną partię trawki. Niewiarygodne jak trawa potrafi urosnąć w dwa tygodnie! Ale, ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło -  namęczę się porządnie, spalę sporo kalorii (bo robota na cały dzień, a pewnie i na jutro nam zostanie!), będę szczupłą i prężną Jaskółką :)

Do tego jak na złość dzisiejszy post będzie długi, bo i moja kosmetyczka była wypchana po brzegi - za to wszystko mi się przydało, ba, nawet kilku produktów mi brakowało! Ale tak to już jest, gdy trzeba wszystko zaplanować w ciągu zaledwie 4 dni - z założenia miałam nie jechać, pojechałam w zastępstwo za tatę, który i tak do nas później dołączył.

Wyrzuciłam z dzisiejszego postu kolorówkę, bo i tak pogoda dzisiaj nijaka, szaro-buro za oknem, a ja chciałabym Wam pokazać parę cudnych rzeczy, które udało mi się zmalować w Bułgarii :)

Włosy



Tutaj niczego mi nie brakowało. Prawdziwa ze mnie włosomaniaczka! Włosy wróciły w bardzo dobrej formie, jedynie końcówki trochę się przesuszyły - ale one zawsze kapryszą, nawet w najlepszych dla nich warunkach. Potrzebowały nawilżenia, ale dostały już konkretną dawkę nocnego olejowania z olejkiem jojoba, który dostałam od cudownej Ewy w ramach GreenBoxa i olejku z awokado i już mają się dobrze. Od razu je też zahennowałam, gdyż partia farbowana niegdyś farbami chemicznymi mocno mi się rozjaśniła (refleksy wpadały już w złotko), a ja kocham moją czerwień. Niemniej jednak końcówki nie były rozdwojone, włosy pozostały silne. Jedyne, na co nie miałam wpływy, to fakt, że poszarpały się na długości podczas szaleństwa na falach...


... szczególnie gdy woda rzucała mnie po brzegu i miałam piasek dosłownie wszędzie - a jak już wiecie, wyjątkowo nie lubię mieć piasku w majtkach. Dlatego czeka mnie jeszcze wizyta u fryzjera, by trochę je uporządkować, ale naprawdę jestem zadowolona z ich stanu.

  • Szampon Syoss, bez silikonów wzięła moja mama, a ja uznałam, że nie ma sensu ciągnąć ze sobą drugi, delikatny. Myłam włosy metodą OMO, gdzie pierwsze O stanowiły oleje lub mieszanka odżywki i olejów. Poza tym włosy codziennie moczone w słonej wodzie, z nałożonymi silikonami po prostu potrzebują konkretnego oczyszczenia.
  • Odżywka marokańska od Planety Organici też ma ponoć właściwości oczyszczające, ale jest też mocno odżywiająca. Wydaje mi się jednak, że jest nieco mniej treściwa od tureckiej wersji tego balsamu, ale może to być również kwestia klimatu. Także osądu jeszcze nie wystawiam, będę ją mocno testować jeszcze w domku. Sama w sobie dobrze się sprawowała, lekko dociążała włosy, sprawiała, że były sypkie i łatwe do rozczesania.
  • Maska drożdżowa babuszki Agafii to produkt, który również zabrała moja mama, a ja nie widziałam sensu brania drugiej maski. Zabrałam jedynie trzy próbeczki, o których za chwilę. Maska nie była zła, jednak za słabo nawilżała. Włosy były po niej puszyste i sypkie, jednak zupełnie niedociążone, przez co robiły co chciały i były wszędzie. Moje włosy mają jakieś pozostałości tendencji do kręcenia, więc przy tej masce wyjątkowo się puszyły, pojedyncze włoski odstawały jak antenki - szczególnie te, które były skrócone na długości przez fale. Na skalp jej nie nakładałam, gdyż nie chciałam zaburzyć wyniku łykania Priorin Extra.
  • Do zabezpieczenia zabrałam ze sobą jedwab z Green Pharmacy. Jedwab bez jedwabiu, za to z żelem aloesowym i dwoma olejkami - teraz nie pamiętam dokładnie jakimi, a nie chce skłamać. Na pewno będę o nim jeszcze pisać, więc nic straconego. Jedwab jest świetny, dobrze zabezpiecza włoski, nie obciąża ich, ciekawie pachnie i delikatnie je odżywia. Nie miałam w ogóle rozdwojonych włosów, nawet w miejscach gdzie włosy zostały bestialsko poszarpane, wielkie brawa i pokłony!
  • Odżywkę b/s z Gliss Kura kupiłam ze względu na filtry UV, by chronić moje włoski. Dodatkowo jest to całkiem niezła bombka silikonowa, która nie obciąża, ładnie wygładza włoski, nadaje im połysk. Pewnie nie pomyślałabym o niej, gdyby nie wakacyjna kosmetyczka Kociambra! Myślę, że właśnie dzięki temu produktowi moje włosy wróciły w dobrej formie i na pewno jeszcze go kupię.
  • O oleju z awokado nie mam zbyt wiele do dodania oprócz tego, co już kiedyś Wam o nim pisałam. Prawdziwe cudo, które świetnie się sprawdza na mojej twarzy i włosach. Genialnie nawilża, przepięknie pachnie, uwielbiam, nigdy go nie opuszczę w mojej wakacyjnej kosmetyczce czy codziennej pielęgnacji.
  • Próbeczki! Wzięłam ze sobą dwie próbki maski z Biowaxu (z Biedronki), które to widzicie na zdjęciu, plus próbkę maski regenerującej od babuszki Agafii, którą to dostałam od Triny.pl jako dodatek do zamówienia. Biowax sprawdził się genialnie, nakładałam go głównie przed myciem na godzinkę, czasem więcej, często jeszcze z jakimś olejem na końcówki. Włosy były po nim sprężyste i ładnie nawilżone. Maska regenerująca zupełnie się u mnie nie sprawdziła. Nazwałabym ją raczej bardzo lekką odżywką, nie sprawdzającą się w takich warunkach. Trzeba mieć do niej ładne, zadbane włoski.

Twarz



Z buźką niestety nie było już tak pięknie, jak z włosami. To, co najbardziej bolało mnie w tyłek to fakt, że zapomniałam peelingu, a moja spieczona słońcem buźka domagała się go bardzo. Zapomniałam również o filtrze do twarzy i musiałam korzystać z tego przeznaczonego na całe ciało, przez co się brzydko zapchałam. Jednak w zeszłym roku moja buźka skończyła gorzej, więc zawsze coś na plus wyszło. Skóra była pięknie nawilżona, z tym, że po prostu potrzebowała konkretnego peelingu, o ładnym kolorycie, bez przebarwień i bez wyprysków!
Skóra na twarzy, zaraz na początku mi się spiekła, gdy weszłam do wody grać w siatkę z chłopakami i posiedziałam tam trochę za długo. Od wody można się opalić znacznie mocniej niż leżąc plackiem na plaży! Na szczęście potem, jak już z tym uważałam, wróciła do normy, chociaż nosek jeszcze dwa dni po powrocie był czerwony, jakbym sobie chlasnęła porządnie...
To, co najbardziej mi się spodobało odnośnie twarzy, to zniknięcie pryszczy od słoneczka. Zapchane pory to jedno, ale zdecydowanie wolę mieć zapchaną buźkę wolną od pryszczy! Tym bardziej, że na opalonej buźce nic nie widać... :)
Zapchanie twarzy powoli opanowuję, porządny peeling - na ten moment, kiedy nie mam wyprysków wróciłam do mechanicznych, ale enzymatyczny dalej stosuję, tylko rzadziej - maseczka oczyszczająca z Planety Organici i żelatyna do wyciągania brzydali.

  • Najpierw o tym, czego nie ma na zdjęciu - emulsja czyszcząca do twarzy z Alterry, z olejem z pestek grejpfruta. Prawdopodobnie przybrana przez ciotkę :) Totalna porażka, prędzej się upoiłam oparami alkoholu niż umyłam twarz (nie żeby pod tym pierwszym względem było mi jakoś źle...). Gdy na początku się spiekłam, alkohol po prostu podrażniał skórę. Sama emulsja czyściła dobrze, jednak paskudnie napinała skórę w kilka minut po myciu. Niewiele jej zużyłam i w sumie ciesze się, że została przybrana.
  • Tonik oczyszczający z Baikal Herbals miał być hitem wyjazdu. A stał się kitem. Uwielbiam wersję nawilżającą, dlatego tak ogromnie zawiodłam się na tym toniku. Ani nie nawilżał, ani nie oczyszczał porządnie buźki. Jedyny plus za to, że likwidował nieprzyjemne napięcie skóry i odrobinę koił.
  • Dwie maseczki, jednak oczyszczająca z Planety Organici z serii z Morzem Martwym, druga z Natury Siberici, detoksykująca na noc. Pierwsza jako tako się jeszcze sprawdziła, choć jej siostra oczyszczająca z Tybetu jest znacznie lepsza w działaniu. Za to pięknie koiła i odżywiała podrażnioną skórę - pewnie kwestia mnogości minerałów - więc chętnie z niej korzystałam. Detoksykująca jakoś średnio przypadła mi do gustu. Stosowana na noc powodowała bunt mojej skóry - moja skóra znacznie bardziej woli bezkremowe noce, toleruje jedynie kremiki z Gaia Creams i serum nawilżające z Baikal Herbals, o którym to za chwilę. Sprawa miała się jednak zupełnie inaczej, gdy zastosowałam pod nią wspomniane serum. Wtedy skóra się nie buntowała, a budziłam się z lepiej nawilżoną skórą, jakby maseczka była świetnym przenośnikiem. Nie rozumiem, ale nie muszę - ważne, że ten sposób się sprawdza.
  • Do nawilżania wzięłam swoje ukochane serum nawilżające, które jeszcze mnie nie zawiodło ani razu. Serum stosuję jako lekki krem na dzień, bo taką właśnie ma konsystencję, a moja skóra go lubi. Pięknie pachnie, skóra po nim promienieje i jest świetnie nawilżona i elastyczna. Zbieram się do recenzji, bo zasługuje na uznanie :)
  • Do demakijażu zgarnęłam micel z Tołpy, naprawdę świetny. Delikatnie nawilża, nie podrażnia oczu, szybko zmywa makijaż, nawet ten wyjątkowo mocny. Niewiele brakuje mu do słynnej Biodermy.
  • Jak już wspomniałam, na twarz stosowałam olej z awokado, który świetnie mi buźkę nawilża. Stosowałam również olej różany z Khadi, licząc na jego delikatne działanie złuszczające. Nie był to oczywiście efekt, jak po peelingu, ale olejek sprawił, że właściwie tylko nos kaprysił z powodu braku konkretnego złuszczania. Buźka pozostała w ładnym kolorycie, bez przebarwień od słońca. Próbowałam stosować go również na włosy, jak w domku, ale jakoś kaprysiły.
    Na zdjęciu nie ma oleju malinowego, który mi się skończył. Olej malinowy stosowałam głównie za naturalne filtry UV w nim zawarte, głównie cienką warstwą na wieczór, pod puder.
    Miałam jeszcze, standardowo, olej monoi, który świetnie koi podrażnienia. Stosowałam miejscowo, tak gdzie skóra miała serdecznie dość słońca i jak zwykle się nie zawiodłam. Wzięłam go również w zeszłym roku ze sobą.
  • O usta dbałam pomadką peelingującą od Sylveco. Uwielbiam tę pomadkę, świetnie natłuszcza usta, pozostawia je miękkie, a zjadanie cukru jest dla mnie po prostu genialnym rozwiązaniem! Do tego serum regenerujące z Regenerum, kupione za niecałe 30 zł w aptece, które świetnie zagęściło moje rzęsy i je podkręciło. Efekt będę pokazywać, jak osiągnę efekt z pierwszej tury stosowania tego preparatu - bo oczywiście musiałam zrobić sobie przerwę i wszystko utracić. Serum polecam, rzęsy mają się z nim świetnie, a jest tani. Oczywiście nie oczekujcie efektu jak po Realash czy innych odżywkach.


Ciałko



Ciałko miało się dobrze! Pięknie opalone, dobrze nawilżone, do tego smuklejsze. Cud miód, nic tylko jeździć do Bułgarii. Z odpowiednimi kosmetykami, oczywiście :)
Brak peelingu rekompensowałam sobie gąbkowaniem na sucho - muszę sobie kupić szczotkę w końcu, jednak do tego czasu gąbka również świetnie się sprawdza :)

  • Wzięłam ze sobą wodny mus do ciała z EcoHysterii, którego chyba nie doceniłam w Polsce. Albo po prostu nakładałam zbyt cienką warstwą - bo nie lubię uczucia lepkości na ciele. Uważałam, że nie jest zdolny do mocnego nawilżenia, ale przyjemnie pachnie ogórkiem i jest lekki, więc chętnie go ze sobą wzięłam. Gdy nakładałam jego trochę większą ilość po prysznicu, po powrocie z plaży, okazał się być bardzo dobrym nawilżającym balsamem, ale jednocześnie świetnym natłuszczaczem. Z racji tego, że po plaży większość współlokatorów robiła sobie drzemkę, a ja miałam sporo czasu, by leżąc w łóżeczku (z włączoną klimą, hihi) trochę poczytać czy popisać w zeszyciku, to miał czas spokojnie się wchłonąć i pokazać pełnię swojego działania. Dodatkowo świetnie koił podrażnioną skórę. Na pewno zabiorę jeszcze niejeden raz!
  • Do ciała używałam również różanego olejku z Khadi, szczególnie na dekolt i szyję, bardziej w celach aromaterapetycznych, niż nawilżających. Tutaj lepiej sprawdzał się wodny mus, więc olejek odszedł trochę na bok i cieszyłam się jedynie jego aromatem.
  • NailTek II zadbał o moje paznokcie, jak to robi już ponad pół roku. Są mocne, grube silne i się nie rozdwajają. Pomaga trzymać w ryzach świeżo obcięte skórki i fajnie utwardza również świeżo pomalowane paznokcie. Stosowałam go właśnie jako bazę i top coat i choć nie ma takiej wytrzymałości jak Seche Vite, to i tak nieźle się sprawdzał. Używałam go w zestawie z cudnym Baby Blue z Flomara, kupionym na miejscu :)
  • Jeśli chodzi o zapaszki, wzięłam ze sobą 4 próbki Tesori d'Oriente: Hammam, Mirra, Szafran z Ambrą i Zieloną Herbatę. Wszystkie zapachy mi się podobają, lecz pewnie w pierwszej kolejności kupię pełnowymiarową Mirrę. Dodatkowo na plaże używałyśmy razem z mamą Naturelle - świeży zapach, do plaży idealny. Na co dzień nie do końca mój zapach.
  • InvisiBobble świetnie sprawdziły się przy wieczorowych wyjściach. Faktycznie nie ciągną włosów, nie obciążają cebulek przy noszeniu koczka, nie odginają włosów - przy koczku są ładnie pofalowane, bez śladu gumki. Jednak na plażę wiązałam włosy w warkocz duński, który świetnie trzymał je w ryzach przy falach i wietrze, a do warkoczy InvisiBobble już się nie nadają. Niemniej jednak jestem z nich bardzo zadowolona :)
  • Niewidoczna na zdjęciu jest również pianka do higieny intymnej Skarb Matki, która razem z Clotrimazolum świetnie poradziła sobie z zaczątkami infekcji, jakie mnie męczyły na początku wyjazdu. Pianka jest moim zdecydowanym hitem, nie wymienię jej na nic innego. Pod koniec, gdy już miałam zdecydowanie dość emulsji myjącej, korzystałam właśnie z niej, bo jest delikatna, a ma do tego ekstrakt z zielonej herbaty. Buźka nie narzekała :)
Udało mi się skończyć o całkiem przyzwoitej porze! Idę teraz trochę poćwiczyć pupcię! Mam jakąś niesamowitą motywację na ćwiczenia, odkąd odkryłam, że schudłam na wakacjach :)

A jak tam Wasze wakacyjne kosmetyczki? Może macie swoje sprawdzone kosmetyki i polecicie mi coś na przyszłość?

I ponawiam pytanko: mam tutaj jakieś czytelniczki z Opola? Wybieram się tam na studia i chętnie wypiję kawkę z kimś, kto zna miasto :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


3 sie 2014

O Bułgarii z lotu Jaskółki

Kochani! Wróciłam wypoczęta, uśmiechnięta, opalona, najedzona i o dziwo lżejsza o półtorej kilo! I z innymi nawykami żywieniowymi - dzięki którym mam nadzieję zrzucić jeszcze więcej już w domku. Bułgaria bardzo mi się podoba, zarówno pod względem krajobrazowym jak i kulturowym, jednak nigdzie tak dobrze jak w domku. I przy Was :)

Mam już przygotowane notki dla Was związane z wyjazdem. Na pewno będę pisać o mojej kosmetyczce, co się sprawdziło, co niekoniecznie. O stanie moich włosów i cerze w zupełnie innych warunkach - zniknęły mi pryszcze, które męczyły mnie strasznie przed wyjazdem (podejrzewam dużą ilość kwasu pantotenowego w Priorin Extra), jednak od potu i filtrów buźka mi się zapchała. Ale o tym nie dzisiaj! Dzisiaj będzie trochę kulturowo, o samej Bułgarii właśnie :)

Jeśli macie jakieś sugestie dotyczące najbliższych notek, związanych z moim wyjazdem, dajcie znać :)


Bułgaria to piękny kraj, słowiański, górzysty. Góry w wielu miejscach podchodzą do morza, nie jest to jednak efekt tak fenomenalny, jak na przykład w Chorwacji, na południu. Samo morze jest bardzo przejrzyste, czyste, o lazurowym kolorze, plaże piaszczyste. W okolicach wybrzeża można spotkać wiele jezior, najczęściej solankowych - np. w okolicach Burgas. Spokojnie można tam znaleźć plażę pełną atrakcji - ale i też ludzi - czy spokojny, dziki kąt.

Większość miast nastawionych na turystykę swoje plaże mają ulokowane w zatokach. Nie wpływają do nich większe ryby czy meduzy - co miało miejsce, gdy jeździliśmy do Chorwacji i fale z łatwością nosiły te zwierzaki w obręb plaży. Sama zostałam przez taką jedną ślicznotkę poparzona.
Niemniej jednak fale zdarzają się tam często i są one sporej wielkości. Na większości plaż są ratownicy, którzy bez przerwy używali gwizdka, gdy ktoś wszedł za bardzo w morze, gdy wywieszona była czerwona flaga. Ale muszę przyznać, że my na tych właśnie falach najlepiej się bawiliśmy.


Z Bułgarią trzeba uważać, gdyż w sierpniu prądy morskie przynoszą naprawdę ogromne fale. Zazwyczaj zamykają wtedy plaże i trzeba nastawić się na wycieczki. Nie zawsze to jest łatwe, bo słońce potrafi nieźle dać w kość i głównym celem zwiedzania staje się dążenie do najbliższego cienia. Jednak takie działania są jak najbardziej uzasadnione, co roku znajduje się tam potopionych brawurowców, którzy nie docenili potęgi żywiołu. Już dwumetrowe fale, na których my się bawiliśmy w najlepsze, potrafiły nieźle wciągać w morze i sponiewierać ciało. A ciężko jest wrócić.

Choć Bułgarzy mają wiele pięknych zabytków - całe stare miasto Nesebyru, Dolina Róż, wioska Bata, w której odbywają się wieczory bułgarskie, Varna, czy choćby samo stare miasto Sozopolu, miasta nastawionego stricte na turystykę - ich miasta wyglądają tragicznie. Pobudowali bloki, o które w ogóle nikt się nie martwi. Zostały w całości oddane ich mieszkańcom i nikt nie przeprowadza remontów. Każdy robi tam pod siebie, ociepla tylko tę część, która należy do jego mieszkania, maluje na swój własny kolor, wymienia okna. Wiele osób zabudowuje tam balkony, by mieć więcej miejsca w mieszkaniu.


Taki widok, obok pięknych kamienic strasznie ujmował Bułgarii. Dlatego stroniliśmy od wielkich miast i te widoczki mieliśmy jedynie przejazdem.

W samym Sozopolu brzydkich bloków nam oszczędzono, jednak jest to miasto typowo turystyczne, tętniące życiem jedynie w sezonie. Na stałe mieszka tam zaledwie cztery tysiące ludzi, w samym starym mieście całe dwieście osób. Nie było tam wielkich blokowisk, pojedyncze bloki przypominały zwykłe szare budynki, które można spotkać w Polsce. Pomijając to, w Sozopolu jest naprawdę kolorowo, pełno tu straganów, kramików, z zabudową charakterystyczną dla Bułgarii - jak w Nesebyrze :)

http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&docid=MMJfku3eBZSGGM&tbnid=_5dOtGp1KvTwoM:&ved=0CAUQjRw&url=http%3A%2F%2Fwww.alldentaltravel.com%2Fen%2Ffree_time%2Fattractions%2Farticle%2Fsozopol&ei=okjeU7WwGoOdO-C7gdAE&bvm=bv.72185853,d.ZWU&psig=AFQjCNE7GHcXu5VZChH2x0VD47AVV1PaZg&ust=1407162777548418

Teraz o tym, co Jaskółka lubi najbardziej! Jedzenie! Bułgarskie jedzonko jest bardzo aromatyczne, smakuje inaczej i dla mnie jest nieco za słone. Jednak mimo wszystko niezwykle smaczne i niejednemu przypadnie do gustu. Bardzo lubią słonawy kozi ser, który świetnie komponuje się z oliwkami i winkiem. Ser ten dodają do potraw bardzo często - znajdziecie go w szopskiej sałatce u boku pomidorka, ogórka i cebulki, zapieczonego z pomidorkami i jajkiem, wrzuconego do nadziewanej papryczki. Zapiekane cuda podają w ślicznych miseczkach, które mogliście oglądać na moim Instagramie. Lubują się również w gulaszach, podawanych na ostro, smakujących naprawdę rozmaicie - jadłam gulasz słodki z fasolą, kwaśny i typowo gulaszowy :) I gulasze też podają w pięknych naczyniach, często podgrzewanych, by przypadkiem nam nie wystygnął.


Jeśli chcecie zjeść dobrą rybkę, wybierzcie się raczej na stragany, gdzie można znaleźć pyszności robione na grillu. Świetną przekąską są drobne rybki smażone w na głębokim oleju z odrobiną cieniutkiej panierki, które je się w całości. Z większych rybek z całego serduszka (i brzuszka!) polecam tę o wdzięcznej nazwie cipura, czy anura. W restauracjach czy bistrach udało mi się zjeść jedynie smaczną makrelę. To samo tyczy się owoców morza, smakowały mi tylko kalmary, choć i tak były trochę za grubo pokrojone, przez co miejscami gumowate.

Bułgarzy mają bardzo ciekawe nawyki żywieniowe. Chodząc po mniejszych bistrach można jak najbardziej zjeść smacznie (i tanio!), ale nie zdziwcie się, jeśli podano Wam... zimne danie. Bułgarzy nie jedzą ciepłego i choć w Sozopolu przyzwyczaili się do turystów, którzy wolą dania ciepłe, niejednokrotnie zdarzało nam się jeść zimną musakę czy rybkę. Wyjątek stanowią oczywiście dana zapiekane czy gulasze, one zawsze są na ciepło. Warto zaznaczyć kelnerowi, że chcecie dostać ciepłe dania.

Ach, i uwaga na musakę! Bułgarzy mają własną wersję z mielonym mięsem, ziemniakami i serem. Bez bakłażana :)

To, co najbardziej mnie zaskoczyło, to ich zamiłowanie do... kwaśnego mleka! Popijają kefir w przerwie w pracy, do każdego jedzonka, na plaży do kanapki czy nawet będąc na kawce. Kefir widać w szklance ze słomką nawet w restauracjach i piją go zarówno młode dziewczyny odstawione na nocny podbój, jak i starsze pokolenie .Lubią kwaśne mleko dodawać również do dań samych w sobie. Udało nam się zjeść na śniadanko jajka sadzone zalane kefirkiem, czy też gołąbki zawinięte w kwaśną kapustę nim właśnie polane. Nie trudno domyśleć się finiszu... Ale dania były pyszne.

http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&docid=kkrvmL3OBF_FQM&tbnid=u2sdE27_XVaU0M:&ved=0CAUQjRw&url=http%3A%2F%2Fgaskamalwinka.blogspot.com%2F2012%2F07%2Fbugaria-kulinarnie.html&ei=PU7eU-SQB8SwO5rzgJgM&bvm=bv.72185853,d.ZWU&psig=AFQjCNGyKsV9e2wE6b1afi-pbQhRTvnbGQ&ust=1407164290965781

Niestety trafiliśmy do Bułgarii zaraz po powodziach. W samym Sozopolu niewiele zostało zalane, podmyło trochę plaże i knajpki znajdujące się w okolicach promenady, miejskie kasyno zostało zamknięte i suszyło się przez połowę naszego pobytu. Jednak skutki tego odczuliśmy wszyscy i momentami biliśmy się w siódemkę o łazienkę. There was something in the water... Tak dosłownie. Do tego stopnia, że mnie ciągle męczą problemy żołądkowe, które chwyciły mnie na ostatek, a brat wczorajszą noc spędził w łazience. W zeszłym roku nic z tych rzeczy nie miało miejsca, więc ewidentnie mała powódź dała nam popalić. Niemniej jednak sam wyjazd wspominamy bardzo mile i pewnie jeszcze wrócimy do Sozopolu - jak tylko od niego odpoczniemy i porządnie się stęsknimy!

Jak tam Wasze wakacyjne wojaże? Pochwalcie się! Chciałabym jeszcze pojechać gdzieś z moim B., pozwiedzać trochę Polskę w najbliższej okolicy - na razie zanosi się na wyjazd do Opola, który za niedługo będzie moją codziennością. Doradzicie jakieś piękne miejsca?

Pozdrawiam Was ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele