31 maj 2014

Golimy się z Dermedic, po męsku

Dzisiaj jest dzień wyjątkowy, a nawet podwójnie wyjątkowy. Dzisiaj moje maleństwo, na które wszyscy patrzycie obchodzi swój pierwszy roczek, z czego jestem bardzo dumna. Dzięki blogowi lepiej poznałam siebie, ale również dał mi możliwość zapoznania się z niesamowitymi ludźmi, mającymi te same zainteresowania. Ponadto dzisiaj urodziny ma mój najdroższy B. (ostatnie naście, hihi!), więc mamy całą gromadką co świętować :)

Dzisiaj pierwsze skrzypce gra właśnie mój B., któremu przypadło testowanie chłodzącego balsamu po goleniu. Zapalił się na testowanie i dzięki temu był dla mnie mniej szorstki przez ostatnie dwa miesiące. Muszę częściej zaopatrywać go w takie ustrojstwa :)


Balsam przeznaczony jest dla skóry normalnej, skłonnej do podrażnień, czyli wypisz wymaluj mój B. Dodatkowo czasem jego skóra lubi mu się przesuszyć czy coś znowu wyskoczyć, ale generalnie oscyluje w okolicach normy. Takie to ma szczęście, wypracowane prawie rocznej kuracji dermatologicznej, po której skłonność do podrażnień została.

Wiadomo, zdzieranie sobie skóry z twarzy żyletką średnio kilka razy na tydzień samo w sobie mocno podrażnia skórę. Dlatego balsam ma za zadanie złagodzić powstałe podrażnienia, ukoić wymęczoną skórę. Do tego chłodzi, co z rana potrafi być bardzo przyjemne. Producent obiecuje, że produkt szybko się wchłonie i nie pozostawi lepkiej warstwy - na co mój B. jest bardzo wyczulony i potem marudzi, że takie paskudztwo mu dałam :)
Także mój B. jest wybredny. Dermedic nie miało lekkiego zadania.


Aqua, Cyclomethicone (lotny silikon, emolient), Isopropyl Myristate (emolient suchy, dopuszczony do stosowania w kosmetykach naturalnych), Caprylic/Capric Triglyceride (substancja zmięczająca, dopuszczona do stosowania w kosmetykach certyfikowanych), mocznik, Propylene Glycol (humektant, promotor przenikania, może powodować podrażnienia stosowany na skórę chorobowo zmienioną), Polyacrylamide (szemrany konserwant, udowodnione działanie kancerogenne, gdy jest w dużej ilości odłożony w organizmie) (and) C13-14 Isoparafiin (parafina) (and) Laureth-7 (emulgator O/W), Glyceryl Stearatecitrate (naturalny emulgator), Methyl PCA (pochodna mentolu, efekt chłodzenia i głębokiego nawilżenia), Cetearyl Alcohol (emolient tłusty), Butylene Glycol (humektant, promotor przenikania) (and) gliceryna (and) ekstrakt z chaparralu, lecytyna, alantoina,
PEG-8 (humektant) (and) witamina E (and) Ascorbyl Palmitate (pochodna witaminy C, antyoksydant) (and) Ascorbic Acid (witamina C) (and) Citric Acid (kwas AHA, regulator pH), Triethanolamine (regulator pH), DMDM Hydantoin (konserwant) (and) Methylochloroisothiazolinone (konserwant) (and) Methylisothiazolinone (konserwant), Parfum, Lyral, Linalool, Limonene (substancje zapachowe)

Skład jest długi i pełen chemii. Są tu kwiatuszki typu Isopropyl Myristate, Capric Triglyceride czy też Glyceryl Stearatecitrate, które albo są pochodzenia naturalnego, albo są dozwolone do stosowania w kosmetykach naturalnych. Znajdziemy tu również miły Methyl PCA, mocznik, glicerynę, ekstrakt z chaparralu, o którym naczytałam się sporo dobrego (ciekawe zioło stosowane przez Indian), lecytynę i alantoinę, które pięknie ukoją i zregenerują podrażnioną skórę, witaminę E i dwa oblicza witaminy C - dzięki czemu powstałe podczas golenia zaczerwienienia szybciutko znikają. Są jednak również brzydkie strony tego kosmetyku i tutaj najbardziej doczepię się do Polyacrylamide, którego działanie kancerogenne zostało udowodnione doświadczalnie. Substancja ta odkłada się w naszym organizmie, tak samo jak PEGi, z tym, że tutaj naprawdę jej coś udowodniono. Nie podoba mi się również DMDM Hydantoin, spotkałam się już z wieloma przypadkami podrażnień z jego strony, parafina, która potrafi zapchać nie tylko cery o tej skłonności, jak i fakt, że produkt jest perfumowany. Produkt do skóry skłonnej do podrażnień, a perfumowany...

Opakowanie średnio przypadło nam wszystkim do gustu. Szary nie wygląda ciekawie na tego typu plastiku, zakrętka jest w innym kolorze, po otworzeniu czeka na nas zaskakująca biel. Znacznie atrakcyjniej wyglądało kartonowe pudełko, w jakim znajdziemy balsam w sklepie.
Wieczko łatwo się podważa, nawet mokrymi rękoma. Równie łatwo zaaplikować produkt, nawet niewielką jego ilość. Sam balsam bardziej przypomina mi gęste mleczko, całkiem przyjemna konsystencja o delikatnym męskim zapachu, łatwo się rozsmarowuje, zapach szybko się ulatnia.


Jak się spisał w wielkich bojach? Produkt był stosowany zarówno przez mojego B., jak i Pana Seniora, którego skóra nie jest wymagająca. Obu podobał się efekt chłodzenia, jaki produkt pozostawiał - ja też użyłam balsamu raz, gdy zdarzyło mi się ogolić nogi w trakcie dłuższych odwiedzin u B. i muszę przyznać, że uczucie jest bardzo przyjemne, nie nachalne, delikatne. Produkt delikatne zwęża pory, ale jak to nasz Senior skomentował na szczęście ma pasek... :) Skóra bo goleniu jest ukojona, zaczerwienienia znikają szybko, większe podrażnienia nie występują. Do tego pięknie nawilża i szybko się wchłania, nie pozostawiając lepkiej warstewki, tak znienawidzonej przez mojego B. Zwiększa również uczucie gładkości, dzięki silikonom w składzie.

Produkt miał spowalniać odrastanie włosków i choć był stosowany regularnie przez obu moich Panów, u żadnego nie miało to miejsca. Raz pokusili się nawet o stwierdzenie, że nieco przyspieszał ich wzrost, ale po dłuższej obserwacji teoria została obalona. W przypadku Pana Seniora balsam spisał się całkiem nieźle i jest przyjemnym produktem. W przypadku B. mamy tutaj jeszcze troszkę minusów do opisania. Jak wspominałam na początku, chociaż skóra mojego B. jest już normalna, zdarza się, że pojawią się niespodziewajki. I z powodu silikonów, parafiny zawartych w składzie ich odwiedziny odbywały się znacznie częściej, a pory mojego ukochanego trochę się pozapychały.

Pan Senior spojrzy na balsam w sklepie przychylnym okiem, może nawet go jeszcze kupi. B. poszuka czegoś lepszego.

Czekacie kochane na wyniki? Ogłoszę je wieczorem, pomiędzy toastem a toastem, na moim facebookowym fanpage'u :) Stay tunned!

Pozdrawiam cieplutko! Roczna już Jaskółka :)


30 maj 2014

13 kobitek zamknięto w jednym pomieszczeniu...

... z wyjściem na ogródek, co by można było odetchnąć :) Trzeba czasem złapać tchu, gdy tyle wspaniałości się ogląda. Mowa o zeszło sobotnim spotkaniu blogerek w Gliwicach, organizowanym przez kochaną Gosię i równie kochaną Anetkę :*


Takie uśmiechnięte buźki mnie przywitały, gdy przeszłam przez próg restauracji Zeppelin. Swoją drogą świetnie urządzone miejsce, z odrębną salą dla nas - z lustrem, by kontrolować czy wszystko na miejscu :) Jak już wspomniałam, sala była połączona z ogródkiem, na którym pewnie siedziałybyśmy bez przerwy, gdyby nie kapryśna pogoda.

W spotkaniu brało udział 13 piękności :)

i Jaskółka :)

Dziewczyny urządziły dla nas specjalny wymiankowy stolik, na który każdy z nas co chwila spoglądała. Nasz zapał został trochę stłumiony przez organizatorki pysznym ciachem z lodami i bitą śmietaną podanym razem z kawką, także dałyśmy się przekonać na przełożenie wymiankowego szaleństwa na nieco później. Jednak gdy już do niego doszło... :)



Sięganie przez stół, rozpychanie łokciami, wyrywanie włosów... Nic z tych rzeczy! Zadawałyśmy sobie nawzajem pytania odnośnie kosmetyków, poplotkowałyśmy i zabrałyśmy niezłe cudeńka do domku :)

Następnie do głosu doszła Cholera Naczelna, tudzież Dominika, która pokazała nam, jak kręcić włosy na chustę. Gdy tylko to usłyszałam, byłam zachwycona. Dobrze wiecie, jak uwielbiam wszelaki skręt i jak bardzo denerwuje mnie to, że mój gdzieś zniknął w czeluściach zapomnienia... Dominika wyszła do mnie z szansą noszenia skrętu codziennie, bez katowania włosów.

Swoje czary pokazała nam na trzech wolontariuszkach - uroczej blondwłosej Kasi, która przyszła z upięciem już na spotkanie i mogłyśmy oglądać efekt pięknych loczków, pięknej kruczoczarnej Ani, której powstałe pin upowe upięcie niesamowicie pasowało oraz na rudowłosej Jaskółce (nie byłabym sobą, gdybym się nie zgłosiła do cudnych loczków :)).






Za pomocą Agnieszki na moich włosach została nakręcona nie tylko chusta, ale również krótki filmik instruktażowy :) Ale oczywiście jest to na razie zbyt wielka filozofia dla mnie, by go tutaj wrzucić. Jak wpadnę na to, co i jak to dam Wam znać :) Dodatkowo u Cholery macie rozpisane krok po kroku co robić, o tutaj!

Kochana Agnieszka wrzuciła filmik na Youtube! Jeśli jesteście ciekawe, zapraszam Was tutaj :)

A tak to wyglądało u mnie na drugi dzień...


Zaspana, z nieumytymi ząbkami i jeszcze bez śniadania, ale już szczęśliwa z loków :)

Następnym punktem programu były odwiedziny Pani Moniki Niemiec ze sklepu MiG, w którym bielizna jest dobierana w sposób jak najbardziej profesjonalny. Sama Pani Monika jest niezwykle sympatyczną, ale i niezwykle wykwalifikowaną brafitterką. Jej obecność wywołała dyskusję, która nie miała końca, zasypywałyśmy Panią Monikę ogromem pytań, a ta spokojnie nam wszystko tłumaczyła. Na poprzednim spotkaniu w Rybniku również odwiedziły nas brafitterki i na podstawie ich wypowiedzi "dobrałam" sobie sama biustonosz, ale po wykładzie Pani Moniki wychodzi na to, że znów nie do końca wszystko mi leży. Z chęcią oddam się w ręce Pani Moniki w jej salonie, gdy tylko znajdę trochę czasu.

Ale jak to w przypadku cycków bywa, było też mnóstwo śmiechu, szczególnie gdy oglądałyśmy różnych rozmiarów staniki. Miałyśmy za zadanie odgadnąć rozmiar miseczki i chociaż nam ciężko to wychodziło, pomogło nam bystre oko mężczyzn siedzących w loży VIPów :)





Gdy Pani Monika już nas opuściła, miałyśmy czas już tylko dla siebie. Ploteczki, rozmowy o kosmetykach, mały konkurs na temat rzęs... i upominki, których miało nie być! Dziewczyny już dzień przed spotkaniem sygnalizowały nam, że przyda się wielka torba, ale i tak wszystkie byłyśmy pod ogromnym wrażeniem ich zaangażowania - szczególnie dlatego, że spotkanie miały być bezprezentowe. Dobrze, że miałam szofera :)




Mnóstwo uśmiechów, bo świetnie się bawiłyśmy!

Ale co najważniejsze, w ramach spotkania postanowiłyśmy pomóc dzieciakom ze Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Zbierałyśmy głównie artykuły plastyczne, ale jako tegoroczna maturzystka musiałam dorzucić również kilka pluszaków (z pomocą reszty klasy :)), w końcu wejście w dorosłość...

Efekt naszych starań wyglądał tak:


Jeszcze obowiązkowy rzut oka na naszych licznych sponsorów:


Dziękuje wszystkim dziewczynom za cudownie spędzone chwile! Tym co siedziały blisko, tym z daleka również :) Najbardziej dziękuję organizatorkom, za to, że mogłam uczestniczyć w spotkanku, jak i za ciepły uśmiech od początku po sam koniec :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


26 maj 2014

Moje tłuścioszkowe oczyszczanie

Pytacie mnie o moje oczyszczanie buzinki, więc odpowiadam ładnie :) Nic odkrywczego, raczej długo wyczekiwany powrót do dawnych nawyków i swego rodzaju uczenie się na błędach :)
Jak znajdziecie coś dla siebie to trzymajcie się tego i nie puszczajcie cholery, bo ucieknie i będzie kicha, jak u mnie obecnie.

Te z Was, które znają mnie już dłużej lub widują mnie od czasu do czasu, dobrze wiedzą, że mam skórę problematyczną. Do tego ostatnio bardziej tłustą niż mieszaną w stronę suchej. Ta zmiana trochę mnie cieszy, gdyż od dwóch miesięcy nie mam do czynienia z suchymi skórkami, które wyjątkowo brzydko wyglądają przy makijażu minerałkami, a trochę smuci, bo tłuszczę się bardziej niż zwykle ostatnimi czasy. Ale ale, kolejny plusik tłuściocha na twarzy, co by nie było tłuścioszki starzeją się wolniej. Wiecznie młoda i piękna będę, nie to co suchary :)

Dla takiej mojej cery, tłustej, problematycznej, oczyszczanie twarzy stanowi podstawę pielęgnacji - by mnie sebum nie zalało całkiem :) Szczególnie teraz, gdy na dworze coraz cieplej, a ja sama wyciskam z siebie ostatnie poty to na zumbie, to na zajęciach fitness, to ostatnio nawet na siłowni (chociaż moje uda dobrze tego nie wspominają, nie wiedziałam, że mam mięśnie w takich dziwnych miejscach...). Więcej potu, więcej potówek, które lubią przerodzić się w większy stan zapalny.

http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&docid=sjskgFZHCjvLxM&tbnid=fFXm837kq7lO-M:&ved=0CAUQjRw&url=http%3A%2F%2Fwww.delightedmomma.com%2F2011%2F09%2Fskin-care-tip-of-week-oil-cleansing.html&ei=SySDU7GnNKup7Qabz4CgDw&bvm=bv.67720277,d.ZGU&psig=AFQjCNEzf8wVjnWQtK0mvC6jNY5zoUIWYg&ust=1401189828123965

Wiele razy opowiadałam Wam, że moim złotym środkiem jeśli chodzi o oczyszczanie buźki jest OCM - z czym to się je pisałam Wam tutaj. Pisałam, że wracam tej metody z podkulonym ogonem chyba już dwa miesiące wstecz, jednak z tym wracaniem to tak trochę nie po drodze mi było, więc buźka dalej jest kapryśna, woła o pomstę do nieba i wznosi błagalne modlitwy, bym w końcu wróciła do olejów na twarz, a ja w zaparte ciągle eksperymentuje. Na ten moment mówię dość i wracam prostą drogą: wyrzuciłam już starawą mieszankę, stworzyłam nową z najbardziej pasujących mi na ten moment olejów i używam już od kilku dni.

Moja mieszanka to obecnie 30% oleju rycynowego, 40% oleju różanego od Khadi oraz 30% oleju arganowego z ogórecznikiem od GoArgan (bo paskudne naczynka mi się robią ostatnio, nie żebym wcale nie dłubała znowu w skórze). Jest pomarańczowa i pachnie rozkosznie różami :) Oczyszczanie i aromaterapia, a co!

A robię w to w wypracowany przeze mnie sposób. Nie bawię się w ręczniczki, szmateczki czy parówki. Po delikatnym masażu twarzy moją mieszanką, moczę ręce w strumieniu ciepłej wody, by otworzyć na koniec rytuału zimną, by zamknąć. Cała OCMowa filizofia :)

OCM oczyszczam twarz wieczorem, rano jedynie przemywam twarz tonikiem czy hydrolatem, jaki mam pod ręką. Obecnie jest to woda różana, ale tęsknię za kwiatem pomarańczy... Interesuje mnie też oczarowy, miał ktoś? Do tej pory robiłam to żelem tymiankowym z Sylveco, który już mnie wkurza i na złość nie chce się wykończyć. Lubię rumiankowy, tego nie znoszę i z każdym kolejnym dzień przepaść pomiędzy nami się pogłębia. Na razie w nią wpadł i nie wychodzi.


W ciągu dnia pryskam twarz wodą różaną lub termalną, by się odświeżyć. Jeśli mam pod ręką minerałki, zmywam buźkę delikatnie za pomocą chusteczki, w moim przypadku makijaż wygląda znacznie lepiej, gdy zmyję go i zacznę od nowa, niż gdy dołożę kolejną warstwę minerałów - trochę kredowy efekt powstaje.

Warto też zaopatrzyć się w hydrolaty gdy idziemy ćwiczyć i zaraz po skończeniu ćwiczeń przetrzeć nimi buźkę, dekolt, ramiona. Nie ma większej pożywki dla niespodziewajek niż pot.

Sobie jeszcze maseczkuję, głęboko oczyszczającą maseczką, czy też żółtą glinką co by OCM szybciej podziałało. Teraz na spotkaniu blogerskim w Gliwicach, o którym następnym razem Wam opowiem wiele, wyłapałam maseczkę z cynkiem i też mam nadzieję, że podziała na większych nieprzyjaciół.

http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&docid=uwT7XfNf0Z5jmM&tbnid=LQIdHt-qaJWGIM:&ved=0CAUQjRw&url=http%3A%2F%2Fwww.se.pl%2Fkobieta%2Furoda%2Fjak-pomoc-przesuszonej-skorze-maseczki-z-pomidorow-i-ziemniakow_203979.html&ei=vSWDU8njPKj04QSFuICIBg&bvm=bv.67720277,d.ZGU&psig=AFQjCNHoZSGuX7cUOFfxnD9sGM9DqkGDqw&ust=1401190190690855

I tak sobie myję twarz tłuszczami, mając nadzieję, że zanim nadejdą te największe upały, moja buzinka chociaż trochę się wyreguluje - coby ze mnie nie kapało, jakby mnie nad rożnem powiesili :)
Generalnie jest delikatnie, jest nieinwazyjnie i kiedyś było skutecznie. Mam nadzieję, że za miesiąc będę mogła powtórzyć te słowa sprzed roku - ach, bo to przecież dokładnie rok temu rzuciłam się na OCM! Jak to historia lubi się powtarzać, bylebym we wrześniu znowu go nie rzuciła dla aleppo, które mi chodzi po głowie...
Na dziś mogę jedynie powiedzieć, że odkąd oczyszczam skórę rano tylko tonikiem, makijaż lepiej się trzyma :)

Mamy tutaj jeszcze jakiegoś tłuściocha problematyka? Jak Wy oczyszczacie piękne buzinki? :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

23 maj 2014

Piekielnie rozgrzewający peeling

Moja kochana Zmora wyszła nam wczoraj z klatki! Z zaciekawieniem rozgląda się po pokoju, przeniesiona na łóżko nie potrafiła zrozumieć dlaczego kołdra pod jej ciężarem się obniża, obecnie odkrywa najskrytsze tajemnice magicznego kartonowego pudełka. Żywe srebro z niej, jednak daje spać w nocy :)
Odkąd wczoraj wyszła, gdy tylko byłam w domku cały czas się w nią wpatrywałam. A to podskakuje w miejscu, a to wciska się pod półkę z książkami, a to trzepie uszkami, żeby pozbyć się kurzu, jaki się do niej przyczepił w tej małej skrytce, a to zarzuca nóżkami podczas skoku. Jestem pod urokiem Zmory Potwory :)
Zrobiła się też odważniejsza, zaczęła nawet pozować! Tutaj mała namiastka tego, co znajdziecie za niedługo na fanpage'u. Gdy tylko Zmorka poczuje się na tyle odważnie i zacznie mi się kłaść na pleckach, nie dam jej spokoju z aparatem :):):)


Dzisiaj o produkcie, który ciężko jest mi zużyć. Podchodzę do niego z niechęcią, ponieważ korzystanie z niego do najprzyjemniejszych nie należy. Mowa o rozgrzewającym peelingu Planety Organici z serii Morza Martwego.


Dostajemy za cenę po obniżce (lub z rabatem :)) 36,90zł ogromne opakowanie peelingu, mieści ono bowiem 450ml produktu. Pod tym względem ogromny plus, gdyż peeling stosuje się raczej miejscowo, przez co wydajność jest ogromna. Opakowanie jest ładne, w ciekawych kolorach, z pięknym logo Planety Organici i z piękną pupą, mającą nas pewnie motywować do pracy nad sobą :)
Wieczko łatwo się odkręca nawet mokrymi rączkami. Po otwarciu uderza nas mocny solno-wodorostowy zapach, od którego kręci się w nosie. Zapach jednoznacznie kojarzy mi się z portem, brakuje jedynie rybiego odoru. Dla mnie wyjątkowo nieprzyjemny, na szczęście niezbyt trwały na odległość, nie czuć go również podczas masowania naszego cudownego ciałka.

Produkt jest bardzo zbity, trzeba konkretnie zanurzyć paluchy, by wydobyć porcję dla siebie. Dodatkowo produkt się ciągnie, jednak nie przeszkadza to w aplikacji. Znacznie łatwiej przyjdzie nam wydobywać produkt zwilżonymi palcami, choć wtedy może on zmienić trochę kolor. Jednak różnica kolorów zniknie do następnego użytkowania.


Skład produktu jest krótki, ładny, pełen organicznych olejów czy maseł - znajdziemy ich w sumie aż 5!

Sól z Morza Martwego, gliceryna, Sodium Cocoyl Isethionate (delikatny detergent bazujący na oleju kokosowym), organiczne masło shea, Cetearyl Alcohol (emolient "tłusty"), palestyński olej pistacjowy, organiczny olej z granatu, organiczny olej z awokado, organiczny olejek neroli, ekstrakt z czerwonej papryki, Tocopherol (witamina Е), Parfum

Pierwsze skrzypce gra sól z Morza Martwego, która peelinguje naszą skórę. Jest to bardzo mocny zdzierak, jednak z racji tego, że jest to sól, możemy siłę peelingu stopniować. Za to ogromny plus.
Dodatkowo sól morska, po rozpuszczeniu w wodzie na naszej skórze, sprawia, że nasze pory się otwierają, dzięki czemu minerały w niej zawarte czy reszta cudnych składników peelingu z łatwością dostaną się głębiej, by lepiej zadziałać.
Mamy glicerynę, masło shea, olej z awokado, z granatu, pistacjowy, które zadbają o dobre nawilżenie naszej skóry. Pistacjowy dodatkowo poprawia jej koloryt. Olejek neroli do tej pory zawsze kojarzyłam z pielęgnacją cery tłustej, okazuje się, że również w tym peelingu ma zastosowanie - ma zapobiegać powstawaniu naczynek. U mnie jednak się pod tym względem nie spisał...
Ekstrakt z czerwonej papryki silnie rozgrzewa peelingowane miejsce, przyspieszając krążenie, co w połączeniu z ćwiczeniami pomoże nam szybciej pozbyć się cellulitu, toksyn i nadmiaru wody z organizmu.
Dostajemy również witaminę E na sam koniec, miły dodatek, skórze jej nigdy dość :)


Jak do tej pory wydaje się, że peeling jest świetny. Dlaczego więc miałam z nim taki problem?
Otóż piecze niemiłosiernie. Spodziewałam się rozgrzewania, ale to, co funduje nam ten peeling, jest uczuciem na granicy bólu. Znacznie lepiej korzysta się z niego pod prysznicem niż w wannie, bo przy kontakcie z wodą efekt jeszcze bardziej się wzmacnia.
Co gorsza, utrzymuje się on wyjątkowo długo, około godziny po kąpieli. Gdy był środek zimy, nie mogłam wytrzymać pod ulubioną polarową piżamką, nie wspominając już o przykryciu się pierzynką, gdyż tutaj również efekt się potęgował.

Przeżyłam z nim ciężkie chwile, ale się nie poddawałam. Od małej mówiono mi: chcesz być piękna, musisz cierpieć, a mój cellulit jak na mój wiek po prostu mnie przeraża. I faktycznie, w połączeniu z ćwiczeniami - w cale nie wiadomo jakimi, albo ok. 15-20 minut intensywnych ćwiczeń na rzeźbę co dwa, trzy dni, albo 2 razy w tygodniu na zumbę - efekty było widać. Szybciej straciłam parę centymetrów, pomarańczowa skórka stopniowo zaczęła znikać, jednak był to powolny efekt. I tak jestem w szoku, że coś się ruszyło :)

Jest jednak jeden ogromny minus tego peelingu. Przybyło mi popękanych naczynek. Postaram się dostarczyć sobie witaminy C, by efekt zminimalizować, bo staram się do niego podejść jeszcze raz, gdyż przeprowadzam gruntowny remont swojego ciałka :)

Przez maturę znowu przybrałam, mam potworny nawyk podjadania podczas nauki. Więc gdy tylko byłam już po chemii, wzięłam się za siebie. Po pierwsze dieta, bardziej świadome żywienie się, zmniejszenie ilości zjadanych kalorii i brak świństw pakowanych do buźki. Po drugie więcej ruchu, bo szkolna ławka i niechętne uczęszczanie na wf zrobiło swoje. A zauważyłam, że nie potrzeba mi wiele, by stracić zbędne kilogramy. Chodzę z mamą na zumbę i fitness, razem raźnej :) Wczoraj dodatkowo wybrałyśmy się na siłownie z powodu odwołanych zajęć i pupcia się nieźle odzywa. Mam nadzieję, że uda mi się trochę tyłka zrzucić przez te najdłuższe wakacje w moim życiu, a jakby się udało trochę wzmocnić ramiona to w ogóle byłabym przeszczęśliwa!

Także zamiast zrzucić zbędne kilogramy do wakacji, to robię to przez wakacje. Lepiej późno niż wcale! A teraz wracam do Zmorki, bo mi podskakuje pod nóżkami, chętna na pieszczoty :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


20 maj 2014

Veggie Bubbles!

Dzisiaj planowałam długą notkę, ale przeszkodziło mi w tym maniakalne pragnienie doprowadzenia śledztwa do końca. Tak jak myślałam, pierwsze dni moich wakacji marnuję przed komputerem, grając w moje ukochane point&click! Znalazłam mnóstwo gier tego samego wydawcy, co Syberia i zacieram łapki :) Ale nie martwcie się o mnie, w przerwie pomiędzy graniem a graniem chodzę na zumbę, czytam Grę o Tron i stosuję dietę - zero podjadania przy graniu!

Jako, że znów ciągnie mnie do grania (jeśli kogoś ciekawi w co maniaczę: Still Life, oczywiście już druga część :D), dzisiaj króciutko, ale od jutra obiecuję poprawę! Dostałam w końcu długo wyczekiwaną paczuszkę z cudownymi Veggie Bubbles!

Veggie Bubbles, czyli Hobbistyczną Mydlarnię Wegańską stworzyła Ula, kobieta pełna pasji, pomysłów i niesamowitej kreatywności. Tą kreatywność widać w każdej kosteczce, które możecie podglądać na jej fanpage'u (bardzo miłe dla oka!). Ula dba o środowisko i nie wykorzystuje w ich małej produkcji oleju palmowego, sztucznych barwników - zamiast nich stosuje glinki i kolorowe zioła! - dba również o to, by jej mydełka nie drażniły wrażliwej skóry - dlatego też zmienia nawet recepturę już sprawdzonego mydełka, by przypadkiem komuś nie zaszkodziło; pomarańczowa szarlotka pierwotnie miała uroczy wzorek zrobiony z cynamonu, teraz ma uroczy wzorek zrobiony z kakaa, które nie podrażnia. I jak tu nie kochać takiej kobiety? :)
Możecie poczytać o Uli i jej pasji więcej u Lili.


W sprawie mydełek napisałam do Uli jeszcze w styczniu. Dowiedziałam się, że Ula nie ma stałej produkcji mydełek - wyrabia je partiami, gdy jest w stanie na nie wyłożyć. Wtedy wiedziałam, że po prostu muszę kupić jej mydełka: raz, że robią furorę w blogosferze, dwa, że są to istne cudziaki, a trzy - pragnęłam w ten malutki sposób wspomóc pasję Uli :)
Was również zachęcam do zakupu mydełek, jak i do zajrzenia na fanpage tej nietypowej mydlarni. Ula często rozdaje mydełka blogerkom :)

Postawiłam na trzy mydełka: pomarańczową szarlotkę, awokado z limetką oraz owsiankę, a gratis dostałam jeszcze malutkiego miętusa. Czarowne kolorowe kostki zgarnęłam dla siebie, a stonowane pastelowe dostało się w przydziale mamie. Już nie mogę się doczekać pierwszej kąpieli!


Na domiar wszystkiego są prosto, ale jak ślicznie zapakowane! A na odwrocie, w miejscu gdzie mamy podany skład mydełka, znajdziemy również bardzo przydatną wiadomość: Jestem łakociem do kąpieli, nie do jedzenia :)

W dzisiejszym dniu miałam jeszcze jeden mały prezencik. Trafiła w końcu do mnie Zmora Potwora!


Na razie jeszcze jest wstydliwa i pozuje tyłem, ale jeszcze zrobimy z niej gwiazdę! :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


18 maj 2014

Indyjski olejek dla ognistowłosych?

Kochani! Matury już mam za sobą, co oznacza dla mnie początek wakacji! Idąc za tym, oznacza to mnóstwo czasu dla Was :) Powoli nadrabiam zaległości, jakie mi się u Was porobiły.
Za dwa dni odbieramy naszą Zmorę! Nie mogę przestać o tym myśleć :)

Olejek, który dzisiaj będzie naszym bohaterem, chodził za mną długo z powodu recenzji u kochanej Herrbaty (:*). Jestem od dawna zafascynowana indyjskimi metodami pielęgnacji włosów - trudno tu się dziwić, patrząc na włosy Hindusek - a po przeczytaniu, że ma podbijać czerwone refleksy, wiedziałam, że będzie mój. Jednak długo zwlekałam z zakupem, ponieważ nie mam w zwyczaju robić zakupów internetowych tylko dla jednej rzeczy. Gdy tylko uzbierało mi się parę rzeczy, które mogłabym zamówić na Triny.pl - henna Khadi, gdyż wkurzało mnie przepłacanie za nią stacjonarnie (39zł!), wspominana maseczka oczyszczająca, amla i maka dla mojego B. - od razu złożyłam zamówienie.

Wspominając mojego bzika na temat indyjskich metod pielęgnacji włosów, nie mogłabym pominąć filmiku, który ostatnio mnie rozłożył na łopatki... :)


Przy tym nasze olejowanie to pikuś! Ale muszę przyznać, że zaczęłam ostatnio olejować w ten sposób skalp dzisiejszym bohaterem, pomagając sobie wodą w rozprowadzaniu olejku po główce. Mam ostatnio poważne problemy ze skalpem, a ten olejek cudownie koi.


Za 17zł dostaniemy olejek o pięknym składzie. Znajdziemy w nim połączenie oleju kokosowego z migdałowym oraz neem, wzbogacone o zioła indyjskie, takie jak maka, amla, brahmi, jaswand, kapoorkachli, hennę oraz o aloes.

Zero konserwantów :)

Olejek ma specyficzną konsystencję. W normalniej temperaturze, jak przystało na olej kokosowy, jest w stanie stałym. Żeby go użyć, trzeba go delikatnie ogrzać. Można włożyć butelkę do miski z ciepłą wodą, zrobić sobie herbatkę i oprzeć butelkę o ścianki kubeczka lub też włożyć ją za pasek dresu, by przyjmowała ciepełko od brzuszka :)
Możemy w ten sposób stopniować "leistość" naszego olejku. Możemy ogrzać go tylko troszeczkę i taką trochę gęstszą ciecz wmasować we włosy. Ciepło rąk i naszej główki rozpuści olejek do końca i pięknie rozprowadzi. Można też stosować klasycznie, jak każdy olejek.
Tak jak wspomniałam, ja lubię ostatnio stosować go na skalp. Łatwo się rozprowadza, z pomocą wody. Nie zużywa się go wcale tak dużo, jak to było w przypadku filmiku :)

Kolor jest fenomenalny. Myślę, że sporo tutaj zadziałały zioła indyjskie, w tym henna. Roztopiony olejek jest znacznie bardziej czerwony, efekt fenomenalny. Od razu człowiek wierzy, że zrobi się czerwony :)


Olejek zawiera sporo drobinek, są to wytrącające się zioła, jak i nie do końca rozpuszczony olejek. Czuć go pod palcami w trakcie masowania, jednak później ładnie znikają. Można drobinek uniknąć, rozpuszczając całkowicie cały olejek.

Butelka zawiera 100ml olejku, jest poręczna i wygodna w użyciu. Jedynie naklejka pierwotnie była trochę wyżej, jednak z powodu moczenia butelki trochę jej się zeszło :)

Olejek ma za zadanie wzmocnić cebulki włosów, leczyć skórę głowy, hamuje wypadanie włosów. U mnie jest wielki właśnie z powodu kojenia mojej kapryśnej główki. Jednak moje włosy również się z nim polubiły, są bardziej elastyczne i sprężyste. Podczas przesilenia wiosennego ładnie poradził sobie z nadmiernym wypadaniem włosów, jednak nie minimalizuje problemu do zera. Ważne, że nie wypadają garściami :)



Czy włosy urosną silniejsze będę w stanie sprawdzić dopiero po kilku miesiącach, jednak na pewno podbija on kolor moich włosów. Ostatni raz hennowałam włosy na całej długości w styczniu, przed studniówką, a włosy ciągle pozostają ogniste. Zrobiły się trochę jaśniejsze, jednak ciągle czerwień i niesamowita głębia w nich pozostaje.
Olejek stosowała również moja mama, która farbuje się na blond. Śmiałam się z niej za każdym razem, gdy podbierała mi olejek, mówiąc: będziesz ryża! Jednak nic takiego się nie stało, złocisty blond pozostał złocistym blondem. Możliwe, że trzeba być rudym, możliwe, że spore znaczenie miało tutaj używanie przeze mnie henny do farbowania włosów. Fakt faktem, że kolor jest świetny :)

Widać zioła indyjskie mi służą. Mam zamiar poeksperymentować z amlą na co dzień w różnych mieszakach, gdyż na razie stosowałam ją jedynie podczas hennowania. I na pewno pokuszę się po inne :) A olejek zostaje moim ulubieńcem i włosowym must have! Wy znajdziecie go tutaj, jest również wersja 200ml :)

Wiecie o czym teraz myślę? Zmora, Zmora, ZMORA :):):)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

11 maj 2014

Oczyszczająca maseczka dla cery tłustej i mieszanej - Planeta Organica

Ze mną tak to już jest, że mówię jedno, a robię drugie. Miałam nie mieć dla Was czasu, a dzisiaj odkąd się obudziłam Was odwiedzam! Cicho, zasłużyłam na trochę czasu dla siebie :)

Dzisiaj o produkcie, który stosuję od marca. Planeta Organica dobrze służy moim włosom, postanowiłam więc wypróbować ją również na twarzy! Chociaż nawilżający krem na mojej tłustawej cerze się nie sprawdził, ta maseczka, rekomendowana właśnie dla mojej buźki, miała spore pole do popisu.


Maseczka jest produktem w stu procentach naturalnym, do tego ręcznie robionym! Nie znajdziemy w niej substancji zapachowych, ani barwników, za to znajdziemy substancje pochodzące m.in. z Tybetu i Jordanii. Kolejna mała wyprawa na wschód :)

Aqua enriched with Maris Clay (glina morska), wyciąg z zielonej herbaty, gliceryna roślinna, organiczny wyciąg z alg kelp, wyciąg z morszczynu, olejek cytrynowy, organiczna oliwa z oliwek, organiczny olej rokitnikowy, Cetearyl Alcohol (emolient identyczny z naturalnym), olej z nagietka, olej z dzięgielu, organiczny olej z awokado, olej z rumianku, wyciąg z ginkgo biloba, witamina E, witamina C, Panthenol (pro-witamina B5), witamina A, olej z pestek jeżyny, olej z dzikiej róży, organiczny olej ze słodkich migdałów, olejek lawendowy, olejek z szałwii, wyciąg z jeżówki, wyciąg z oregano, wyciąg z kurkumy, olejek eukaliptusowy, wyciąg z kory białej wierzby, kwas salicylowy (BHA), Caprylyl Glycol (emolient) , chlorofil (identyczny z naturalnym), Benzyl Alcohol (konserwant identyczny z naturalnym).

Skład jest niesamowicie bogaty. Glina morska jest źródłem minerałów, które nie tylko odżywią buźkę, ale również wyregulują pracę gruczołów łojowych oraz oczyszczą skórę z toksyn. Zielona herbata ma pochodzić z Tybetu, być świetnym antyoksydantem i również ma pomagać regulować produkcję sebum. Algi kelp i morszczyn są bogate w mikroelementy i również minerały, oczyszczą i zwężą pory. Dodatkowo znajdziemy mnóstwo olei, które ukoją naszą buźkę (olej z rumianku), pomogą jej zregenerować (olej rokitnikowy), pomogą jej z problemami trądzikowymi (olej z nagietka, olej z awokado, olejek lawendowy i z szałwii), ładnie ją nawilżą (olej z dzikiej róży, oliwa z oliwek, olej ze słodkich migdałów) i rozjaśnią (olejek lawendowy).
Jakby Wam było mało, mamy tutaj również mnóstwo wyciągów polecanych dla cer problematycznych i tłustych: ginkgo biloba, szałwia, kurkuma, kora białej wierzby. Chlorofil również pięknie rozjaśni, nada blasku. Witaminy E, C, A mają duży wpływ na stan naszej cery - wzmocnią naczynka, poprawią elastyczność, rozjaśnią przebarwienia. Panthenol ukoi podrażnienia.
A kwas salicylowy oczyści twarz z zaskórników, już to przerabiałam z nim :)

Ma nam co oferować :)


Opakowanie jest wykonane z solidnego plastiku. Łatwo je odkręcić, nawet mokrymi rękoma. Zawiera 100ml produktu, jest poręczne i jego brązy ładnie prezentują się w łazience. Niemniej jednak nie jest to nic specjalnego, takie sobie ot proste opakowanie.

Maseczka jest bardzo treściwa, żeby ją ładnie rozprowadzić, trzeba mieć zwilżoną buźkę i ręce, na sucho wyjdzie nam masakra - skóra się ciągnie i zmarnujemy sporo produktu. Na spokojnie, na mokro wszystko ładnie rozprowadzimy.
Konsystencję ma podobną do glinek, jednak jest znacznie bardziej zbita, przez co produkt jest wydajniejszy :)
Zapach jest cudowny, trochę ziołowy, trochę morski, bardzo intensywny. Kojarzy mi się z saunami w spa, z ekskluzywnością.
I oczywiście kolor jest nieziemski :) Ufoludek gwarantowany!

Zawiera delikatne drobinki peelingujące, więc mamy kilka opcji w jednym. Posiada również malutkie pęcherzyki powietrza, widoczne na zdjęciu, słychać ich ciche pękanie, gdy grzebiemy w słoiczku :)
Nałożona na twarz, rozgrzewa skórę - super efekt, pory się otwierają, dzięki czemu substancje mogą dotrzeć głębiej. Ciepełko utrzymuje się przez cały czas noszenia maseczki (10-15minut). I zapach również, więc można się miło zrelaksować.
Działanie? Już za pierwszym użyciem potrafi ładnie oczyścić. Regularne stosowanie ładnie rozjaśnia buźkę, zaskórniki powolutku znikają, wypryski szybciej się goją. Niestety występują, jak występowały, ale przebarwienia nie są tak bardzo widoczne, a same w sobie znikają w krótkim czasie. Najdłużej musiałam czekać na regulacje wydzielania sebum, ale doczekałam się. Nie błyszczę się tak bardzo, choć problem całkowicie nie znika - taka moja uroda.
Jestem bardzo zadowolona z maski, pobiła nawet Mask of Magnaminty Lusha (albo raczej powinnam powiedzieć, że Mask of Magnaminty jej nie zdetronizowała :)). Szczególnie dlatego, że nie zawiera drobinek i znacznie lepiej oczyszcza. Na czas korzystania z Lusha zrezygnowałam z tej maseczki i na moją buźkę zaskórniki wróciły tu i ówdzie, więc teraz chętnie do niej wracam, by twarzyczka wróciła mi do "normy"!
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to najlepsza maseczka do cery tłustej i problematycznej, z jaką miałam do czynienia :)

Nie muszę chyba mówić, że maseczka bije na łeb na szyję Lusha również pod względem ceny? Swoją nabyłam na Triny.pl za 18zł, teraz kupicie ją jeszcze taniej. O, tutaj :)

Pozdrawiam cieplutko! Jaskółka

9 maj 2014

Kwietniowo-majowe nowości + trochę prywaty :)

Trochę mnie tutaj brakuje ostatnio... Jeszcze tylko następny tydzień i będę cała Wasza! Właściwie w tym nadchodzącym tygodniu matura się dla mnie zaczyna - piszę biologię i chemię rozszerzoną, które to liczą mi się na studia i powoli zaczyna brać mnie lekki stresik! Do tej pory matury poszły mi dobrze, choć zaczyna królować pogląd, że w tym roku na rozszerzeniach dają nam nieźle popalić, na pewno mat-fiz nie miał lekko...

Także niestety jeszcze w przyszłym tygodniu będzie mnie bardzo malutko. Mam nadzieję potem nadrobić wszelkie zaległości u Was i na blogu, chociaż do końca nie wiem jeszcze jak to będzie wyglądać, gdyż moja rodzinka ma się powiększyć! Planujemy z B. maluszka, który będzie nam umilał ciężkie dni na studiach :)


Długo się zastanawialiśmy nad wyborem maluszka... Oboje kochamy koty, jednak niestety moja alergia utrudnia sprawę. Niby mogłabym się odczulić na jednego delikwenta, jednak rodzinka by mnie zabiła, gdybym przygarnęła jeszcze jednego kota do domu (mamy już trzy, które latają sobie po całej wsi!), nawet jeśli miałby z nimi przebywać tylko do października, a odczulanie się już w trakcie studiów trochę mija się z celem. Nad psem też się zastanawialiśmy, jednak szybko zrezygnowaliśmy, bo z nas obu straszne śpiochy :)

I stanęło na króliczku baranku. Nasza mała będzie nazywać się Zmora (Zmora-Potwora! :):):) ) i idziemy ją wybrać już po biologii! Także jeśli zabraknie mnie jeszcze trochę po maturach, to znaczy, że Zmora mną zawładnęła :)
Ewentualnie zacznę Was spamować na fanpage'u zdjęciami mojej małej!

Dzisiaj stawiam na nowości, gdyż znacznie łatwiej jest mi je opisać w krótkim czasie, a czasu niestety nie mam zbyt wiele. Ułatwiliśmy mi zadanie, gdyż większość z Was też wolała nowości lub dawała mi znać, że nimi nie pogardzi :)
Już i tak się nieźle rozpisałam Was na temat Zmory, więc pewnie wyjdzie długaśnie jak zwykle... :)


Te małe zakupy poczyniłam, gdy był szał na promocje w drogeriach. Wybrałam się do Hebe i ku mojemu zdziwieniu razem ze mną w drogerii były osoby, które spokojnie w ciszy mogły pooglądać sobie każdą rzecz. Niczego nie brakowało, testery były na miejscu, a produkty były nietknięte. Pełna klasa! Chyba więcej się nie wybiorę do Rossmanna w trakcie promocji.

Przejrzałam kolorówkę i wybrałam jedynie kredkę do brwi i kamuflaż z Catrice (czego oczywiście nie uwzględniłam na zdjęciu, bo jestem gapa...). Pokusiłam się też o dezodorant z Ziai, bo moja Reksona była na wykończeniu i o wodę termalną z Avenę, którą uwielbiam i już nie wyobrażam sobie życia bez niej. Szczególnie jeśli chodzi o makijaż mineralny, efekt pudrowości mija jak za dotknięciem magicznej różdżki i spokojnie mogę używać więcej warstw bez efektu tynku na twarzy - co jest obecnie bardzo pomocne, gdyż wysypuje mnie niemiłosiernie.

Po odwiedzinach w Hebe skoczyłam do pobliskiej apteki, gdzie zostałam skuszona promocją na Pharmaceris serię T. Kupiłam długo wychciewany krem złuszczający na noc, który podpatrzyłam u Pepy. Stosuję go dwa tygodnie, nie codziennie, bo niestety zapominalska jestem, a doszłam już prawie do połowy, więc średnio wydajny... Biorąc pod uwagę cenę... Niemniej jednak powoli zaczynam widzieć efekty, więc więcej nie marudzę :)

Serum regeneracyjne do rzęs kupiłam trochę wcześniej i jestem zachwycona. Myślę, że stosuję już go spokojnie miesiąc, jak nie więcej, więc średnia z niego nowość :) Nie daje efektu jak po Realash czy Revitalash, jednak za 30zł jestem bardzo zadowolona - rzęsy się powoli zagęszczają, są grubsze i nieco dłuższe, co szczególnie widać przy wytuszowaniu. Oczywiście nie zrobiłam zdjęcia przed (gapa!), ale mam jakieś fotki pokazujące moje wytuszowane rzęsy, więc mniej więcej efekt będziecie mogły ocenić :)


Te cudne olejki wygrałam u Angel! Dziękuję ślicznie. Obie z mamą chętnie z nich korzystamy :) Żurawinowy jak na mój gust pachnie nieco za słodko, jednak na skórze słodkość słabnie. Dalej nie jest to mój zapach, ale nie drażni już jakoś szczególnie. Olejek ten świetny jest do masażu, jest znacznie tłustszy i nie wchłania się szybko, dzięki czemu można sobie zafundować fajny relaks - masaż wydaje się mi być nawet wskazany, ponieważ olejek ma ujędrniać.

Olejek do twarzy za to szybko się wchłania i nie zostawia tłustej warstwy, zdarzało mi się już używać go pod makijaż. Ma trudno wyczuwalny zapach, bardzo delikatny, nie umiem go bliżej określić. Fajnie dogaduje się z moją buźką, ładnie ją nawilża i koi po nocnym złuszczaniu. Zobaczymy jak dalej się będzie sprawdzał, oczywiście również na włosach :)

O, to są świetne odkrycia! Na szampon natknęłam się przypadkiem, odwiedzając większy market w zeszłym tygodniu z moim B. Kończy mi się Eubiona, więc poszukiwałam powolutku kolejnego delikatnego szamponu bez CAPB i natrafiłam na produkty dla dzieci. Powinnam być zrażona do tego działu po Babydreamie, ale się przemogłam i trafiłam na to cudo. Detergenty to MLS i Decyl Gluoside, więc przygarnęłam go do domku za niecałe 9zł i się zachwycam :)

Tonik i serum nawilżające to już nie takie nowości, właściwie mogę już się przymierzać do ich recenzji, bo w obu przypadkach doszłam do połowy. Tutaj również zachwyt w pełni, bo oba produkty pięknie nawilżają i jednocześnie tak cudnie pachną, że się rozpływam. Toniku używam, gdy tylko mogę, tak bardzo go lubię. Jednym słowem cudowności, strzał w dziesiątkę. Zdecydowałam się na takie nawilżanie dzięki Kasiorrze, dziękuję kochana!


Odżywka b/s z Ziai to też taki marketowy nabytek, który świetnie się u mnie sprawdza... Sprawdzał, bo ostatnio przeproteinowałam nim włosy. Teraz trochę siedzi w kącie, ale staram się po nią sięgać raz na tydzień lub dwa, gdyż świetnie wygładzała mi włosy. Pachnie trochę jak... sok z gumi jagód! Ktoś z Was mi kiedyś napisał, że uwielbia te moje skojarzenia zapachowe :)

Produkty z Dermedic otrzymałam ze współpracy. Pani Monika w końcu się do mnie ponownie odezwała i razem ustaliłyśmy dla mnie zestaw. Należy do niego jeszcze olejek do kąpieli, który już Wam opisywałam, jak balsam po goleniu, który na razie leżakuje u mojego B. (i mam nadzieję, że faktycznie go używa :)). Tych produktów jeszcze nie tknęłam, ale już niedługo robię podejście do kremu, bo jestem niezwykle ciekawa działania po przeczytaniu paru recenzji :)


I już ostatnie nowości... Yankee Candle! Skusiłam się, gdy B. stwierdził, że potrzebuje jakiegoś ciekawego zapachu do samochodu. Kupił Car Jar o zapachu Midsummer's Night, a ja skusiłam się na te dwa zapachy. Midsummer's Night jest pięknym męskim zapachem, od którego aż dreszcze przechodzą. Wosk jest bardzo intensywny, chociaż do kominka dałam zaledwie 1/6 tarty. Zapaliłam go wieczorem, a pokój pachniał jeszcze rano. November Rain wywąchałam jedynie przez dziurkę, chociaż tutaj też oczekuję intensywności - otworzony leżał w paczce koło łóżka i umilał mi wieczory :) Ten zapach jest bardzo świeży i nazwa jest świetnie trafiona. Jestem ciekawa jak będzie się sprawował w kominku :)

To się rozpisałam! Pominęłam już kolorówkę z e-Zebry, bo sporo mi się tego uzbierało. Nie pokazywałam Wam też jeszcze zakupów z Triny, ale zakupy robiłam w marcu, więc teraz już będę się kierować już ku recenzjom niż pokazywaniu ich Wam jako nowości :) A fajne rzeczy zakupiłam, fajne!

Miało być krótko, wyszło jak zawsze :) Widać muszę za Wami mocno tęsknić!
P.S. Może będzie brakować mnie tu, ale na pewno nie zabraknie mnie na fanpage'u! Także, jak to się mówi... Stay tuned :)

P.P.S. Dawno nie spamiłam... Konkurs, konkurs, konkurs! :)

http://1.bp.blogspot.com/-BzjoxwxptLc/U1Dtd6pfghI/AAAAAAAABUU/nJidXt3u-lk/s1600/gaia.jpg

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

4 maj 2014

Skarb Morza Martwego: krem-serum dla cery suchej

W marcu i kwietniu przechodziłam przez kurację dermatologiczną - Atrederm poszedł w ruch. Na razie zrezygnowałam z niej, bo po maturach planuję być dużo na świeżym powietrzu, a niekoniecznie uśmiecha mi się ciągle ukrywać w cieniu. Razem z Panią dermatolog doszłyśmy do wniosku, że lepiej jest teraz odpuścić. Do Atredermu wrócę na jesień, z nowym podejściem, wiedząc już jakie jego stosowanie jest dla mnie najlepsze i czego oczekiwać przez ten czas od mojej buźki. Swoją drogą, nie taki straszny jak go malują :)

Z racji kuracji potrzebowałam konkretnego nawilżenia. Mam większe wymagania, niż posiadaczki suchej skóry, bo mimo wszystko moja skóra, pomimo przesuszenia, ciągle pozostawała tłusta. Potrzebowałam czegoś, co mnie ładnie nawilży i przy okazji nie wywoła fali sebum.
Krem-serum, z którym dzisiaj Was zapoznaję, dostałam jako dodatek do zamówienia, jakie złożyłam na Skarbach Syberii. Pani Julia przejrzała moje zamówienie i dołożyła do niego krem i wcześniej wspomniany na blogu wodny mus do ciała. Miłe zaskoczenie :)



Opakowanie średnio przemyślane, mamy do czynienia z małym słoiczkiem wypełnionym lekkim kremem, który uwielbia być wszędzie, szczególnie, jeśli z nim podróżujemy :) Krem jest narażony na ekspansję całą swoją powierzchnią, co jest średnio higieniczne.
Samo opakowanie jest zrobione z mocnego plastiku, kojarzy się z bardzo lekką formułą, a piękne logo Planety Organici ozdabia wieczko. Sam kremik dostajemy opakowany jeszcze w kartonowe, schludne pudełeczko - znacznie bardziej przypadło mi do gustu niż samo opakowanie kremu, a wnętrze zabezpieczone jest aluminiową folią.

Skład, jak na produkty Planety Organici przystało, jest bogaty, kremik ma wiele do zaoferowania - chociaż zauważyłam, że seria z Morzem Martwym w tle ma uboższe składy od innych produktów tej firmy.

Woda wzbogacona o minerały z Morza Martwego, Coco-Caprylate/Caprate (emolient tłusty), Octyldodecanol (emolient), Cetearyl Alcohol (emolient), Glyceryl Stearate (emolient tłusty), Saccharide Isomerate (emolient, dodatkowo wiąże wodę), olej z kiełków pszenicy, olej z kamelii, Panthenol (wit. B5), Glyceryl Linoleate (emolient, wzmacnia barierę lipidową), Glyceryl Oleate (emolient tłusty, wzmacnia barierę lipidową), Glyceryl Linolenate (emolient, wzmacnia barierę lipidową), Vegetable oil (pod tą nazwą może być wszystko, w tym niestety olej palmowy...), Palm Alcohol (alkohol powstały z oleju palmowego), lecytyna, Phytosteryl Canolate (emolient), organiczny ekstrakt z róży damasceńskiej, Sodium Stearoyl Glutamate (emulgator pochodzenia naturalnego, dopuszczony przez instytucje certyfikujące naturalne kosmetyki), Sodium Polyacrylate (substancja silnie higroskopijna, filmotwórcza), Parfum, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Ethylhexylglycerin, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid, Limonene, Linalool.

Skład, bogaty, zarówno w produkty naturalne, jak i chemię - ale całkiem dobrą chemię. Znajdziemy tu mnóstwo emolientów i substancji wiążących wodę - idealna bomba nawilżenia dla skóry suchej. Dodatkowo olej z kiełków pszenicy i z kamelli porządnie ją nawilżą, wzmocnią barierę lipidową naskórka, uelastycznią. Panthenol ukoi podrażnioną skórę.
Kremik dostałam w prezencie, więc nie analizowałam wcześniej jego składu. Niestety zawiera olej palmowy, prawdopodobnie aż w dwóch miejscach w składzie - ten składnik dyskwalifikuje go na przyszłość. Dlaczego: poczytajcie!
Minerały z Morza Martwego porządnie odżywią skórę, sprawią, że ziemista cera nabierze ładnego koloru i blasku. Pomagają przywrócić skórze równowagę.




Konsystencja jest bardzo leciutka, kremik przypomina wodnistą maź o kremowym, nieco za mocny zapachu - a perfumowane kremy mogą podrażniać! Sunie łatwo po twarzy, nie potrzeba go zbyt wiele, szybko się w nią wpija. Lekko różowawe zabarwienie mają praktycznie wszystkie produkty Planety Organici z tej serii, taka cecha charakterystyczna :)
Trochę ciężko wydobyć małą ilość z opakowania, maczając w nim opuszek wyciągniemy sporo produktu. Ani tu go odstawić z powrotem, bo niehigienicznie, ani rozsmarować na skórze, bo już nie ma gdzie.

Kremik stosowałam ja - cera tłusta, przesuszona przez kurację dermatologiczną - oraz mój B. - cera sucha po półrocznym stosowaniu retinoidów doustnie. W obu przypadkach krem szybko się wchłaniał, początkowo pozostawiał lekki film, który w ciągu dnia znikał. Ładnie nawilżał i zmiękczał skórę. Jednak w moim przypadku skóra mocno się po nim błyszczała, zupełnie tak, jakby nie mogła oddychać - myślę, że sporo tutaj zadziałały emolienty, których w kremie mnóstwo. Zamknęły mi się na buźce, która próbowała się przed tą swoistą maską bronić nadprodukcją sebum. U mojego B. jednak krem spisuje się świetnie, wchłania się siłą rzeczy szybciej niż u mnie, skóra w ciągu dnia się nie błyszczy w najmniejszym stopniu, nie pozostawia filmu, film również nie wybija się w ciągu dnia.
Stosowałam go również pod makijaż mineralny. Dopóki moja skóra nie zaczynała się buntować, makijaż na nim wyglądał ładnie, łatwo się na taką nawilżoną buźkę aplikowało podkład, nie trzeba było czekać długo, by go położyć.


Podsumowując, krem świetny dla cer suchych. Jednak jeśli macie do wyboru krem równie dobry, który nie zawiera oleju palmowego - przysłużcie się planecie i wybierzcie ten drugi. Ja swój wydenkuję - albo raczej mój B. to zrobi, ale więcej po niego nie sięgniemy. U mnie znacznie lepiej sprawdza się serum nawilżające z Baikal Herbals, a mój B. znacznie lepiej wspomina czasy z lekkim nagietkowym od Sylveco.


Słoneczko wróciło! Ciągle zimno, ale jak pięknie za oknem!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

2 maj 2014

Lush - Grease Lightning


Już sama nazwa żelu antybakteryjnego jest fenomenalna! :)

Nadaje dzisiaj z balkonu B., wygrzewając się w słoneczku. Jak dla mnie mogłoby tak być codziennie! Mam nadzieję, że taka pogoda utrzyma się jeszcze dłuuugo :)


Mała, poręczna butelka z wygodnym aplikatorem mieści 45 gram produktu, który musimy zużyć w cztery miesiące. Jest to niezły wyczyn, żel jest niesamowicie wydajny.
Konsystencja... coś pomiędzy żelem a wodnistą galaretką, niezwykle łatwy do rozprowadzenia, szybko się wchłania. Jest przezroczysty, pachnie solą i lawendą, na skórze czuć już tylko lawendę i tylko przez chwilę. Bardzo przyjemny w użytkowaniu.

Produkt jest przeznaczony do stosowania punktowego - i dla takiego zastosowania pompka daje stanowczo za dużo żelu. Ja stosowałam go ogólnie na twarz, by sprawdzić jego działanie ograniczające produkcję sebum i na większe katastrofy dokładałam dodatkową porcję. Stosuję go tak prawie codziennie, od marca, doszłam do połowy, a za miesiąc już termin się kończy...

Thyme, Rosemary and Tea Tree Infusion (tymianek; rozmaryn drzewo herbaciane), organiczny żel aloesowy, woda morska, sok z winogron, olejek lawendowy, ekstrakt z oczaru wirginijskiego, Limonene, Perfume, Methylparaben


Skład prosty i naturalny, cechy typowe dla produktów Lusha. Jak tak na niego patrzę, to mam ochotę zrobić sobie taki żel sama - będę bawić się w wakacje, dam Wam znać czy coś z tego wyszło :)
W żelu znajdziemy olejki eteryczne, które polecane są dla cer problematycznych: z tymianku, rozmarynu, drzewa herbacianego, lawendy. Działają antyseptycznie, lawenda dodatkowo działa kojąco na powstałe stany zapalne. Podobne działanie ma żel aloesowy. Aloes stosuję od lat, od roku mam własny na parapecie, nie znam lepszego domowego sposoby na głębokie gule. Woda morska pomoże szybko wysuszyć wyprysk, pomaga również pozostałym składnikom przedostać się głębiej, jest również bogata w minerały. Sok z winogron jest bogaty w witaminy i minerały, działa również bakteriobójczo - polecany do picia w przypadkach problemów z układem moczowym. Oczar wirginijski to kolejna roślinka polecana dla cer tłustych i problematycznych. Łagodzi stany zapalne, zmniejsza zaczerwienienia i obrzęki. Kończy mi się hydrolat różany, czas wypróbować oczarowy :)
Żel jest perfumowany, mocno wyczuwać lawendę, ginie gdzieś intensywny zapach tymianku i drzewa herbacianego. Znów paraben w formie konserwantu. Szkoda, ponownie mały zgrzyt na koniec...


Stosowany na całą twarz może ją dość mocno ściągać - radziłam sobie z tym wodą termalną. Punktowo zasycha dość szybko, stwarzając na powierzchni skóry coś na podobieństwo suchej skórki. Nie wygląda to zbyt estetycznie, nieszczególnie nadaje się na wyjście. Dlatego pod makijaż stosowałam go cienką warstwą na całą twarz, lekko zwilżoną - wchłaniał się ładnie, nie było efektu wylinki. Jeśli nie było duszno, nie świeciłam się jakoś szczególnie, więc jakoś dawał radę dogadać się z moim sebum. Nie wysuszał twarzy.

Na wypryski jak najbardziej, ale po domu. Szybko wysusza nieproszonego gościa, nie tworząc przy tym charakterystycznej dla tego procesu skorupki z suchej skóry. Nie jest to skóra niezmieniona, ale efekt jest dużo ładniejszy niż przy innych wysuszaczach. Jeśli nie drażnimy nieproszonego gościa, jest w stanie poradzić sobie z nim szybko. Trochę gorzej, jeśli chodzi o zaczerwienienie świadczące o niedawnych odwiedzinach, tutaj niestety trochę gorzej, ale stan zapalny znika, nie czuć go nawet pod palcem.

Miałam wobec niego wielkie nadzieję, jednak trochę się na nim zawiodłam. Jest to dobry produkt, na pewno lepszy niż niejeden punktowiec, można go też spokojnie stosować na całą twarz, by wyregulować produkcję sebum - bez wielkiego efektu WOW, nie oczekujcie efektu matu, ale po dłuższym stosowaniu jest nam z naszą buźką lepiej. Można stosować go pod krem na dzień, tak również dobrze się sprawuje, można w ten sposób wyeliminować ewentualne wysuszanie co wrażliwszych cer. Na wypryski działa dobrze, na zaczerwienienia już gorzej - ale tutaj można podziałać makijażem. Ważne, że nie ma gejzerów.
Byłoby znacznie lepiej, gdyby miał nieco dłuższy termin przydatności, albo był sprzedawany w mniejszych ilościach. Nie ma szans zużyć go w całości przy stosowaniu tylko na wypryski, skoro ja nie daję rady przy stosowaniu również na całą twarz. Wiem, że za skład płacimy czasem, ale ja bym się zastanowiła czy nie da się tego jakoś rozwiązać. Przeżyłabym nawet dwa konserwanty, byleby nie wcisnęli drugiego parabenu, bo zrobi się brzydziej.

Pewnie kupię ponownie, bo dobrze nam razem było, jednak będę rozglądać się za czymś lepszym. Albo sama go rozpracuję i będę produkować w małych ilościach, a może i olejkami eterycznymi trochę się pobawię? Nikt nie powiedział, że mój żel musi być identyczny... :)

Miałyście? Jak go oceniacie? A może znacie podobny produkt dostępny w Polsce?

P.S. Pod koniec musiałam zejść z balkonu, bo coś mnie zaczęło przypiekać :):):) Ale spacerek dzisiaj musi być!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

Disqus for Jaskółcze Ziele