Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty

27 lip 2017

Ciasteczkowa maseczka | Lush Cupcake

Cześć kochani! Poszłam trochę na łatwiznę z moim życiem i odpuściłam sobie wiele rzeczy. Zbyt wiele rzeczy! Niestety i blog wpadł do tego wora, sama nawet nie wiem kiedy. Ale za to ile dobrego w moim życiu w tym czasie się zdarzyło! Łącznie z powiększeniem się naszej małej rodzinki o cudownego uchola Zoltana - możecie obserwować rosnącą jego miłość z Płotką na moim Instagramie :)

Trochę straciłam kontrolę, ale nie jest to taka rzecz, której nie mogę odzyskać :) Z tą myślą w głowie przychodzę do Was z czekoladowym ciasteczkiem. Lepiej nie do kawy, bo ciężko się Wam będzie powstrzymać przed zjedzeniem - tak cudnie maseczka Lush Cupcake pachnie!


Miałam przyjemność poznać już kilka maseczek Lusha i każda na swój sposób mnie zachwyciła. Są to maseczki przygotowywane na świeżo, często z bardzo ciekawych składników - jak w przypadku Cupcake, gdzie znajdziemy glutka z siemienia lnianego! W sklepie wyłożone są na kostkach lodu i należy je przechowywać w lodówce, by zachowywały swoje właściwości jak najdłużej.

Maseczka Cupcake jest przeznaczona dla cer z rozregulowanymi gruczołami łojowymi, czyli cer przetłuszczających się w mniejszym i większym stopniu. Glinka Ghassoul w parze z kakao oczyszczają skórę oraz ją matują. Dodatek kakao i miksu olejku sandałowego z dwoma miętowymi sprawia, że maseczka pachnie przepięknie, jak pyszne ciasteczko.

Marokańska glinka Ghassoul, napar z siemienia lnianego, gliceryna, talk, kakao, masło kakaowe, świeża mięta pieprzowa, olejek sandałowy, absolut waniliowy, olejek miętowy, olejek z mięty pieprzowej, limonen, kompozycja zapachowa


Maseczka kojarzy mi się z mokrym brownie. Na skórze nie zasycha tak szybko, więc nie daje nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia. Pomimo, że jest na bazie glinki, świetnie nawilża skórę i pozostawia ją miękką - glutek z siemienia lnianego na bank gra tutaj pierwsze skrzypce. Maseczka zawiera w sobie większe cząstki, między innymi mięty i kakao, dzięki czemu można również delikatnie złuszczyć buzię. Dodatek mięty w postaci ziela i olejków eterycznych przyjemnie chłodzi skórę. Skóra jest ukojona, więc wszelkie podrażnienia czy zaczerwienienia po wypryskach bledną. A i sam humor się poprawia, gdy trzymam na skórze czekoladę :)

https://www.instagram.com/jaskolczeziele/

P.S. Lush poddaje swoje opakowania recyclingowi. Po zwróceniu 5 opakowań dostajemy maseczkę w prezencie :) 


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


23 wrz 2016

Kremowa szminka Love Affair | Lily Lolo

Cześć kochani! Ciężko mi ostatnio wrócić do blogowania, a gdy już robię małe kroczki, zawsze coś mi przeszkodzi. Mój laptop ewidentnie musi przejść mały detoks po materiałach nazbieranych podczas studiów, do tego nie wiedzieć czemu nie chce mi czytać karty SD, na której są wszystkie zdjęcia - więc, aby coś dla Was stworzyć, potrzebuje Tośka obok, a gdy już jesteśmy razem, to albo on nie wziął ze sobą laptopa, albo ja zapomniałam do niego wziąć karty i tak zdjęcia leżą, nieobrobione, niezgrane, prawie że smutne :)

Miałam też sporo spraw do uporządkowania i odhaczenia z listy. Pokazywałam Wam na Instagramie, że w zeszłym tygodniu pomalowaliśmy wreszcie naszą kawalerkę w Opolu - znikła męcząca żółć, która była nawet na suficie, wszędzie jest biało, przestrzennie. Tak bardzo się cieszę!

W zeszłą sobotę graliśmy też z chłopakami pierwszy wspólny koncert. Aparat był w pogotowiu, by nagrywać, ale niestety koncert miał miejsce w restauracji i przez rozmowy nie udało się nagrać ładnego dźwięku - przepraszam wszystkich, których obiecałam podrzucić nagranie! Będzie jeszcze niejedna okazja, przesunie się to tylko w czasie :)

W te wrześniowy, już nie letni dzień, chciałabym Wam opowiedzieć o moim drugim wakacyjnym ulubieńcu od Lily Lolo. Ulubieńcu, który z powodzeniem będzie mi towarzyszył również w jesienne dni, ponieważ jest tak cudownie uniwersalny i klasyczny. Mowa o szmince Love Affair.


Szminka zamknięta jest w minimalistycznym opakowaniu z bieli i czerni. Czarna część jest wykonana z metalu, nie jest matowa, przez co nie brudzi się tak łatwo, jak w przypadku pozostałych opakowań. Porządnie się zamyka, dzięki czemu nie ma obaw, że otworzy się w torebce.  A w torebce spędziła dużo czasu. Nie widać po nim śladów użytkowania, napis się nie ściera, samo opakowanie nie rysuje. Dobra robota.

Formuła jest bardzo kremowa, z satynowym wykończeniem. Łatwo sunie po ustach, a pigmentacja jest raczej średnia. Pomadka w piękny sposób podbija naturalny kolor ust, nadaje im różano-brązowych tonów i niesamowity połysk.

Z racji kremowej formuły i zawartości olejków oraz wosków, nie lubi się z upałami. Zauważyłam, że podczas użytkowania w cieplejsze dni robi się bardziej miękka i podczas użytkowania lekko mi się przechyliła, przez co starła się z jednej strony na opakowaniu podczas wysuwania i wsuwania. Nie straciłam jej wiele, na szczęście, ale nie wygląda to estetycznie.


Olej rycynowy, mika, olej jojoba, wosk candelilla, lanolina, Isoamyl Laurate, Caprylic/Capric Triglyceride, wosk pszczeli bielony, wosk carnauba, tokoferol (wit. E), olej słonecznikowy, palmitynian askorbylu (wit. C0, talk, maltodekstryny, olejek rozmarynowy, tlenek cyny, pigmenty: +/- CI 77891 (dwutlenek tytanu), CI 77742 (fiolet manganowy), CI 77491 (tlenek żelaza), CI 77492 (tlenek żelaza), CI 75470 (karmin), CI 77499 (tlenek żelaza)

Taką szminkę można po prostu z czystym sumieniem zjadać w kilogramach podczas noszenia :) Plus ma świetne działanie nawilżające usta.

Kolor, to coś naprawdę niesamowitego. Bardzo nieoczywisty nudziak, który w opakowaniu wygląda na ciemny brudny róż, na ustach pokazuje swoje brązowe tony. Pozostawia satynowe wykończenie, usta wyglądają na lekko wilgotne. Na ustach jest wyczuwalna w ten sam sposób, jak nawilżający balsam. Nie zasycha, jest jak pielęgnujące masełko z odrobiną pigmentu. Z tego powodu oczywiście nie jest w stanie przetrwać posiłku czy amorów, ale schodzi bardzo równomiernie i jej brak nie rzuca się w oczy.

Jak już wspomniałam, jest bardzo uniwersalna. Świetnie sprawdza się w letnie spotkania ze znajomymi czy jako prosty dzienniak w delikatnym makijażu. Robi świetną robotę na ustach, a przy okazji delikatnie je pielęgnuje. Jest to również rozwiązanie bardzo eleganckie i z odpowiednią oprawą oka świetnie spisze się wieczorem, na ważnym wyjściu czy przy spotkaniu biznesowym. Dzięki swoim brązowym tonom, świetnie wkomponuje się również w jesienne makijaże.


4g pomadki kosztują 54,90zł w sklepie internetowym Costasy.pl

Mój zdecydowany ulubieniec na lata :) A jak jest z Wami, znacie Love Affair? A może polecacie inną pomadkę Lily Lolo?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


22 lip 2016

Zielona letnia esencja nawilżająca | DIY

Cześć skarby! Słońce, słońce, słońce! U Was też słońce? Bo u mnie... słońce :) Przez antybiotyk, który musiałam brać przez ostatni tydzień było mi strasznie zimno i nareszcie mogę się wygrzać w tych cudnych promykach. Nawet zaszaleję i wyciągnę Tośka na rolki! A wieczorem obowiązkowo spacer z piesełkami, które też bardzo się ucieszyły na lepszą pogodę. Gdy zrobi się jeszcze cieplej, zabierzemy je nad Wisłę, by pohasały w rzece!

Mam nadzieję, że pogoda utrzyma się jak najdłużej i na tę okazję mam dla Was przepięknie zieloną, letnią esencję nawilżającą, idealną dla cer tłustych i mieszanych!


Do przygotowania esencji będziemy potrzebować:
  • 10 ml kwasu hialuronowego (u mnie potrójny, super moc!)
  • 5 ml soku z aloesu
  • 6 ml hydrolatu z melisy bułgarskiej
  • 0,5 ml ekstraktu z soku młodej pszenicy
  • kwas mlekowy do regulacji pH (u mnie 2 kropelki)
Jest to esencja idealna na lato zawiera bowiem sok z aloesu, który w moim przypadku genialnie działa na skórę. Delikatnie nawilża, koi podrażnioną buzię, szczególnie po kąpielach słonecznych poza tym zawiera mnóstwo minerałów i witamin. Hydrolat z melisy bułgarskiej jest świetnie odświeżający i również delikatnie nawilża i łagodzi stany zapalne, a ponadto potrafi rozjaśnić przebarwienia i piegi. Ekstrakt z soku młodej pszenicy doskonale nawilża, rozjaśnia cerę i jest kolejną bombą witamin i minerałów w recepturze. Do tego dołożyłam nawilżający kwas hialuronowy i kwas mlekowy, który również potrafi poprawić nawilżenie cery - lecz stanowi głównie regulację pH do poziomu 5.


W hydrolacie mieszamy ekstrakt z pszenicy...


...dodajemy sok aloesowy...


...kwas hialuronowy, mierzymy pH i jeśli istnieje potrzeba, dodajemy kwas mlekowy po kropli, do osiągnięcia pH w okolicach 5. Następnie całość przelewamy do zdezynfekowanego opakowania.


I cieszymy się gotowym produktem! Esencję trzeba wstrząsnąć przed użyciem, ponieważ ekstrakt opada na dno. Ma ona zapach soku aloesowego, lecz jeśli Wam to przeszkadza, możecie dodać do produktu kropelkę olejku eterycznego, np. bergamotkowego. Głównym założeniem esencji jest korzystanie z niej jako toniku, może jednak być zamiennikiem kremu w cieplejsze dni - lub być dodatkiem do codziennego kremu, by stał się on lżejszy i lepiej nawilżający. Gorąco polecam Wam również nałożyć ją w większej ilości na twarz pod maskę w płachcie - takie maski można kupić w Hebe, mają one postać tabletek, które należy zwilżyć esencją - pokazuje wtedy swój niesamowity nawilżająco-kojący potencjał!

Esencję zrobiłam w małej ilości bez dodatku konserwantu, dlatego należy ją trzymać w lodówce. Jednak w upały jej chłodek będzie niesamowicie przyjemny i przy okazji poprawi krążenie.


Uwielbiam ją za tę uniwersalność stosowania. Pięknie nawilżona, w moim przypadku ma miejsce delikatnie ściągnięcie skóry, dzięki czemu buzia staje się jędrniejsza - co ciekawe, u Tośka, który ma cerę suchą ściągnięcie nie ma miejsca. Stosowana solo nadaje się pod makijaż. Z tą esencją u boku upały mi nie straszne!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 lip 2016

Zestaw podróżny do oczyszczania i pielęgnacji skóry zanieczyszczonej | Dr. Hauschka

Cześć kochani! Pisząc do Was dzisiaj mam przepiękny widok na góry. Za to kocham swój rodzinny domek, za te cudne widoki na Beskid Śląski. I oczywiście za najbliższych, ale to nie podlega żadnej dyskusji :)

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o niemieckiej firmie kosmetycznej Dr. Hauschka, która interesuje mnie od dłuższego czasu, i gdy zobaczyłam u nich w ofercie miniprodukty wiedziałam, że ich posiadanie to tylko kwestia czasu!

Historia marki Dr. Hauschka sięga 1935 roku, gdy Dr. Rudolf Hauschka założył przedsiębiorstwo farmaceutyczne WALA, którego produkty bazowały na roślinach leczniczych i surowcach naturalnych. Leki te miały za zadanie przywrócenie równowagi ciała i układu immunologicznego. Produkty tworzono w oparciu o sentencję rytm niesie życie, pozyskując wodne wyciągi roślinne w procesie rytmizacji. Czym jest zrytmizowany roztwór ciężko się doszukać, podejrzewam, że słowo to jest użyte jako całkiem udany chwyt marketingowy, świetnie wpisujący się w filozofię marki. Niemniej jednak istota procesu opisywana jest przez cztery słowa: ciepło, popiół, światło, popiół - Wärme-Ashe-Licht-Ashe, w skrócie WALA.

W kosmetyki Dr. Hauschka tchnęła w życie Elisabeth Sigmund. Miała ona wcześniej swój własny instytut kosmetyczny, jednak stworzone przez nią kosmetyki nie spełniały jej oczekiwań - doszła do wniosku, że byłyby jedynie dobrą bazą roślinną dla innych substancji aktywnych. Połączyła siły z zespołem WALA. Komponowanie nowatorskich jak na tamte czasy, w pełni naturalnych kosmetyków trwało 4 lata, aż wreszcie w 1967 poszły w świat, podbijając serce niejednej kobiety.


I takie oto kosmetyki z długą historią za sobą trafiły w moje łapki w uroczym metalowym pudełku. Jest to podróżny zestaw do oczyszczania twarzy, posiadający miniprodukty, które możecie kupić również osobno. Marka wychodzi z założenia, że mała próbka nie wystarczy, by odpowiednio zapoznać się z produktem - możemy jedynie dowiedzieć, czy nie powoduje u nas reakcji alergicznej. Aby dowiedzieć się, czy produkt jest dla nas odpowiedni, potrzeba większej jego ilości, stąd marka proponuje w swojej ofercie miniprodukty. Jest to fenomenalne rozwiązanie, biorąc pod uwagę cenę pełnowymiarowych produktów.

Podpowiem Wam, że w takim zestawie podróżnym miniprodukty wychodzą znacznie taniej. I mamy takie śliczne pudełeczko!


Pudełko zawiera 7 miniproduktów przeznaczonych do skóry zanieczyszczonej, problematycznej i tłustej, niemniej jednak świetnie sprawdzi się jako zestaw do oczyszczania twarzy również skóry innego typu. Znajdziemy w nim:
Z zestawu jedynie krem z melisy jest przeznaczony typowo dla cery tłustej i mieszanej, ponieważ jest tak niesamowicie leciutki, że znika ze skóry już podczas aplikacji! Coś niesamowitego, ideał na lato :) Pozostałe produkty z powodzeniem mogą być stosowane w rytuale oczyszczania każdej skóry. Poza tym kosmetyki w większości przepięknie pachną, prawe wszystkie piękną różą.


Zafundowałam sobie już pełnoprawny oczyszczający rytuał, składał się on z oczyszczenia skóry kremem myjącym, który jest bardzo delikatny dla skóry i pozostawia ją mięciutką - zastanawia mnie jednak dodatek alkoholu, który czuć mocno w zapachu. Miałam już kiedyś produkt myjący na bazie alkoholu (emulsję myjącą z Alterry z granatem) i na dłuższą metę mnie podrażniał. Krem nie pieni się w ogóle, przypomina puder myjący (w końcu jego bazą jest mączka migdałowa) w wersji gotowej do użycia. Następnym krokiem była kąpiel parowa, potem oczyszczająca maseczka, obowiązkowo tonizacja skóry i krem z melisy z dodatkiem olejku na dzień, by odżywić bardziej skórę. Rytuał niewątpliwie odprężający, szczególnie dla tych lubiących różany zapach - nie licząc zakończenia, bo krem z melisy pachnie świeżo, lekko cytrusowo. Skóra została ładnie oczyszczona, bez podrażnień czy zaczerwienienia!


Maseczka rewitalizująca też robi dobre pierwsze wrażenie, pięknie odżywia skórę i podejrzewam, że świetnie spisałaby się w przypadku regeneracji skóry podrażnionej słońcem. 

Zestaw z powodzeniem pozwala mi na jeszcze jeden wieczorny rytuał z użyciem kąpieli parowej i maseczki oczyszczającej, poza tym mogę bliżej zapoznać się z produktami do dziennej pielęgnacji. Na razie jestem pełna zachwytów nad kremem z melisy, ale zobaczymy jak będzie sprawował się pod makijażem i w bardziej upalne dni. Na ten moment moim faworytem jest tonik!

Jednym słowem, zestawy podróżne, tak jak miniprodukty są świetnym sposobem na zapoznanie się z marką. Słyszałam o Dr. Hauschka wiele dobrego i cieszę się, że mogę poznać tak wiele produktów za jednym zamachem. Mam już kilka swoich typów, które chciałabym przytulić w pełnowymiarowym opakowaniu, ale wszystko wyjdzie w praniu :) Zdecydowanie jest to świetny patent na pielęgnację na wyjazdach - kosmetyki nie zajmą dużo miejsca, a możemy dopieścić się z lampką wina w ręku i pięknym widokiem na morze, góry, jezioro... 

Ach, rozmarzyłam się. Znacie się już z Dr. Hauschka?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


2 lip 2016

Wakacyjne nowości w mojej kosmetyczce od Lily Lolo

Cześć kochani! Wiem, że ostatnio Was trochę zaniedbałam, ale sesja jest dla mnie istnym wampirem energetycznym. Jak już znalazłam w sobie tę resztkę energii, dawałam popalić sobie ćwiczeniami, by napięcie w końcu ze mnie zeszła. Od poniedziałku co prawda jestem w domu, ale musiałam po drodze pozałatwiać parę spraw związanych z praktykami. Teraz, gdy wszystko już jest załatwione, zorganizowane - jestem cała Wasza! I na dobry początek wakacji pokażę Wam moje kolorowe nowości w kosmetyczce, mineralne, lekkie, idealne na wakacyjne upały. Przed Wami, dzięki uprzejmości Costasy, dystrybutora między innymi Lily Lolo w Polsce, same cudowności i moje pierwsze wrażenia na ich temat!

Nie są to takie zwykłe kosmetyki do makijażu. Są to kosmetyki pielęgnujące, zawierające w sobie naturalne minerały, olejki, ekstrakty czy witaminy. Dzięki temu nie wysuszamy skóry, nie zapychamy jej, a nawet dbamy przez cały dzień, nosząc makijaż :)




Na ten moment używam sypkiego podkładu mineralnego w odcieniu Warm Peach, jednak opalam się całkiem szybko i za chwilę będzie on dla mnie za jasny. Jestem gotowa na muskanie słońca, ponieważ mam pod ręką odcień o ton ciemniejszy - Popcorn. O nim samym nie mogę jeszcze wiele powiedzieć, ale Warm Peach używam już od ponad roku i nie mam zamiaru zamieniać go na nic innego. Warto zaznaczyć, że podkłady Lily Lolo mają ochronę przeciwsłoneczną SPF 15.

Muszę Wam się przyznać, że pędzel Super Kabuki był moim małym marzeniem, jednak ciężko mi było wydać prawie sto złotych za sam pędzel. Jednak gdy tylko go użyłam, z miejsca zrozumiałam jego fenomen. Jest nie tylko niesamowicie mięciutki i nic a nic nie drapie w skórę podczas malowania, to jeszcze tak niesamowicie rozprowadza podkład na skórze! Podkład należy najpierw porządnie wmasować w pędzel, wtedy on rozprowadza się na nim równomiernie, a cała reszta malowania jest już czystą formalnością. Pędzel zostawia na skórze cieniutką warstewkę kilkoma pociągnięciami, dzięki czemu aplikacja trwa dosłownie parę sekund, a krycie można budować.

Po kilku użyciach pędzla śmiało mogę Wam powiedzieć, że nie będziecie w stanie docenić minerałów bez tego pędzla. Pędzle Annabelle Minerals się do niego nie umywają. Nie rozprowadzają podkładu tak równomiernie i cieniutką warstwą. Mam nadzieję, że posłuży mi na długo!


Ogromnie się cieszę, że Lily Lolo wprowadziło prasowane produkty, bo choć doceniam produkty sypkie, zdecydowanie łatwiej się pracuje na tych w kamieniu - rozprowadzają się one na pędzlu równomierniej, ciężej jest sobie zrobić plamy na skórze, a ich pigmentacja w przypadku Lily Lolo niczym nie odbiega od sypkich.

Matowy bronzer Honolulu jest najciemniejszym odcieniem, poleconym mi przez Panią Olę do mojej karnacji. Bardzo podoba mi się jego kolor, bo jest zdecydowanie chłodniejszy od bronzerów, z którymi miałam do czynienia, i dzięki temu zdecydowanie lepiej zlewa się z moją naturalną opalenizną. Trzeba z nim jednak uważać, bo jest naprawdę mocno napigmentowany i będę musiała z nim jeszcze popracować (i poszukać odpowiedniego pędzla :)), by uzyskać delikatny efekt skóry muśniętej słońcem.

Zależało mi na brzoskwiniowym różu, dlatego postawiłam na Just Peachy, opisany na stronie Costasy jako energetyzująca brzoskwinaę. Wyobrażałam sobie znacznie bardziej pomarańczowy odcień, ale w żaden sposób nie ujmuje to produktowi. W opakowaniu wygląda bardziej różowo, na policzkach daje jednak brzoskwiniową ciepłą poświatę, która potrafi zastąpić również bronzer (na policzkach). Jest to również produkt matowy, ale zarówno w jednym, jak i drugim przypadku nie jest to płaski mat.


Ostatnią bohaterką w mojej wakacyjnej kosmetyczce jest szminka Love Affair. Ma przyjemną kremową konsystencję, jest to bardzo piękny kolor ciemniejszego nudziaka z domieszką brudnego różu, taka brązowo-różowa opcja dzienniaka. Pozostawia na ustach satynowe wykończenie, które sprawia, że usta wyglądają na wilgotne!

Jestem strasznie podekscytowana tymi kosmetykami! Z przyjemnością zabieram się za testy. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze w wakacje mam ogromną ochotę na malowanie, dużo większa niż przez całą resztę roku! 

Któreś z kosmetyków zainteresowało Was szczególnie? Macie swoje ulubione produkty Lily Lolo?

Wszystkie kosmetyki znajdziecie na stronie internetowej Costasy.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


14 sie 2015

Zioła ochładzające | Napoje idealne na upały

Od kilku dni straszy nas burza. Ale zamiast przyjść i przynieść trochę orzeźwienia, ona postanawia przejść bokiem, pozostawiając tylko duszne powietrze. Nie jestem fanką gorących dni, dopóki nie jestem nad wodą, gdzie w każdej chwili mogę się odświeżyć, a delikatny wiaterek nie sprawi, że słońce przestaje być takie uciążliwe.

Mam jednak kilka sposobów na chwilę orzeźwienia. Magiczne napoje z prostych ziół, które spotkacie w większości ogródków. W taką pogodę, jaką mamy obecnie, nie ma nic lepszego od domowej wody smakowej, by picie wody przestało być w końcu nudne. Tak więc zrobi nam się smacznie, orzeźwiająco i, co najważniejsze, pozostaniemy dobrze nawodnieni!


Pomagają mi w tym takie zioła jak klasyczna mięta, melisa, rumianek i róża. Są to zioła delikatnie ochładzające, które zadziałają na nasze ciało znacznie lepiej od lodowatych napojów. A poza tym pysznie smakują i jeszcze lepiej pachną!

Jeśli macie świeżą miętę i melisę w ogródku, zbierzcie ich trochę i postawcie w wazonie! W razie potrzeby, macie je zawsze pod ręką, a pokój wypełni się przepięknym zapachem. Orzeźwiającym, delikatnie słodkim i naturalnym. Od razu się poprawia nastrój!
Po sesji zdjęciowej cały mój pokój pachnie cudnie!


Mój dzień zawsze rozpoczynam od filiżanki herbaty. Z reguły jest to zielona herbata - ma świetne działanie redukujące uczucie głodu! Zaparzam ją wodą o temperaturze około 80 stopni, od zagotowania wody odczekuję zawsze mniej więcej dziesięć minut. Dzięki temu herbata jest znacznie smaczniejsza, a ja nie piję do śniadania gorącego kubka i nie pocę się tak mocno.
Odkąd nastały ciepłe dni, znacznie częściej sięgam po rumianek lub do swojej ulubionej zielonej herbaty dodaję róży. Herbatka ma wtedy niepowtarzalny aromat i sprawia, że poranne upały nie są już takie uciążliwe.


W ciągu dnia też często piję herbatę, sięgam po nią z przyzwyczajenia, bo jestem bardzo herbacianą osóbką. Jednak gdy jest tak bardzo gorąco, jak obecnie, zdecydowanie częściej przyrządzam sobie wodę smakową. Do litrowego dzbanka dodaję mięty pieprzowej i melisy, prosto z ogródka - miętę koniecznie z łodyżkami, wtedy woda ma znacznie intensywniejszy aromat! Z łodyżkami wytrzymuje również znacznie dłużej w wodzie, nie więdnie i starcza na więcej użyć :)

Taką mieszankę warto odstawić na chwilę, by wszystkie smaki przeszły do wody. Jeśli lubicie, możecie dodać również lodu, by wzmocnić uczucie orzeźwienia - mi jednak w zupełności wystarcza taka woda w temperaturze pokojowej. Po wypiciu lodowatego napoju uczucie orzeźwienia jest jedynie chwilowe, a i tak zaczynamy się pocić z powodu reakcji stresowej, co pięknie opisała autorka bloga Śliwki Robaczywki - odsuwamy jedynie pocenie w czasie.


A jakie są Wasze sprawdzone przepisy na wodę smakową?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


6 lip 2015

Wakacyjna kosmetyczka - Chorwacja

Zdecydowanie nie mogę sobie robić przerw w pisaniu, bo kończy się to wpatrywaniem w migający kursor. Nie potrafię poukładać sobie notatki w głowie, dlatego też postanowiłam pochwalić się najpierw przemiłymi wspomnieniami z czasów, gdy mnie z Wami nie było. Taka rozgrzewka przed właściwym biegiem :)

Sesja dała mi mocno w kość, co wymalowane miałam zarówno na twarzy, jak i włosach - nie tyle co je zaniedbałam, co stres właśnie w ten sposób u mnie się objawia. Ale zdałam wszystko i mam święty spokój na najbliższe trzy miesiące. Jestem z siebie ogromnie dumna!
Dziękuję wszystkim Wam, którzy wspieraliście mnie na Instagramie. Wywołaliście wiele uśmiechu na twarzy dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Jesteście niesamowici!

Po sesji czekała nas wyprowadzka z wynajmowanego mieszkania i jeszcze tego samego dnia musieliśmy się z Tośkiem spakować i wyjechać na Chorwację. Trafiliśmy do cudnej miejscowości Seline w południowej Dalmacji, w okolicach Paklenicy. Był to bodajże mój siódmy raz w tym kraju, a poczułam się, jakbym poznała go na nowo. Paklenica to najpiękniejsza część południowej Dalmacji, góry dosłownie zapierają dech w piersiach. Zalążek tego przedstawiam Wam na zdjęciu, jednak niestety na każdej fotografii góry wychodziły spłaszczone i cała ich potęga oraz urok gdzieś się traciły w przestrzeni obiektywu. Niestety musicie sami odwiedzić Paklenicę! :)


Jeśli tylko jesteście zainteresowani, mogę stworzyć oddzielną notatkę o Chorwacji, ze zdjęciami, które udało nam się zrobić :)

Z Chorwacji wróciłam z bardzo radosnym brzuszkiem, cięższa o kilo, opalona, uśmiechnięta, wypoczęta. I zaręczona! Nie odnalazłam się jeszcze w nowej roli, nie do końca jeszcze do mnie dociera, co mówią do mnie rodzice i teściowie, dostaje oczopląsu od wstępnego oglądania sal pod wesele i ślinka mi cieknie, gdy czytam przykładowe menu - co źle wróży mojej i tak już mocno naruszonej wadze. Na szczęście nie musimy podejmować decyzji na już, poczekam trochę aż emocje opadną, poukładam sobie w głowie i dopiero wtedy podejmiemy decyzję jak gdzie i kiedy.

Swoją drogą chyba szykuje nam się niezły cykl notatek!

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć, co zabrałam ze sobą na wyjazd, zupełnie jak w zeszłym roku, gdy wybierałam się do Bułgarii. Ponieważ już zeszłoroczny zestaw okazał się w miarę trafiony, a i ja sama znacznie lepiej poznałam potrzeby mojego ciała, obyło się bez szaleńczego kupowania kosmetyków - i dzięki Bogu, bo po wyprowadzce, gdy połączył się mój opolski arsenał z domowym jestem przerażona ilością kosmetyków.


Do twarzy, jak zwykle, zabrałam najwięcej rzeczy. Nigdy nie potrafię się zdecydować i odnoszę wrażenie, że wszystko jest mi potrzebne.

Najważniejsza jest dla mnie odpowiednia ochrona przeciwsłoneczna. Jak wiecie, mam cerę tłustą, dlatego zwykłe kremy z filtrem do twarzy momentalnie powodują u mnie błysk na twarzy. Niedawno, za sprawą Kociambra w podróży, wpadłam na trop filtrów o suchym wykończeniu. Magda co prawda opisywała ultra lekki fluid La Roche Posay, ale niestety w aptece, którą odwiedzałam dostępny był jedynie krem-żel o suchym wykończeniu - niemniej jednak i tak jestem zadowolona z zakupu! Buzia mi się trochę opaliła, ale charakterystyczne plamki koło nosa, które zaczęły mi się pojawiać dwa lata temu, gdy tylko słońce mocniej mnie złapało się nie pokazały. I buzia nie błyszczała się ani trochę, nawet pozostawała dłużej matowa!
Filtr z Sunbrelli był używany przez Tośka. Tosiek ma suchą skórę, więc jego buźka nie błyszczy się tak bardzo po Sunbrelli, w moim przypadku po godzinie można się było w moim czole przeglądać - i to jeszcze w Polsce!

Do oczyszczania twarzy wybrałam sprawdzony delikatny żel rumiankowy Sylveco, którego została mi dosłownie resztka i kojący tonik Organic Surge na bazie wody kwiatowej z gorzkiej pomarańczy. Nic nie działa na moją buźkę lepiej niż ten hydrolat, dlatego tonik jest moim ulubieńcem.

Kremy wybrałam dwa - bardziej wyjściowe nawilżające serum Baikal Herbals, które stosuję jako zwykły krem na dzień - mój zdecydowany ulubieniec! W przypadku gdy wracałam z plaży i szykowałam się do krótkiej drzemki w ramach sjesty lub wieczorami, gdy wiedziałam, że na resztę dnia mamy zaplanowany tylko film czy książkę, sięgałam po żywy krem Pomegranate&Ylang Ylang od Gaia Creams, kremik, który pobił wszystkich poprzedników i stał się moim ukochanym. To jest jeden z tym kremików, dla którego chce się porzucić wszystkie eksperymenty, pragnie się jego i tylko jego - ale więcej opowiem Wam o nim kiedy indziej.

Wzięłam ze sobą również olejowe serum o super mocy Chia&Peach Kernal Gaia Creams, by wykonywać masaże twarzy, ale z powodu gorąca nie sięgnęłam po nie ani razu - nauczka na przyszłość :) Niemniej jednak serum ubóstwiam i gdy tylko upały przeminą powrócę do wieczornych rytuałów.

Dodatkowo zabrałam ze sobą dwie maseczki, tonizującą od Babuszki Agafii, która idealnie się spisuje na takie wojaże i oczyszczającą Provence Sante - gdybym potrzebowała porządnego oczyszczenia skóry. W tym starciu zdecydowanie lepiej spisała się maseczka tonizująca, ponieważ jest ona znacznie bardziej odżywcza, a dokładnie tego moja skóra potrzebowała po traktowaniu słonym morzem i słońcem.


W przypadku włosów było już zdecydowanie skromniej. Zabrałam ze sobą zeszłoroczny zestaw do ochrony włosów - silikonowe serum Green Pharmacy i silikonowa mgiełka Gliss Kur, która dodatkowo zawiera keratynę i filtry UV. Nie zawiodłam się i tym razem.

Jeśli chodzi o pielęgnację, postawiłam na zestaw, który służy mi już od kilku miesięcy - szampon jojoba i lawendowo-geraniową odżywkę od Faith in Nature. Włosy pozostały dobrze odżywione - odżywka potrzymana dłużej na włosach działa u mnie cuda, dobrze oczyszczone i przede wszystkim miękkie - czego niestety nie mogę powiedzieć o ich zeszłorocznym stanie. Włosy nie tylko wyglądały dobrze po ich oporządzeniu warstwą mgiełki i serum, ale też pozostały bez większego szwanku.

Dla dodatkowej ochrony i odżywienia włosów zabrałam ze sobą prezent od Gaia Creams - mój wymarzony olejek do włosów Gorgeous Hair Oil, który pachnie... lawendą i geranium! Lawenda i geranium to mój ulubiony zapach kosmetyków, dlatego ogromnie się cieszę, że może towarzyszyć mi zarówno w kąpieli, jak i jeszcze sporą chwilę po niej, po nałożeniu olejku. Olejek używałam zarówno do mocniejszego odżywienia włosów, jak i wcierałam go chętnie we włosy przed pójściem na plażę w nieco większej ilości - dla większej ochrony przed solą z morza - a także, gdy szłam na miasto, w świeżo umyte włosy. Pięknie nabłyszcza kosmki i sprawia, że od razu lepiej się układają. Opowiem Wam o nim trochę więcej, ale już teraz zdradzę, że jestem zauroczona po uszy!


Z ciałem było już całkiem skromnie. Do kosmetyczki wrzuciłam żel hawajski Eco Lab, by podbić cudną atmosferę wakacji - pamiętacie? Opowiadałam Wam o nim w poprzednim poście - chociaż było to przeszło trzy tygodnie temu :) Żel okazał się nie tylko pięknym zapachem, ale też przyjemnie zmiękczał skórę po zmyciu z siebie warstewki soli. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
A te opakowania pochodzą z Rossmanna, kosztowały mnie całe 2 zł za sztukę. Tylko nie kupujcie pompki, sięga ona maksymalnie do połowy produktu.

Po kąpieli koniecznie trzeba było nabalsamować ciało. Nawet jeśli po kąpieli skóra była przyjemnie miękka to w przeciągu godziny potrafiła się mocno ściągnąć, wołając o ukojenie po kąpielach słonecznych. Z pomocą przychodziło jej mleczko Organic Surge o zapachu... uwaga, uwaga, lawendy z geranium :) Mleczko przy rozsmarowywaniu na ciele nabiera nieco bardziej tłustawej konsystencji, a mimo wszystko wchłania się szybko i umila sjestę swoim aromatem. Będę o nim jeszcze Wam opowiadać.

Żel aloesowy przydał się znacznie bardziej moim towarzyszom podróży niż mnie. Przy mojej karnacji ciężko o oparzenia słoneczne (pod warunkiem, że regularnie się filtruję), dorobiłam się takowych jedynie podczas wycieczki łódką, gdy słońce świeciło wyjątkowo mocno - zaczerwieniły mi się ramionka i kawałek plecków, gdzie skóra była odsłonięta, ale na szczęście na zaczerwienieniu się skończyło. Smarowałam te miejsca i rano i wieczorem aloesem i po dwóch dniach zaczerwienienie znikło w zupełności.
Zdarzyło mi się też raz zaczytać na plaży i na moje nóżki ostrzegły mnie przed dalszą lektura na słońcu delikatnym zaróżowieniem, lecz kąpiel w chłodnej wodzie i posmarowanie aloesem zaraz zaróżowienie zniwelowało. 
Zdecydowanie bardziej doceniła aloes moja teściowa, która przypiekła sobie dekolt. Aloes przyniósł jej ukojenie i choć do końca wyjazdu musiała chodzić na plażę z jedwabną chustką przy dekolcie, to wielokrotnie dziękowała mi za jego podsunięcie. Od teraz aloes będzie stałym punktem w mojej wakacyjnej kosmetyczce.

I to by było na tyle z przeszpiegów w mojej wakacyjnej kosmetyczce. Chcę Wam jeszcze pokazać kolorówkę, ale to już temat na następną notatkę - i bez tego jest to prawdopodobnie najdłuższy post świata :) Znacie coś z moich podróżujących kosmetyków?

Dobrze jest być znów w kajeciku!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


18 sie 2014

Wakacyjna kolorówka!

Obiecałam, ujrzałam słoneczko i zrobiłam! I choć moja twarz jak zwykle wychodzi blado i chłodno na zdjęciach (pomińmy już fakt, że jestem kilka tonów ciemniejsza i definitywnie wpadam w żółte tony, nie rozumiem mojego aparatu) to kolory są dobrze złapane i w końcu mogę Wam pokazać jak nosiłam się przez okres pobytu w Bułgarii, ale nie tylko! Bawiłam się kolorami i cieniowaniem, również na ustach parę rzeczy się pojawiło :)

Zdjęcia możecie sobie przybliżyć po prostu klikając na nie :)


Jaskółka na moim oku gościła najczęściej. Jaskółeczki kocham całym sercem, świetnie podkreślają oko i wyostrzają spojrzenie, więc gdy tylko mogłam rysowałam sobie całkiem mocno wyciągniętą kreskę.
Gdy nabierałam ochotę na bardziej wieczorowy look, bawiłam się cieniami :) Wewnętrzny kącik mocno rozświetlałam złotkiem, przyciemniałam zewnętrzny matowymi brązammi, wyciągając cienie wraz z linią jaskółki. Mam nieco opadające powieki, więc załamanie zaznaczam trochę wyżej.
Makijaż świetnie wygląda w porze wieczorowej, w świetle uliczek i słabszym świetle restauracji :)

Produkty, których używałam:
Eyeliner z Yves Rocher, Felt-tip eyeliner 12h - używany nie tylko do kreski, ale i na górną linię wodną, by zagęścić rzęsy i wyeliminować prześwity.
Złoty cień nr 3 z paletki Quad Pro dla oczu niebieskich z Loreala na większość ruchomej powieki, biały cień ze złotymi drobinkami z tej samej paletki dla rozświetlenia wewnętrznego kącika.
Brązowe cienie z zewnętrznego kącika pochodzą z paletki Avon - numerki 2, 3 i 4.
Na dolnej linii wodnej prezentuje się cielista kredka z Manhattanu - khol kajal eyeliner w odcieniu 51D. Świetna jakość, trzyma się długo na moim mocno łzawiącym oku,
Standardowo na rzęsy tusz Sexy Pulp. Jestem zakochana na całego!



Przychodizła jednak też ochota na bardziej wakacyjny, kolorowy makijaż! Do niego wykorzystywałam kredki Rimmela z serii Scandaleyes. Cudną metaliczną niebieskość o nazwie Turquoise, oraz genialny zimny odcień zieleni Gossip Green - zieleń jest właściwie cieniem do oczu w kredce. Często stosowałam je solo, ale zdecydowanie bardziej podoba mi się zestawienie obu tych kolorków, przechodzących w siebie nad tęczówką (z pomocą pędzelka do smużenia :)).
Kredki same w sobie są fenomenalne, kolor długo się trzyma powieki (nawet tak kapryśnej jak moja, uwierzcie mi, nie ma na świecie bardziej tłustych powiek), łatwo się z nimi pracuje. Mogą stanowić świetną bazę pod cienie, łatwo się je rozciera. Chętnie zaopatrzę się w inne kolorki :)


Nie byłabym sobą, gdybym nie wzięła ze sobą klasycznej czerwieni na usta. Postawiłam na pomadkę z Manhattana - Soft Mat Lipcream w odcieniu 45H - kolor ciepły, świetnie pasujący do rudych włosów i do opalenizny, genialnie wyglądający wieczorem. A jak wiecie, ja kocham czerwienie pod każdą postacią.
Pomadka ma kremową konsystencję i matowe wykończenie. Zasycha na ustach, zjada się równomiernie, jednak po jedzeniu trzeba zaliczyć małą poprawkę. Nie wysusza ust, czego się spodziewałam po matowej pomadce. Łatwo się z nią pracuje i przy okazji pracy pachnie nam pięknie cynamonem :)


Ostatnio zakochałam się również w fioletach, więc postanowiłam zakupić do kompletu również z Manhattana (w końcu sprawdzony) tint Colour Splash w odcieniu 64M Berlin Berry. Kolor piękny podczas próbowania na ręce, głęboki fiolet. Na ustach bardziej fuksja, ale też ciekawy.
Z tego produktu nie jestem zadowolona. Chcąc uzyskać głęboki fiolet, nakładałam go dość sporo, warstwami. Po pewnym czasie na ustach robiły się ciemniejsze plamy. Sprawdzał się jedynie jako tako nałożony bardzo cieniutką warstwą, jak na zdjęciu.
Produkt sam w sobie wysuszał usta i w nieprzyjemny sposób je ściągał. By zniwelować ten efekt smarowałam usta na wykończenie pomadką, w Bulgarii Niveą, obecnie Eubioną - znacznie mniej wyczuwalna na ustach, nie przesuwa koloru w ogóle.
Jak to tint, barwi usta bardzo mocno, po przetarciu wieczorkiem ust mamy kolor i na waciku, i dalej na ustach. Potrzeba sporo płynu micelarnego, by go rozpuścić, a i tak potrzeba nocy, by kolor całkowicie z ust znikł. Jednak fakt faktem, że produkt się praktycznie nie zjada.


Zostały mi do opisania już tylko kolorowe produkty do twarzy. Tak, jak Wam wspominałam już w poście o mojej kosmetyczce wakacyjnej, nie brałam ze sobą podkładu, bo fizycznie nie miałam odpowiedniego koloru - ciężko też jest przewidzieć jak bardzo uda nam się opalić. Zabrałam ze sobą więc tylko puder Stay Matte w kolorze 006 Warm Beige (i tak o wiele za jasny pod koniec, ale po pudrze tego tak nie widać :)) i do kompletu bronzer z Catrice w odcieniu medium, który gdzieś mi się stracił po torbach. Z bronzera średnio byłam zadowolona, bo trochę odbiegał od mojego koloru opalenizny - miał pomarańczowo-miedziane tony, a moja opalenizna wchodziła bardziej w żółto-złote tony.

Do tego koniecznie coś do podkreślania brwi. Przydał się szczególnie pod koniec wyjazdu, gdy stając przed luster fizycznie moich brwi nie było, tak bardzo rozjaśnione słońcem były. Kredka do brwi z Catrice w kolorze 020 Date With Ash-Ton. Kolor niby zimny, ma w sobie jednak trochę ciepła jak już znajdzie się na twarzy. Dobry dla blondynek, ale i przy moich rudych włosach wygląda nieźle, zdecydowanie wiele razy lepiej niż Permament Taupe z Color Tattoo.

Na wykończenie mój ulubiony róż z Annabelle Minerals w odcieniu Nude. Kolor niby zimny, ale idealnie zgrywający się z moim naturalnym rumieńcem - czy to spowodowany ciepełkiem, czy słoneczkiem. Uwielbiam, używać będę zawsze i wszędzie. No, z małymi  odstępstwami, bo brzoskwiniowe tony też lubię :)

To by było tyle na temat moich wakacyjnych makijaży i całej kolorówki, jaka ze mną pojechała. Podoba Wam się? :)


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


6 sie 2014

Wakacyjna kosmetyczka

Ojj, ciężko będzie z dzisiejszym postem! Mam czas pisać jedynie w przerwach pomiędzy grabieniem, a grabieniem, gdy czekamy aż tata skosi kolejną partię trawki. Niewiarygodne jak trawa potrafi urosnąć w dwa tygodnie! Ale, ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło -  namęczę się porządnie, spalę sporo kalorii (bo robota na cały dzień, a pewnie i na jutro nam zostanie!), będę szczupłą i prężną Jaskółką :)

Do tego jak na złość dzisiejszy post będzie długi, bo i moja kosmetyczka była wypchana po brzegi - za to wszystko mi się przydało, ba, nawet kilku produktów mi brakowało! Ale tak to już jest, gdy trzeba wszystko zaplanować w ciągu zaledwie 4 dni - z założenia miałam nie jechać, pojechałam w zastępstwo za tatę, który i tak do nas później dołączył.

Wyrzuciłam z dzisiejszego postu kolorówkę, bo i tak pogoda dzisiaj nijaka, szaro-buro za oknem, a ja chciałabym Wam pokazać parę cudnych rzeczy, które udało mi się zmalować w Bułgarii :)

Włosy



Tutaj niczego mi nie brakowało. Prawdziwa ze mnie włosomaniaczka! Włosy wróciły w bardzo dobrej formie, jedynie końcówki trochę się przesuszyły - ale one zawsze kapryszą, nawet w najlepszych dla nich warunkach. Potrzebowały nawilżenia, ale dostały już konkretną dawkę nocnego olejowania z olejkiem jojoba, który dostałam od cudownej Ewy w ramach GreenBoxa i olejku z awokado i już mają się dobrze. Od razu je też zahennowałam, gdyż partia farbowana niegdyś farbami chemicznymi mocno mi się rozjaśniła (refleksy wpadały już w złotko), a ja kocham moją czerwień. Niemniej jednak końcówki nie były rozdwojone, włosy pozostały silne. Jedyne, na co nie miałam wpływy, to fakt, że poszarpały się na długości podczas szaleństwa na falach...


... szczególnie gdy woda rzucała mnie po brzegu i miałam piasek dosłownie wszędzie - a jak już wiecie, wyjątkowo nie lubię mieć piasku w majtkach. Dlatego czeka mnie jeszcze wizyta u fryzjera, by trochę je uporządkować, ale naprawdę jestem zadowolona z ich stanu.

  • Szampon Syoss, bez silikonów wzięła moja mama, a ja uznałam, że nie ma sensu ciągnąć ze sobą drugi, delikatny. Myłam włosy metodą OMO, gdzie pierwsze O stanowiły oleje lub mieszanka odżywki i olejów. Poza tym włosy codziennie moczone w słonej wodzie, z nałożonymi silikonami po prostu potrzebują konkretnego oczyszczenia.
  • Odżywka marokańska od Planety Organici też ma ponoć właściwości oczyszczające, ale jest też mocno odżywiająca. Wydaje mi się jednak, że jest nieco mniej treściwa od tureckiej wersji tego balsamu, ale może to być również kwestia klimatu. Także osądu jeszcze nie wystawiam, będę ją mocno testować jeszcze w domku. Sama w sobie dobrze się sprawowała, lekko dociążała włosy, sprawiała, że były sypkie i łatwe do rozczesania.
  • Maska drożdżowa babuszki Agafii to produkt, który również zabrała moja mama, a ja nie widziałam sensu brania drugiej maski. Zabrałam jedynie trzy próbeczki, o których za chwilę. Maska nie była zła, jednak za słabo nawilżała. Włosy były po niej puszyste i sypkie, jednak zupełnie niedociążone, przez co robiły co chciały i były wszędzie. Moje włosy mają jakieś pozostałości tendencji do kręcenia, więc przy tej masce wyjątkowo się puszyły, pojedyncze włoski odstawały jak antenki - szczególnie te, które były skrócone na długości przez fale. Na skalp jej nie nakładałam, gdyż nie chciałam zaburzyć wyniku łykania Priorin Extra.
  • Do zabezpieczenia zabrałam ze sobą jedwab z Green Pharmacy. Jedwab bez jedwabiu, za to z żelem aloesowym i dwoma olejkami - teraz nie pamiętam dokładnie jakimi, a nie chce skłamać. Na pewno będę o nim jeszcze pisać, więc nic straconego. Jedwab jest świetny, dobrze zabezpiecza włoski, nie obciąża ich, ciekawie pachnie i delikatnie je odżywia. Nie miałam w ogóle rozdwojonych włosów, nawet w miejscach gdzie włosy zostały bestialsko poszarpane, wielkie brawa i pokłony!
  • Odżywkę b/s z Gliss Kura kupiłam ze względu na filtry UV, by chronić moje włoski. Dodatkowo jest to całkiem niezła bombka silikonowa, która nie obciąża, ładnie wygładza włoski, nadaje im połysk. Pewnie nie pomyślałabym o niej, gdyby nie wakacyjna kosmetyczka Kociambra! Myślę, że właśnie dzięki temu produktowi moje włosy wróciły w dobrej formie i na pewno jeszcze go kupię.
  • O oleju z awokado nie mam zbyt wiele do dodania oprócz tego, co już kiedyś Wam o nim pisałam. Prawdziwe cudo, które świetnie się sprawdza na mojej twarzy i włosach. Genialnie nawilża, przepięknie pachnie, uwielbiam, nigdy go nie opuszczę w mojej wakacyjnej kosmetyczce czy codziennej pielęgnacji.
  • Próbeczki! Wzięłam ze sobą dwie próbki maski z Biowaxu (z Biedronki), które to widzicie na zdjęciu, plus próbkę maski regenerującej od babuszki Agafii, którą to dostałam od Triny.pl jako dodatek do zamówienia. Biowax sprawdził się genialnie, nakładałam go głównie przed myciem na godzinkę, czasem więcej, często jeszcze z jakimś olejem na końcówki. Włosy były po nim sprężyste i ładnie nawilżone. Maska regenerująca zupełnie się u mnie nie sprawdziła. Nazwałabym ją raczej bardzo lekką odżywką, nie sprawdzającą się w takich warunkach. Trzeba mieć do niej ładne, zadbane włoski.

Twarz



Z buźką niestety nie było już tak pięknie, jak z włosami. To, co najbardziej bolało mnie w tyłek to fakt, że zapomniałam peelingu, a moja spieczona słońcem buźka domagała się go bardzo. Zapomniałam również o filtrze do twarzy i musiałam korzystać z tego przeznaczonego na całe ciało, przez co się brzydko zapchałam. Jednak w zeszłym roku moja buźka skończyła gorzej, więc zawsze coś na plus wyszło. Skóra była pięknie nawilżona, z tym, że po prostu potrzebowała konkretnego peelingu, o ładnym kolorycie, bez przebarwień i bez wyprysków!
Skóra na twarzy, zaraz na początku mi się spiekła, gdy weszłam do wody grać w siatkę z chłopakami i posiedziałam tam trochę za długo. Od wody można się opalić znacznie mocniej niż leżąc plackiem na plaży! Na szczęście potem, jak już z tym uważałam, wróciła do normy, chociaż nosek jeszcze dwa dni po powrocie był czerwony, jakbym sobie chlasnęła porządnie...
To, co najbardziej mi się spodobało odnośnie twarzy, to zniknięcie pryszczy od słoneczka. Zapchane pory to jedno, ale zdecydowanie wolę mieć zapchaną buźkę wolną od pryszczy! Tym bardziej, że na opalonej buźce nic nie widać... :)
Zapchanie twarzy powoli opanowuję, porządny peeling - na ten moment, kiedy nie mam wyprysków wróciłam do mechanicznych, ale enzymatyczny dalej stosuję, tylko rzadziej - maseczka oczyszczająca z Planety Organici i żelatyna do wyciągania brzydali.

  • Najpierw o tym, czego nie ma na zdjęciu - emulsja czyszcząca do twarzy z Alterry, z olejem z pestek grejpfruta. Prawdopodobnie przybrana przez ciotkę :) Totalna porażka, prędzej się upoiłam oparami alkoholu niż umyłam twarz (nie żeby pod tym pierwszym względem było mi jakoś źle...). Gdy na początku się spiekłam, alkohol po prostu podrażniał skórę. Sama emulsja czyściła dobrze, jednak paskudnie napinała skórę w kilka minut po myciu. Niewiele jej zużyłam i w sumie ciesze się, że została przybrana.
  • Tonik oczyszczający z Baikal Herbals miał być hitem wyjazdu. A stał się kitem. Uwielbiam wersję nawilżającą, dlatego tak ogromnie zawiodłam się na tym toniku. Ani nie nawilżał, ani nie oczyszczał porządnie buźki. Jedyny plus za to, że likwidował nieprzyjemne napięcie skóry i odrobinę koił.
  • Dwie maseczki, jednak oczyszczająca z Planety Organici z serii z Morzem Martwym, druga z Natury Siberici, detoksykująca na noc. Pierwsza jako tako się jeszcze sprawdziła, choć jej siostra oczyszczająca z Tybetu jest znacznie lepsza w działaniu. Za to pięknie koiła i odżywiała podrażnioną skórę - pewnie kwestia mnogości minerałów - więc chętnie z niej korzystałam. Detoksykująca jakoś średnio przypadła mi do gustu. Stosowana na noc powodowała bunt mojej skóry - moja skóra znacznie bardziej woli bezkremowe noce, toleruje jedynie kremiki z Gaia Creams i serum nawilżające z Baikal Herbals, o którym to za chwilę. Sprawa miała się jednak zupełnie inaczej, gdy zastosowałam pod nią wspomniane serum. Wtedy skóra się nie buntowała, a budziłam się z lepiej nawilżoną skórą, jakby maseczka była świetnym przenośnikiem. Nie rozumiem, ale nie muszę - ważne, że ten sposób się sprawdza.
  • Do nawilżania wzięłam swoje ukochane serum nawilżające, które jeszcze mnie nie zawiodło ani razu. Serum stosuję jako lekki krem na dzień, bo taką właśnie ma konsystencję, a moja skóra go lubi. Pięknie pachnie, skóra po nim promienieje i jest świetnie nawilżona i elastyczna. Zbieram się do recenzji, bo zasługuje na uznanie :)
  • Do demakijażu zgarnęłam micel z Tołpy, naprawdę świetny. Delikatnie nawilża, nie podrażnia oczu, szybko zmywa makijaż, nawet ten wyjątkowo mocny. Niewiele brakuje mu do słynnej Biodermy.
  • Jak już wspomniałam, na twarz stosowałam olej z awokado, który świetnie mi buźkę nawilża. Stosowałam również olej różany z Khadi, licząc na jego delikatne działanie złuszczające. Nie był to oczywiście efekt, jak po peelingu, ale olejek sprawił, że właściwie tylko nos kaprysił z powodu braku konkretnego złuszczania. Buźka pozostała w ładnym kolorycie, bez przebarwień od słońca. Próbowałam stosować go również na włosy, jak w domku, ale jakoś kaprysiły.
    Na zdjęciu nie ma oleju malinowego, który mi się skończył. Olej malinowy stosowałam głównie za naturalne filtry UV w nim zawarte, głównie cienką warstwą na wieczór, pod puder.
    Miałam jeszcze, standardowo, olej monoi, który świetnie koi podrażnienia. Stosowałam miejscowo, tak gdzie skóra miała serdecznie dość słońca i jak zwykle się nie zawiodłam. Wzięłam go również w zeszłym roku ze sobą.
  • O usta dbałam pomadką peelingującą od Sylveco. Uwielbiam tę pomadkę, świetnie natłuszcza usta, pozostawia je miękkie, a zjadanie cukru jest dla mnie po prostu genialnym rozwiązaniem! Do tego serum regenerujące z Regenerum, kupione za niecałe 30 zł w aptece, które świetnie zagęściło moje rzęsy i je podkręciło. Efekt będę pokazywać, jak osiągnę efekt z pierwszej tury stosowania tego preparatu - bo oczywiście musiałam zrobić sobie przerwę i wszystko utracić. Serum polecam, rzęsy mają się z nim świetnie, a jest tani. Oczywiście nie oczekujcie efektu jak po Realash czy innych odżywkach.


Ciałko



Ciałko miało się dobrze! Pięknie opalone, dobrze nawilżone, do tego smuklejsze. Cud miód, nic tylko jeździć do Bułgarii. Z odpowiednimi kosmetykami, oczywiście :)
Brak peelingu rekompensowałam sobie gąbkowaniem na sucho - muszę sobie kupić szczotkę w końcu, jednak do tego czasu gąbka również świetnie się sprawdza :)

  • Wzięłam ze sobą wodny mus do ciała z EcoHysterii, którego chyba nie doceniłam w Polsce. Albo po prostu nakładałam zbyt cienką warstwą - bo nie lubię uczucia lepkości na ciele. Uważałam, że nie jest zdolny do mocnego nawilżenia, ale przyjemnie pachnie ogórkiem i jest lekki, więc chętnie go ze sobą wzięłam. Gdy nakładałam jego trochę większą ilość po prysznicu, po powrocie z plaży, okazał się być bardzo dobrym nawilżającym balsamem, ale jednocześnie świetnym natłuszczaczem. Z racji tego, że po plaży większość współlokatorów robiła sobie drzemkę, a ja miałam sporo czasu, by leżąc w łóżeczku (z włączoną klimą, hihi) trochę poczytać czy popisać w zeszyciku, to miał czas spokojnie się wchłonąć i pokazać pełnię swojego działania. Dodatkowo świetnie koił podrażnioną skórę. Na pewno zabiorę jeszcze niejeden raz!
  • Do ciała używałam również różanego olejku z Khadi, szczególnie na dekolt i szyję, bardziej w celach aromaterapetycznych, niż nawilżających. Tutaj lepiej sprawdzał się wodny mus, więc olejek odszedł trochę na bok i cieszyłam się jedynie jego aromatem.
  • NailTek II zadbał o moje paznokcie, jak to robi już ponad pół roku. Są mocne, grube silne i się nie rozdwajają. Pomaga trzymać w ryzach świeżo obcięte skórki i fajnie utwardza również świeżo pomalowane paznokcie. Stosowałam go właśnie jako bazę i top coat i choć nie ma takiej wytrzymałości jak Seche Vite, to i tak nieźle się sprawdzał. Używałam go w zestawie z cudnym Baby Blue z Flomara, kupionym na miejscu :)
  • Jeśli chodzi o zapaszki, wzięłam ze sobą 4 próbki Tesori d'Oriente: Hammam, Mirra, Szafran z Ambrą i Zieloną Herbatę. Wszystkie zapachy mi się podobają, lecz pewnie w pierwszej kolejności kupię pełnowymiarową Mirrę. Dodatkowo na plaże używałyśmy razem z mamą Naturelle - świeży zapach, do plaży idealny. Na co dzień nie do końca mój zapach.
  • InvisiBobble świetnie sprawdziły się przy wieczorowych wyjściach. Faktycznie nie ciągną włosów, nie obciążają cebulek przy noszeniu koczka, nie odginają włosów - przy koczku są ładnie pofalowane, bez śladu gumki. Jednak na plażę wiązałam włosy w warkocz duński, który świetnie trzymał je w ryzach przy falach i wietrze, a do warkoczy InvisiBobble już się nie nadają. Niemniej jednak jestem z nich bardzo zadowolona :)
  • Niewidoczna na zdjęciu jest również pianka do higieny intymnej Skarb Matki, która razem z Clotrimazolum świetnie poradziła sobie z zaczątkami infekcji, jakie mnie męczyły na początku wyjazdu. Pianka jest moim zdecydowanym hitem, nie wymienię jej na nic innego. Pod koniec, gdy już miałam zdecydowanie dość emulsji myjącej, korzystałam właśnie z niej, bo jest delikatna, a ma do tego ekstrakt z zielonej herbaty. Buźka nie narzekała :)
Udało mi się skończyć o całkiem przyzwoitej porze! Idę teraz trochę poćwiczyć pupcię! Mam jakąś niesamowitą motywację na ćwiczenia, odkąd odkryłam, że schudłam na wakacjach :)

A jak tam Wasze wakacyjne kosmetyczki? Może macie swoje sprawdzone kosmetyki i polecicie mi coś na przyszłość?

I ponawiam pytanko: mam tutaj jakieś czytelniczki z Opola? Wybieram się tam na studia i chętnie wypiję kawkę z kimś, kto zna miasto :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


27 kwi 2014

Wodnym musem po ciele!

Zrobiłam sobie wczoraj pyszne ciasto czekoladowe, którego przygotowanie trwa dosłownie dziesięć minut. Ale go... przypiekłam :) Niby najlepszy sposób na dietę, ale ja i tak wydłubałam dzióbkiem środeczek, który ciągle był cudny. Wygląda na to, że na dniach będę musiała powtórzyć cały kuchenny rytuał, bo moja potrzeba nie została zaspokojona!

Od Skarbów Syberii, jako miły dodatek do zamówienia, dostałam między innymi ten wodny mus do ciała. Jest to nowość w sklepie i gdy dostałam go w swoje łapki nie był jeszcze dostępny, dlatego ogromnie ucieszyłam się, że mogę być pionierem w tym temacie. Z pomocą mamy rozszyfrowałam tajemnicze napisy na pudełku, jednak Wy już możecie spokojnie poczytać sobie o nim tutaj.



Balsam jest idealny na nadchodzące ciepłe dni. Już samo opakowanie przyjemnie kojarzy się z wakacjami, choćby przez wodny motyw na wieczku . Samo opakowanie jest bardzo solidne, zabezpieczone dodatkowo nakładką - dzięki temu podczas podróży nic nam się nie wyleje, chociaż z samą nakładką trzeba trochę powalczyć, lubi odskakiwać.

Z opakowania uśmiecha się do nas dziewczyna, która zaprasza nas na Ibizę. Czuję się zachęcona :)

To, co mnie urzekło, to kolor wodnego musu. Przypomina kolor wody na lazurowym wybrzeżu, tuż przy brzegu - tylko nie jest taki klarowny. Zapach jest świeży, z nutą ogórka, zostaje przez chwilę na naszej skórze.
Konsystencja jest żelowa, lepka, z łatwością rozprowadza się po skórze. Sunie, niczym woda :) Jednak jeśli nabierzemy większą ilość - o co nie trudno, z powodu lepkości żelu - skóra może się przez chwile kleić. Jeśli rozprowadzimy porcję na większej powierzchni ciała, mus szybko się wchłonie, delikatnie chłodząc skórę - na upały idealny!



Co nam mus sobą oferuje?
Aqua with infusions of: Organic Aloe Barbadensis Leaf Juice (organiczny sok aloesu), Organic Nelambium Speciosum Flower Oil (organiczny olej z kwiatów lotosa ), Organic Jasminum Officinale Oil (organiczny olej egipskiego jaśminu), Viola Odorata Leaf Extract (ekstrakt liści fiołka), Vitis Vinifera Seed Oil (olej z pestek winogron); Isopropyl Palmitate (emolient suchy, ester kwasy palmitynowego), Glycerin, Carbomer (subst. zagęszczająca, stabilizator), Sodium Stearoyl Glutamate (emulgator pochodzenia naturalnego, dopuszczony przez instytucje certyfikujące naturalne kosmetyki), Xanthan Gum (naturalny zagęszczacz i stabilizator, dopuszczony przez instytucje certyfikujące naturalne kosmetyki), Parfum, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Citric Acid (konserwanty).

Skład jest ładny, prosty i krótki. Znajdziemy tu niewiele chemii, w tym dwie substancje dopuszczone przez instytucje certyfikujące. Konserwanty są łagodne, sporo olei i ekstraktów - ale tutaj mała podpucha, są one rozpuszczone w wodzie (słynne aqua with infusions of, kończy się po znaku ; ). Niemniej jednak ma co o nas dbać!



Na dobre działanie balsamu, trzeba trochę poczekać. Tak samo jak trzeba się do niego przyzwyczaić. Jak wspomniałam wcześniej, produkt potrafi się nieźle lepić i nabranie odpowiedniej ilości produktu jest trochę karkołomne. Niemniej jednak gdy już się tego nauczymy korzystanie z wodnego musu to tylko i wyłącznie przyjemność. A po przyjemności trzeba koniecznie umyć rączki, bo kleją się niemiłosiernie.

Skóra po regularnym stosowaniu musu robi się dobrze nawilżona i bardziej elastyczna. Nie jestem pewna czy byłby dobry dla osób o suchej skórze, w tym przypadku nawilżenie byłoby raczej niewystarczające. Ale dla osób, które nie mają na co dzień problemu z suchą skórą będą z tego musu zadowolone. Zdarzyło mi się stosować go na podrażnioną skórę, po zastosowaniu musu podrażnione miejsce trochę szczypało, jednak nie było zaczerwienione i później już w ciągu dnia nie dokuczało. Myślę, że sporo miał tutaj do czynienia sok aloesowy, który koi podrażnioną skórę. Jednak byłoby lepiej, gdyby nie szczypało w ogóle :)




Przyjemnie się go używa, a dzięki wodnistej konsystencji jest on bardzo wydajny. Będzie umilał wakacyjne dni, szczególnie te wyjątkowo upalne.
Jak na pierwsze spotkanie z Eco Hysterią jestem bardzo zadowolona. Trzeba będzie pokusić się o więcej! Dobrze, że szampon mi się kończy, będę miała pretekst do zamówienia. Ktoś chętny na wspólne zakupy?



Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

Disqus for Jaskółcze Ziele