Zdecydowanie nie mogę sobie robić przerw w pisaniu, bo kończy się to wpatrywaniem w migający kursor. Nie potrafię poukładać sobie notatki w głowie, dlatego też postanowiłam pochwalić się najpierw przemiłymi wspomnieniami z czasów, gdy mnie z Wami nie było. Taka rozgrzewka przed właściwym biegiem :)
Sesja dała mi mocno w kość, co wymalowane miałam zarówno na twarzy, jak i włosach - nie tyle co je zaniedbałam, co stres właśnie w ten sposób u mnie się objawia. Ale zdałam wszystko i mam święty spokój na najbliższe trzy miesiące. Jestem z siebie ogromnie dumna!
Dziękuję wszystkim Wam, którzy wspieraliście mnie na Instagramie. Wywołaliście wiele uśmiechu na twarzy dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Jesteście niesamowici!
Po sesji czekała nas wyprowadzka z wynajmowanego mieszkania i jeszcze tego samego dnia musieliśmy się z Tośkiem spakować i wyjechać na Chorwację. Trafiliśmy do cudnej miejscowości Seline w południowej Dalmacji, w okolicach Paklenicy. Był to bodajże mój siódmy raz w tym kraju, a poczułam się, jakbym poznała go na nowo. Paklenica to najpiękniejsza część południowej Dalmacji, góry dosłownie zapierają dech w piersiach. Zalążek tego przedstawiam Wam na zdjęciu, jednak niestety na każdej fotografii góry wychodziły spłaszczone i cała ich potęga oraz urok gdzieś się traciły w przestrzeni obiektywu. Niestety musicie sami odwiedzić Paklenicę! :)
Jeśli tylko jesteście zainteresowani, mogę stworzyć oddzielną notatkę o Chorwacji, ze zdjęciami, które udało nam się zrobić :)
Z Chorwacji wróciłam z bardzo radosnym brzuszkiem, cięższa o kilo, opalona, uśmiechnięta, wypoczęta. I zaręczona! Nie odnalazłam się jeszcze w nowej roli, nie do końca jeszcze do mnie dociera, co mówią do mnie rodzice i teściowie, dostaje oczopląsu od wstępnego oglądania sal pod wesele i ślinka mi cieknie, gdy czytam przykładowe menu - co źle wróży mojej i tak już mocno naruszonej wadze. Na szczęście nie musimy podejmować decyzji na już, poczekam trochę aż emocje opadną, poukładam sobie w głowie i dopiero wtedy podejmiemy decyzję jak gdzie i kiedy.
Swoją drogą chyba szykuje nam się niezły cykl notatek!
Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć, co zabrałam ze sobą na wyjazd, zupełnie jak w zeszłym roku, gdy wybierałam się do Bułgarii. Ponieważ już zeszłoroczny zestaw okazał się w miarę trafiony, a i ja sama znacznie lepiej poznałam potrzeby mojego ciała, obyło się bez szaleńczego kupowania kosmetyków - i dzięki Bogu, bo po wyprowadzce, gdy połączył się mój opolski arsenał z domowym jestem przerażona ilością kosmetyków.
Do twarzy, jak zwykle, zabrałam najwięcej rzeczy. Nigdy nie potrafię się zdecydować i odnoszę wrażenie, że wszystko jest mi potrzebne.
Najważniejsza jest dla mnie odpowiednia ochrona przeciwsłoneczna. Jak wiecie, mam cerę tłustą, dlatego zwykłe kremy z filtrem do twarzy momentalnie powodują u mnie błysk na twarzy. Niedawno, za sprawą Kociambra w podróży, wpadłam na trop filtrów o suchym wykończeniu. Magda co prawda opisywała ultra lekki fluid La Roche Posay, ale niestety w aptece, którą odwiedzałam dostępny był jedynie krem-żel o suchym wykończeniu - niemniej jednak i tak jestem zadowolona z zakupu! Buzia mi się trochę opaliła, ale charakterystyczne plamki koło nosa, które zaczęły mi się pojawiać dwa lata temu, gdy tylko słońce mocniej mnie złapało się nie pokazały. I buzia nie błyszczała się ani trochę, nawet pozostawała dłużej matowa!
Filtr z Sunbrelli był używany przez Tośka. Tosiek ma suchą skórę, więc jego buźka nie błyszczy się tak bardzo po Sunbrelli, w moim przypadku po godzinie można się było w moim czole przeglądać - i to jeszcze w Polsce!
Do oczyszczania twarzy wybrałam sprawdzony delikatny żel rumiankowy Sylveco, którego została mi dosłownie resztka i kojący tonik Organic Surge na bazie wody kwiatowej z gorzkiej pomarańczy. Nic nie działa na moją buźkę lepiej niż ten hydrolat, dlatego tonik jest moim ulubieńcem.
Kremy wybrałam dwa - bardziej wyjściowe nawilżające serum Baikal Herbals, które stosuję jako zwykły krem na dzień - mój zdecydowany ulubieniec! W przypadku gdy wracałam z plaży i szykowałam się do krótkiej drzemki w ramach sjesty lub wieczorami, gdy wiedziałam, że na resztę dnia mamy zaplanowany tylko film czy książkę, sięgałam po żywy krem Pomegranate&Ylang Ylang od Gaia Creams, kremik, który pobił wszystkich poprzedników i stał się moim ukochanym. To jest jeden z tym kremików, dla którego chce się porzucić wszystkie eksperymenty, pragnie się jego i tylko jego - ale więcej opowiem Wam o nim kiedy indziej.
Wzięłam ze sobą również olejowe serum o super mocy Chia&Peach Kernal Gaia Creams, by wykonywać masaże twarzy, ale z powodu gorąca nie sięgnęłam po nie ani razu - nauczka na przyszłość :) Niemniej jednak serum ubóstwiam i gdy tylko upały przeminą powrócę do wieczornych rytuałów.
Dodatkowo zabrałam ze sobą dwie maseczki, tonizującą od Babuszki Agafii, która idealnie się spisuje na takie wojaże i oczyszczającą Provence Sante - gdybym potrzebowała porządnego oczyszczenia skóry. W tym starciu zdecydowanie lepiej spisała się maseczka tonizująca, ponieważ jest ona znacznie bardziej odżywcza, a dokładnie tego moja skóra potrzebowała po traktowaniu słonym morzem i słońcem.
W przypadku włosów było już zdecydowanie skromniej. Zabrałam ze sobą zeszłoroczny zestaw do ochrony włosów - silikonowe serum Green Pharmacy i silikonowa mgiełka Gliss Kur, która dodatkowo zawiera keratynę i filtry UV. Nie zawiodłam się i tym razem.
Sesja dała mi mocno w kość, co wymalowane miałam zarówno na twarzy, jak i włosach - nie tyle co je zaniedbałam, co stres właśnie w ten sposób u mnie się objawia. Ale zdałam wszystko i mam święty spokój na najbliższe trzy miesiące. Jestem z siebie ogromnie dumna!
Dziękuję wszystkim Wam, którzy wspieraliście mnie na Instagramie. Wywołaliście wiele uśmiechu na twarzy dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Jesteście niesamowici!
Po sesji czekała nas wyprowadzka z wynajmowanego mieszkania i jeszcze tego samego dnia musieliśmy się z Tośkiem spakować i wyjechać na Chorwację. Trafiliśmy do cudnej miejscowości Seline w południowej Dalmacji, w okolicach Paklenicy. Był to bodajże mój siódmy raz w tym kraju, a poczułam się, jakbym poznała go na nowo. Paklenica to najpiękniejsza część południowej Dalmacji, góry dosłownie zapierają dech w piersiach. Zalążek tego przedstawiam Wam na zdjęciu, jednak niestety na każdej fotografii góry wychodziły spłaszczone i cała ich potęga oraz urok gdzieś się traciły w przestrzeni obiektywu. Niestety musicie sami odwiedzić Paklenicę! :)
Jeśli tylko jesteście zainteresowani, mogę stworzyć oddzielną notatkę o Chorwacji, ze zdjęciami, które udało nam się zrobić :)
Z Chorwacji wróciłam z bardzo radosnym brzuszkiem, cięższa o kilo, opalona, uśmiechnięta, wypoczęta. I zaręczona! Nie odnalazłam się jeszcze w nowej roli, nie do końca jeszcze do mnie dociera, co mówią do mnie rodzice i teściowie, dostaje oczopląsu od wstępnego oglądania sal pod wesele i ślinka mi cieknie, gdy czytam przykładowe menu - co źle wróży mojej i tak już mocno naruszonej wadze. Na szczęście nie musimy podejmować decyzji na już, poczekam trochę aż emocje opadną, poukładam sobie w głowie i dopiero wtedy podejmiemy decyzję jak gdzie i kiedy.
Swoją drogą chyba szykuje nam się niezły cykl notatek!
Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć, co zabrałam ze sobą na wyjazd, zupełnie jak w zeszłym roku, gdy wybierałam się do Bułgarii. Ponieważ już zeszłoroczny zestaw okazał się w miarę trafiony, a i ja sama znacznie lepiej poznałam potrzeby mojego ciała, obyło się bez szaleńczego kupowania kosmetyków - i dzięki Bogu, bo po wyprowadzce, gdy połączył się mój opolski arsenał z domowym jestem przerażona ilością kosmetyków.
Do twarzy, jak zwykle, zabrałam najwięcej rzeczy. Nigdy nie potrafię się zdecydować i odnoszę wrażenie, że wszystko jest mi potrzebne.
Najważniejsza jest dla mnie odpowiednia ochrona przeciwsłoneczna. Jak wiecie, mam cerę tłustą, dlatego zwykłe kremy z filtrem do twarzy momentalnie powodują u mnie błysk na twarzy. Niedawno, za sprawą Kociambra w podróży, wpadłam na trop filtrów o suchym wykończeniu. Magda co prawda opisywała ultra lekki fluid La Roche Posay, ale niestety w aptece, którą odwiedzałam dostępny był jedynie krem-żel o suchym wykończeniu - niemniej jednak i tak jestem zadowolona z zakupu! Buzia mi się trochę opaliła, ale charakterystyczne plamki koło nosa, które zaczęły mi się pojawiać dwa lata temu, gdy tylko słońce mocniej mnie złapało się nie pokazały. I buzia nie błyszczała się ani trochę, nawet pozostawała dłużej matowa!
Filtr z Sunbrelli był używany przez Tośka. Tosiek ma suchą skórę, więc jego buźka nie błyszczy się tak bardzo po Sunbrelli, w moim przypadku po godzinie można się było w moim czole przeglądać - i to jeszcze w Polsce!
Do oczyszczania twarzy wybrałam sprawdzony delikatny żel rumiankowy Sylveco, którego została mi dosłownie resztka i kojący tonik Organic Surge na bazie wody kwiatowej z gorzkiej pomarańczy. Nic nie działa na moją buźkę lepiej niż ten hydrolat, dlatego tonik jest moim ulubieńcem.
Kremy wybrałam dwa - bardziej wyjściowe nawilżające serum Baikal Herbals, które stosuję jako zwykły krem na dzień - mój zdecydowany ulubieniec! W przypadku gdy wracałam z plaży i szykowałam się do krótkiej drzemki w ramach sjesty lub wieczorami, gdy wiedziałam, że na resztę dnia mamy zaplanowany tylko film czy książkę, sięgałam po żywy krem Pomegranate&Ylang Ylang od Gaia Creams, kremik, który pobił wszystkich poprzedników i stał się moim ukochanym. To jest jeden z tym kremików, dla którego chce się porzucić wszystkie eksperymenty, pragnie się jego i tylko jego - ale więcej opowiem Wam o nim kiedy indziej.
Wzięłam ze sobą również olejowe serum o super mocy Chia&Peach Kernal Gaia Creams, by wykonywać masaże twarzy, ale z powodu gorąca nie sięgnęłam po nie ani razu - nauczka na przyszłość :) Niemniej jednak serum ubóstwiam i gdy tylko upały przeminą powrócę do wieczornych rytuałów.
Dodatkowo zabrałam ze sobą dwie maseczki, tonizującą od Babuszki Agafii, która idealnie się spisuje na takie wojaże i oczyszczającą Provence Sante - gdybym potrzebowała porządnego oczyszczenia skóry. W tym starciu zdecydowanie lepiej spisała się maseczka tonizująca, ponieważ jest ona znacznie bardziej odżywcza, a dokładnie tego moja skóra potrzebowała po traktowaniu słonym morzem i słońcem.
W przypadku włosów było już zdecydowanie skromniej. Zabrałam ze sobą zeszłoroczny zestaw do ochrony włosów - silikonowe serum Green Pharmacy i silikonowa mgiełka Gliss Kur, która dodatkowo zawiera keratynę i filtry UV. Nie zawiodłam się i tym razem.
Jeśli chodzi o pielęgnację, postawiłam na zestaw, który służy mi już od kilku miesięcy - szampon jojoba i lawendowo-geraniową odżywkę od Faith in Nature. Włosy pozostały dobrze odżywione - odżywka potrzymana dłużej na włosach działa u mnie cuda, dobrze oczyszczone i przede wszystkim miękkie - czego niestety nie mogę powiedzieć o ich zeszłorocznym stanie. Włosy nie tylko wyglądały dobrze po ich oporządzeniu warstwą mgiełki i serum, ale też pozostały bez większego szwanku.
Dla dodatkowej ochrony i odżywienia włosów zabrałam ze sobą prezent od Gaia Creams - mój wymarzony olejek do włosów Gorgeous Hair Oil, który pachnie... lawendą i geranium! Lawenda i geranium to mój ulubiony zapach kosmetyków, dlatego ogromnie się cieszę, że może towarzyszyć mi zarówno w kąpieli, jak i jeszcze sporą chwilę po niej, po nałożeniu olejku. Olejek używałam zarówno do mocniejszego odżywienia włosów, jak i wcierałam go chętnie we włosy przed pójściem na plażę w nieco większej ilości - dla większej ochrony przed solą z morza - a także, gdy szłam na miasto, w świeżo umyte włosy. Pięknie nabłyszcza kosmki i sprawia, że od razu lepiej się układają. Opowiem Wam o nim trochę więcej, ale już teraz zdradzę, że jestem zauroczona po uszy!
Z ciałem było już całkiem skromnie. Do kosmetyczki wrzuciłam żel hawajski Eco Lab, by podbić cudną atmosferę wakacji - pamiętacie? Opowiadałam Wam o nim w poprzednim poście - chociaż było to przeszło trzy tygodnie temu :) Żel okazał się nie tylko pięknym zapachem, ale też przyjemnie zmiękczał skórę po zmyciu z siebie warstewki soli. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
A te opakowania pochodzą z Rossmanna, kosztowały mnie całe 2 zł za sztukę. Tylko nie kupujcie pompki, sięga ona maksymalnie do połowy produktu.
A te opakowania pochodzą z Rossmanna, kosztowały mnie całe 2 zł za sztukę. Tylko nie kupujcie pompki, sięga ona maksymalnie do połowy produktu.
Po kąpieli koniecznie trzeba było nabalsamować ciało. Nawet jeśli po kąpieli skóra była przyjemnie miękka to w przeciągu godziny potrafiła się mocno ściągnąć, wołając o ukojenie po kąpielach słonecznych. Z pomocą przychodziło jej mleczko Organic Surge o zapachu... uwaga, uwaga, lawendy z geranium :) Mleczko przy rozsmarowywaniu na ciele nabiera nieco bardziej tłustawej konsystencji, a mimo wszystko wchłania się szybko i umila sjestę swoim aromatem. Będę o nim jeszcze Wam opowiadać.
Żel aloesowy przydał się znacznie bardziej moim towarzyszom podróży niż mnie. Przy mojej karnacji ciężko o oparzenia słoneczne (pod warunkiem, że regularnie się filtruję), dorobiłam się takowych jedynie podczas wycieczki łódką, gdy słońce świeciło wyjątkowo mocno - zaczerwieniły mi się ramionka i kawałek plecków, gdzie skóra była odsłonięta, ale na szczęście na zaczerwienieniu się skończyło. Smarowałam te miejsca i rano i wieczorem aloesem i po dwóch dniach zaczerwienienie znikło w zupełności.
Zdarzyło mi się też raz zaczytać na plaży i na moje nóżki ostrzegły mnie przed dalszą lektura na słońcu delikatnym zaróżowieniem, lecz kąpiel w chłodnej wodzie i posmarowanie aloesem zaraz zaróżowienie zniwelowało.
Zdecydowanie bardziej doceniła aloes moja teściowa, która przypiekła sobie dekolt. Aloes przyniósł jej ukojenie i choć do końca wyjazdu musiała chodzić na plażę z jedwabną chustką przy dekolcie, to wielokrotnie dziękowała mi za jego podsunięcie. Od teraz aloes będzie stałym punktem w mojej wakacyjnej kosmetyczce.
I to by było na tyle z przeszpiegów w mojej wakacyjnej kosmetyczce. Chcę Wam jeszcze pokazać kolorówkę, ale to już temat na następną notatkę - i bez tego jest to prawdopodobnie najdłuższy post świata :) Znacie coś z moich podróżujących kosmetyków?
Dobrze jest być znów w kajeciku!