30 gru 2014

Moja pielęgnacja włosów zimą

Jestem ciekawa czy istnieje na świecie ktoś, komu włosy nie wariują zimową porą. Zima jest dla mnie najgorsza, w ten czas muszę mocno skupić się na pielęgnacji, nie ma mowy o dniu wolnym, bo zaraz to po mnie widać. Gdy tylko rozpoczął się sezon szalikowy, moje włosy momentalnie zaczęły się plątać, nawet spanie z rozpuszczonymi włosami, które do tej pory żadnej krzywdy im nie robiło, powodowało poranne rozplątywanie kołtunów! Musiałam w końcu się przemóc i zacząć je wiązać do snu, ale samo wiązanie nie rozwiązywało problemu w zupełności. Przysiadłam kiedyś nad pielęgnacją włosów i zmontowałam skrzętny plan pielęgnacji na zimę.
Musiałam się mocno namęczyć ze zdjęciami do tej pielęgnacyjnej notatki! Moje standardowe miejsce do robienia zdjęć zostało mi odebrane przez śnieg zalegający na oknie dachowym, co zupełnie odebrało mi źródło światła. Na ratunek wyszedł mi zamówiony niedawno namiot bezcieniowy i fragment biurka, na które przez większość dnia padają promienie słoneczne. Jest to moja pierwsza zabawa namiotem, także wszystkich znawców proszę o wyrozumiałość. Wiem, że zdjęcia mogłyby być nieco jaśniejsze, szukam lampy odpowiedniej na moje potrzeby i... kieszeń :)


Na zimowy okres przygotowałam sobie dwa standardowe zestawy, w zależności od tego jak bardzo chce mi się coś robić wokół włosów. Także powstał zestaw mocno rozbudowany odżywczo i... dla leniwców :)


Zaczynam od olejowania włosów moją zdobyczą z TK Maxx, jadalnym olejem arganowym za całe 20zł! Przelała go do specjalnej buteleczki z atomizerem i dodałam kilka kropli olejku eukaliptusowego (nie ma go na zdjęciu, został w Opolu). Mieszanki zapachowej nie polecam, ale działanie jak najbardziej. Olejek eukaliptusowy nie jest musem, sam olej arganowy spokojnie się nadaje na rozpieszczanie włosów, ja go dodaję z myślą o skalpie.

Lubię długogodzinne olejowanie, jednak z reguły udaje mi się trzymać tak włoski przez około godzinę przed kąpielą. Następnie emulguję olej złotą maską ajurwedyjską i trzymam jeszcze przez chwilę, wypełniając resztę kąpielowego rytuału. Przyznam się szczerze, że zimową porą tęsknię za marokańską wersją tej maski. Ajurwedyjską również uwielbiam, ale... nie o tej porze roku.

Włosy zmywam dokładnie mydłem cedrowym od babuszki Agafii. Ciągle je uwielbiam, nie podrażnia mi głowy, Tosiek również nie ma problemów z łupieżem podczas jego używania. Nie mam zamiaru wymieniać, szczególnie, że jako jedno z nielicznych produktów do włosów potrafi nadać moim włosom objętości.

Kończę znaną Wam pewnie odżywką z Nivei, Intense Repair. Celowo kupiłam sobie drogeryjną, silikonową odżywkę, ale muszę przyznać, że jej skład jest całkiem przyjemny. Oprócz silikonów, które ochronią nasze włosy, posiada największą liczbę naturalnych dodatków ze wszystkich rodzajów odżywek Nivei. I na razie sprawuje się świetnie.


Wersja dla leniwca zupełnie omija olejowanie włosów, przed myciem nakładam jedynie odżywkę z Lavery, żeby je nawilżyć - na czas innych czynności kąpielowych. Włosy myję szamponem zawierającym silikony, ale też kilka ładnych olejów całkiem wysoko w składzie (z reguły myję jedynie skalp i pozwalam spłukiwanej pianie spłynąć po całej długości włosów). Na zakończenie szybka odżywka: tutaj wprowadziłam małą wariację, bo wybieram jedną z dwóch odżywek - arganową z dwunastoma ziołami ze Starej Mydlarni lub cedrową z Planety Organici. Arganowa jest fenomenalna, upolowałam ją zupełnie przypadkiem z Naturze. Cedrowa jest na etapie pierwszych użyć, ale też wydaje się bardzo sympatyczna.

I to wszystko, wersja dla leniwców :)


Na koniec pozostało nam zabezpieczenie włosów. Do tego, niezmiennie od lata, mgiełka zabezpieczająca i serum silikonowe z Green Pharmacy o fenomenalnym składzie. Sporadycznie zdarza mi się sięgnąć po olejek nawilżający Botanics dla zabezpieczenia końcówek - pamiętacie go?
Odżywczy olej babuszki Agafii nie trafił tu przypadkowo, podbieram go mamie do olejowania, póki jestem w domku!

Wydaje się tego dużo, ale zimą taki nawał produktów moim włosom służy. Są wygładzone, nie puszczą się i w końcu przestały się plątać! Nie mam problemu z ich układaniem, jedyną zmorą wydaje się szybsze przetłuszczanie, ale za to winię moją czapę z pomponem :)

Jak Wy radzicie sobie z włosami zimową porą?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


28 gru 2014

Nawilżający olejek Botanics - The Power of Plants

Cześć Słońca! Nie miałam kiedy złożyć Wam życzeń, ale mam nadzieję, że pomimo ich braku miałyście wspaniałe, rodzinne i ciepłe święta. Na pewno życzyłabym Wam śniegu i ku mojej radości chociaż raz ta część życzeń by się sprawdziła - z poślizgiem, ale ważne że w końcu zrobiło się biało!
Korzystając z okazji od razu chciałabym Wam życzyć szampańskiej zabawy sylwestrowej, pięknej kreacji i zjawiskowego makijażu! I zabawy do białego rana :)

Jeśli jesteście ciekawe, jak bardzo byłam grzeczna w tym roku, zapraszam Was na Instagrama, tam na pewno będę się chwalić :)


Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o cudnym olejku, który dostałam od mojej cioci z Anglii. Olejek ten znajdziecie w każdym Bootsie w regularnej cenie 9,99 funta, ale możecie go znaleźć w promocji nawet za 6 funtów! Należy od do serii produktów Botanics - The Power of Plants, mająca w swojej ofercie kilka naturalnych perełek o cudnych składach dosłownie za grosze. Dowiedziałam się o niej od kochanej Pieguski, gdy opisywała u siebie balsam oczyszczający do twarzy na bazie olejów i maseł. Poczytajcie sobie o nim!

Tymczasem przyjrzyjmy się naszemu olejkowi...

Olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, olej z dzikiej róży, limonen, cytronelol (pozyskiwane z naturalnych olejków eterycznych), olejek eteryczny z geranium, geraniol (pozyskiwany z naturalnych olejków eterycznych), wyciąg ze skórki cytryny, linalol (pozyskiwany z naturalnych olejków eterycznych), olejek eteryczny z bergamotki, cytral (pozyskiwany z naturalnych olejków eterycznych), olejek eteryczny z cytryny

Mamy tutaj piękną mieszaninę olejów, olejków eterycznych i wyciągu ze skórki cytryny. Całość pachnie świeżo z lekką ziołową nutą, bardzo podobnie do mojego już niestety byłego kremiku z Gaia Creams - Palmarosa&Thistle. Wszystkie oleje i olejki są organiczne! Baza, jaką jest olej ze słodkich migdałów, sprawia, że rozprowadzony na skórze produkt szybko się wchłania i nie jest taki tłusty, jak można by się spodziewać. Tak więc od naszego olejku możemy oczekiwać nie tylko dobrej pielęgnacji, ale również delikatnego działania odprężającego i lekko wybielającego - ekstrakt ze skórki cytryny!

Buteleczka jest malutka, mieści 25ml cudnej mieszaniny, świetnie mieści się w mojej małej rączce. Jest idealna do podróżowania, więc często noszę ją w torebce, zawsze mam go przy sobie! Jest zaopatrzona w pipetkę, która działa naprawdę dobrze - kropla pojawia się dopiero wtedy, gdy ją przyciśniemy. Również bardzo praktyczne w podróży, ale też i na co dzień. Możemy spokojnie kontrolować dozowanie produktu.

Jak to olejek, jest niezwykle wydajny. Dostałam olejek po cioci, zostało go zaledwie 1/4 pojemności i przy regularnym dwumiesięcznym stosowaniu (wliczając to też podbieranie olejku przez Tośka!) zużyłam zaledwie połowę tego, co dostałam. A ciocia spokojnie kupiła sobie kolejną buteleczkę po powrocie :)
Możliwe, że sucharkom olejek schodził będzie szybciej - sama z suchością skóry zmagam się raczej okresowo, a ze względu na tendencję do przetłuszczania rozsmarowuję olejek cienką warstwą. Niemniej jednak te 25ml może nam służyć naprawdę bardzo długo.

Uwielbiam nanosić go na skórę, gdy ta jest jeszcze wilgotna - wtedy wpija się w nią jeszcze szybciej i jedyną oznaką jego obecności jest niesamowita miękkość skóry. Gdy odczekam odpowiednio długo, spokojnie mogę nałożyć na niego makijaż mineralny, chociaż nie jest to opcja na długi dzień poza domem. Niemniej jednak, gdy robi się naprawdę zimno tak przygotowana skóra jest mi bardzo wdzięczna! Często dodaję go również do maseczek na twarz, by je trochę podkręcić w działaniu nawilżającym, a gdy nie mam pod ręką mojego ulubionego serum silikonowego z Green Pharmacy, to kropla właśnie tego olejku zabezpiecza moje końcówki.

W działaniu naprawdę mnie zaskoczył, bo jest w stanie w zupełności zadowolić mnie pod względem nawilżenia twarzy. Ciocia również była nim zachwycona, ponieważ po poważnym oparzeniu drugiego stopnia twarzy ciągle miała problemy z nadwrażliwością skóry, olejek świetnie się z nią dogadywał. W moim przypadku miał okazję złagodzić jedynie podrażnione okolice za każdym razem, gdy wracam do domu, gdzie czają się na mnie koty - mam uczulenie na kocią sierść. Najczęściej trafiał pod oczy i wcale nie okazał się zbyt ciężki, jednak świetnie też radził sobie z każdą inną częścią ciała. 
Nawilża fenomenalnie, więc z nim mam tę sprawę zupełnie załatwioną, wystarczy mi tylko dodatkowo oczyszczać i likwidować zaczerwienienia, i pielęgnację idealną mamy w garści.
Miałam nadzieję, że ekstrakt ze skórki cytryny da radę brzydkim śladom, po tym jak wysypało mnie przez święta (uwielbiam zajadać się ćwikłą i zawsze się to tak na mojej twarzy kończy), jednak niestety przebarwienia jak były, tak są dalej. Tutaj jednak się nie przejmuję, bo mam w zanadrzu witaminę C rozpuszczalną w wodzie i planuję ukręcić sobie lekkie serum!

Jestem ciekawa, czy Botanics ma w swojej ofercie więcej takich fenomenalnych olejków. Chętnie przyjrzałabym się wersji dla cery problematycznej :) Kochana Piegusko, dasz znać czy taka moja zachcianka w ogóle istnieje?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


13 gru 2014

Pracownia Kreatywności!

Macie już skompletowane prezenty świąteczne? Jeśli nie, wychodzę Wam naprzeciw! Dzisiaj chciałabym zabrać Was do magicznego miejsca, położonego w małej uliczce obok bielskiego rynku, do Pracowni Kreatywności. Jest to jedno miejsce, które łączy w sobie wiele pasji, nie tylko te kreatywne! Jest miejscem spotkań wielu osób, w różnym wieku i o różnych zainteresowaniach. Zróbcie sobie pysznej herbatki i dajcie się zabrać w tę podróż!

http://www.pracowniakreatywnosci.pl/
Na początku odwiedzimy sklep rękodzieł, by zaostrzyć Wasz apetyt. Wejdziemy w wąską uliczkę tuż przy bielskim rynku (ul. Schodowa 1/1). Zajrzymy na każdą półeczkę, by każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Lub dla bliskiego! To, co wyróżnia rękodzieła, to ich unikatowość - są to bowiem projekty różnych twórców wykonywane w pojedynczych egzemplarzach. 
Sklep oferuje nam szeroką ofertę, od filcowych szali i naszyjników przez również filcowe torebki, po nakrycia głowy, biżuterię, a nawet obrazy!
A jeśli same macie zapędy twórcze, znajdziecie w nim pomocne książki oraz akcesoria do własnych twórczych realizacji.









To drugie cudo to obraz na ścianę :)

Najchętniej wrzuciłabym Wam wszystkie dzieła Pracowni Kreatywności, ale nie dość, że post pewnie nigdy by się nie wczytał, to jeszcze brakłoby mi miejsca na pozostałą działalność tej instytucji!

Jeśli do Bielska Wam nie po drodze, uszy do góry! Sklep realizuje zamówienia również przez sklep Dawanda, również te najbardziej wymyślne z Waszej strony. Koniecznie odwiedźcie Zafilcowaną!

Boicie się, że Wasz wybór może nie przypaść Waszym bliskim do gustu? A może na widok wszystkich cudeniek dostajecie oczopląsu i tak bardzo chcecie przygarnąć wszystkie, że nie umiecie zdecydować się na ten jeden jedyny egzemplarz? W takim razie druga odsłona Pracowni Kreatywności jest właśnie dla Was! Pracownia Kreatywności prowadzi warsztaty różnego rodzaju: filcowania na sucho, mokro, na jedwabiu, decoupage, tworzenia własnej biżuterii, scrapbookingu, malowania na jedwabiu, druciarstwa artystycznego... ich pomysłowość nie zna granic! Organizują również takie spotkania artystyczne dla dzieci i młodzieży!
Co najważniejsze, wytworzone przez siebie dzieła można zabrać ze sobą!

Zainteresowanych warsztatami zapraszam do polubienia fanpage'a Pracowni Kreatywności, by być na bieżąco!

Warsztaty tworzenia biżuterii i druciarstwa artystycznego


Warsztaty filcowania


Warsztaty tworzenia kartek metodą pergaminową oraz tworzenia rzeźby z tkanin


Warsztaty malowania na jedwabiu i scrapbookingu


Takie warsztaty to niezapomniane wrażenia, a pamiątkę po nim zabieramy do domu! Mogą stać się zalążkiem wielkiej pasji :)
Jeśli same organizujecie spotkania czy wydarzenia, warto zainteresować się ofertą Pracowni Kreatywności - organizują również warsztaty wyjazdowe. Nie musicie przejmować się tym, że do Bielska Wam daleko!

Pracownia Kreatywności rozszerzyła też swoją działalność, otwierając Pracownię Psychoedukacji i Terapii, oferując programy kursów, szkoleń, treningów i propozycji związanych z własnym rozwojem osobistym. Uczestnicy otrzymują stosowne zaświadczenia, mają możliwość starania się o otrzymanie rekomendacji trenerskiej PTP. Można również wziąć udział w kursie wychowawców kolonijnych :)
W Pracowni odbywają się również warsztaty muzyczne, np. tańca twórczego!

Koniecznie zajrzyjcie do Warsztatowni i Pracowni Psychoedukacji!

Warsztaty z arteterapii :)


O napisanie tego artykułu nikt mnie nie prosił, nie dostałam za to pieniędzy, nie mam w tym żadnych zysków. Zafilcowana to moja ciocia i jestem dumna, że jej Pracownia Kreatywności się rozwija! :)
Zajrzyjcie też koniecznie na jej bloga!

P.S. Mam filcowego kwiatuszka, który przewija się przez rękodzieła - jest prześliczny! Wrzucę Wam zdjęcie jak tylko wrócę do domku!

Znaleźliście pomysł na świąteczny prezent? 

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 gru 2014

Idealny efekt zmatowienia dla cery tłustej?

Nadchodzi zima, czas grzewczy już wkroczył do domków, a wraz z tym ciężki okres dla wszelkich tłuścioszków! W tym czasie musimy mocniej postawić na nawilżenie skóry, by nasze buźki nie wariowały. Wy też tak macie, że zima jest dla Waszej cery gorsza niż lato? U mnie zaraz na twarzy widać, że okres grzewczy ruszył z kopyta, znacznie więcej błysku się na niej pojawia. Wiecie jak to jest, najpierw ciepłe i suche pomieszczenia, potem wychodzimy na mróz, wiatr wcale a wcale nie pomaga!

Wiadomo, trzeba zmienić nieco pielęgnację. Ale warto też zaopatrzyć się w coś matującego, zanim skóra się przyzwyczai do nowych warunków.
Swoją drogą, interesowałby Was artykuł o mojej obecnej pielęgnacji nie tylko skóry, ale i włosów?


Oczywiście puder matujący od Lily Lolo nie jest produktem, który sprawdzi się tylko w zimę :) Ale w tych ciężkich warunkach, na okresie przejściowym między jesienią a zimą, gdy moja cera ma się zawsze najgorzej sprawdził się idealnie - można tylko gdybać jak się sprawdza w mniej krytycznym okresie.

Dostajemy bardzo stylowe pudełeczko o pojemności 7g drobno zmielonego proszku, o króciutkim składzie, idealnym dla cery właśnie tłustej - glinka porcelanowa (kaolin) i mika. 
Biała glinka, kaolin, glinka porcelanowa, nazw jest wiele, ale niezależnie jak ją nazwiemy, będzie świetnie współgrać z cerą tłustą. Biała glinka jest bogata w drogocenne minerały, który przysłużą się każdej cerze, jednak cynk czy krzem są powszechnie stosowane w kosmetykach dla naszych tłuścioszków. Regulują produkcję sebum, oczyszczają cerę, uspokajają ją i tonizują. Gorąco polecam nie tylko w postaci pudru, ale i w czystej postaci, w formie maseczek!


Nie przeraźcie się miką, Lily Lolo ma bardzo dobre wyczucie, nie będziecie się świecić jak psu jajka :) Puder matowi skórę, ale pozostaje delikatny efekt glow, dzięki czemu skóra wygląda zdrowo, promiennie i, co najważniejsze, naturalnie!

Opakowanie wygląda porządnie, wieczko łatwo się zakręca, łatwo przekręcić nakładkę, by produkt nie wypadał w czasie podróży. Dla bezpieczeństwa przekręcam ją po każdym użyciu, w razie upadku, by nie zmarnować ani ziarenka :)

Produkt jest porządnie zmielony, łatwo wysypuje się z opakowania, gładko rozprowadza się po skórze za pomocą pędzla kabuki - mój pochodzi od Annabelle Minerals. Nie bieli skóry (chyba, że nałożymy go naprawdę dużo), a matuje już od pierwszego muśnięcia. Jak już wspomniałam, nie pozostawia sztucznego efektu płaskiego matu, właśnie dzięki niewielkiej zawartości miki.

Produkt w żaden sposób nie uczula, nie podrażnia wrażliwej skóry, a nawet stosowany bezpośrednio na skórę potrafi ukoić to i owo, kolejne cudowne działanie białej glinki :) W ten sposób, nosząc makijaż, poprawiamy jej stan!


My, posiadaczki tłustych buziek, dobrze wiemy, jak długo trzeba szukać produktu, który będzie matował na długo. Można by się spodziewać, że produkt, który daje delikatny efekt glow nie będzie trzymał buźki w ryzach na długo. Nic bardziej mylnego! Takie magiczne zdolności glinki białej pozwalają na naprawdę długie zmatowienie, spokojnie trzymające przez połowę dnia. Oczywiście w ciągu dnia zaczyna się coś tam pojawiać, ale bądźmy szczerzy, kto ma całkiem zmatowioną buźkę przez cały czas? Popatrzcie się po swoich znajomych i nie popadajmy w paranoję! Trochę blasku dodaje buźce świeżości i lekkości, jedni muszą specjalnie aplikować rozświetlacz, my mamy to za darmo :)

Oczywiście długość matu na twarzy zależy głównie od tego ile Wy wkładacie pracy w buźkę. Wiadomo, że jeśli będzie jej brakowało nawilżenia, zrogowaciały naskórek będzie blokował dostęp powietrza, skóra będzie miała większe tendencje do wydzielania sebum, by temu zaradzić, by chronić skórę. Więc pierwszym krokiem na drodze do matowej buźki jest nie matujący produkt, a odpowiednia pielęgnacja!

Na koniec mam dla Was jeszcze małą sztuczkę, która pozwala utrzymać mat na dłużej... Wystarczy, że użyjecie pudru pod stosowany przez Was podkład czy krem BB. Glinka będzie oddziaływać bezpośrednio na skórę, będzie wiązać sebum, a my będziemy mogły spokojnie wyjść z domu na dłużej bez potrzeby poprawek :)

Macie swoje ulubione produkty matujące? A może walczycie o matową skórę w inny sposób?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


7 gru 2014

Detoksykująca moc z północnych kresów Syberii

Znalezienie dobrego produktu do oczyszczania twarzy to nie lada wyczyn. Szczególnie, gdy mamy do czynienia z cerą problematyczną i przetłuszczającą się. Na rynku jest mnóstwo produktów, które traktują naszą skórę bardzo inwazyjnie, dosłownie zdzierając z niej całe sebum, które jest produkowanie nie bez powodu!
Sebum jest dobrym przyjacielem naszej buźki. Chroni ją przed wieloma czynnikami, z którymi musi zmagać się na co dzień, jak zimna temperatura, wiatr, utrata wody. Dlatego jeśli chcecie dojść ze swoją buźką do porozumienia, musicie zrozumieć, że klucz nie w tym, by pozbyć się nadmiaru sebum, a nauczyć skórę, że nie musi go w takiej ilości produkować.

Warto więc szukać produktów, które nie tylko będą delikatne dla naszej skóry, ale również pozostawią ją miękką, delikatnie odżywioną - oczywiście na tyle, na ile może odżywić ją produkt do mycia twarzy! Wyjątkiem są oczywiście oleje i magiczna metoda OCM, o której pisałam Wam na samym początku mojego blogowania. Ale OCM nie każdy pokocha, nie każdy się przekona do oczyszczania twarzy olejami i dla takich osób wychodzi na przeciw produkt, o którym dzisiaj Wam opowiem.


Produkt dostałam od przemiłych Pań z Kalina-Sklep - naprawdę fajne miejsce, gdzie różnorodność kosmetyków może przytłoczyć! Możecie się tam doszukać kosmetyków rosyjskich, marokańskich, polskich, niemieckich... znajdziecie tam kosmetyki ekologiczne, z najróżniejszymi certyfikatami. Możecie wyposażyć się od stóp do głów :)

Paczuszka od nich mile mnie zaskoczyła! Oprócz detoksykującego mydła dostałam również mnóstwo próbeczek mniejszych i większych, ale najbardziej podbił moje serce rokitnikowy kwiatuszek do kąpieli z Eco World - i już wiem że koniecznie będę musiała zaopatrzyć się w więcej tych cudowności! Swoją drogą, naprawdę miły gest i jak się okazuje... niezły chwyt marketingowy :)

Północnego mydła dostajemy naprawdę wiele, bo całe 120ml. W zestawie jest gąbka, która świetnie zgrywa się z tematem, przypomina bowiem kawałek węgla (po postukaniu też brzmi jak kawałek węgla!). I co najważniejsze, wraca do takiej formy po wyschnięciu. Zwilżona wodą robi się mięciutka, nie drażni skóry.
Mydło ma postać gęstej pasty, która brudzi na czarno. Przy odpowiedniej ilości wody, z pomocy gąbeczki czarne smugi zamieniają się w pianę, jednak nie ryzykowałam mycia twarzy w umywalce, by nie zostawić plam na ubraniach - mydełko zawsze towarzyszyło mi podczas kąpieli.

Dziewczyny, mydełko warto kupić dla samego zapachu! Pachnie marcepanem, jak olejek z pestek śliwki, z dodatkiem czegoś orientalnego, nieco ostrego, kadzidlanego. Uwielbiam ten zapach, sam w sobie potrafi mnie zrelaksować, dlatego chętnie po nie sięgam.
Jesteście mi w stanie powiedzieć, co w tym składzie tak pachnie? :)
Jest niesamowicie wydajne. Używamy go razem z Tośkiem niespełna 3 miesiące, a zużycie jest naprawdę znikome (nieco większe niż na zdjęciu, ale dalej znikome!). Niekończące się 120ml jest warte ceny 50zł.

Olej z rokitnika, olejek z cedru syberyjskiego, wyciąg z cytryńca chińskiego, wyciąg z nasion lnu, węgiel z brzozy zwisłej, masło shea, wyciąg z kotków brzozowych, wyciąg z maliny moroszki, woda, wyciąg z borówki, olej z pestek maliny sachalińskiej, wodorotlenek potasu

Mydło jest mydłem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, nie tylko z nazwy. Mamy do czynienia z mydłem potasowym, czyli powstałym ze zmydlenia olejów (bardzo pięknych!) zasadą potasową. Do tego producent dosypał nam trochę węgla, nazwał go aktywnym, zapewnił nas o zaawansowanym, specjalnym procesie technologicznym, dzięki któremu węgiel uzyskał mikroporowatą strukturę i będzie pochłaniał zanieczyszczenia jak żaden inny! Kochani, nie dajmy się zwariować, każdy węgiel ma takie działanie. Z takich ciekawostek chemicznych (czegoś się dowiedziałam na tych studiach, a co!) powiem Wam, że nic tak nie czyści skóry jak dobre mydło z węglem. W dawnych czasach, gdy człowiek postanawiał się umyć, brano popiół z ogniska, który nie tylko zawierał sadzę, ale i węglan potasu, który zapewniał odczyn zasadowy. Czyli mamy odczyn zasadowy, mamy węgiel, mamy pięknie oczyszczoną buźkę! A właściwe dla skóry, kwaśne pH przywracamy tonikiem :)

Jak już jesteśmy w temacie zachwytów, olej z rokitnika w takiej ilości? Cud miód! Przebarwienia znikają, skóra się ładnie regeneruje, na zimę wręcz zestaw idealny.  Reszta olejów, maseł, olejków i ekstraktów ma wspomagać albo działanie oczyszczające, albo działanie nawilżająco-regenerujące.
A to, że skład piękny i krótki, to każdy widzi, prawda?

W użytkowaniu mydełko jest banalne, masa bardzo plastyczna, bez problemu nakłada się na zwilżoną gąbkę. Nie potrzeba go zbyt wiele, wystarczy delikatnie zamoczyć gąbkę z mydełkiem i pościskać parę razy w ręce. Z czarnawej mazi powstaje bielusia piana, którą umyjemy twarz i jeszcze starczy na szyję :)

Produkt testowaliśmy z Tośkiem długo, udało nam się nawet porównać go do mojego dotychczasowego faworyta - rumiankowego żelu z Sylveco, pamiętacie go? To porównanie wyszło przypadkiem i trwało dwa tygodnie, przez które Tosiek przeklinał mnie od najgorszych, bo zostawiłam czarne mydło u siebie w domku. U mnie tej różnicy nie było tak mocno widać, jedynie w okolicach noska i czoła, ale Tośkowi pory z powrotem się pozapychały. Po prawie trzech miesiącach testowania u obojga z nas czarnych główek ze świecą (tudzież lupą) szukać, jedynie u Tośka nosek pozostaje zapchany - na szczęście już nie czarnymi główkami.
Tutaj taka małą dygresja... Znacie jakiś sposób na taki oporny nosek? Stosujemy regularnie plastry z żelatyny, to mydełko i chociaż jest lepiej, sporo pracy jeszcze przed nami.

Produkt nie zwęża porów, pięknie je oczyszcza, jednak o ich zmniejszenie trzeba zadbać dodatkową pielęgnacją (np. tonik z kwasem migdałowym, idealna ku temu pora!). Buzia po takiej przyjemnie pachnącej pielęgnacji jest gładziutka (dzięki masażowi gąbką rzadziej sięgam po peeling) i mięciutka, chociaż po chwili od kąpieli jest trochę ściągnięta. Tak jak wspomniałam o tym wcześniej, jest to wina zaburzenia odczynu skóry i w tym przypadku najzwyklejszy tonik załatwia sprawę - ale taki z kwasem lepszy :)
Co dla mnie najważniejsze, produkt jest naprawdę delikatny. Skóra podczas kuracji kwasami potrafi być nieźle podrażniona i przesuszona, a mydło jest zupełnie dla niej nieinwazyjne. Nie pogarsza przesuszenia skóry, gąbką pozbywamy się suchych skórek bez dodatkowe podrażniania. Taki mój ulubieniec na dobre i na złe.

Wiem, że na początku dzisiejszego wpisu odniosłam się do cery przetłuszczającej się i problematycznej, ale na dobrą sprawę mydło sprawdzi się u każdej cery, jeśli tylko chcecie swoją skórę oczyścić. Taką małą kurację polecam każdemu, bo skóra z biegiem czasu naprawdę wygląda lepiej, już nie tylko pod względem czystych porów, ale również przebarwień. Zdaję sobie sprawę, że wydatek 50zł to dla nie jednej z Was spory koszt, ale produkt będzie mi służył przynajmniej z rok, a używamy go z Tośkiem na dwie osoby! Sama czytałam o mydle wiele, polecała mi go również Bianka podczas naszego spotkania przy herbatce i tak jak Wy miałam wahania ze względu na cenę, a teraz żałuję, że zdecydowałam się na nie tak późno. Jest to produkt, który mogę Wam polecić z czystym sercem, dałabym uciąć sobie nie tylko rękę, ale i głowę za to, że będzie się u Was dobrze sprawował.
A byłaby ze mnie marna blogerka bez głowy, prawda? :)

Tą moc zamkniętą w 120ml opakowaniu możecie złapać np. TUTAJ :)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


5 gru 2014

Mój pierwszy krem BB - Lily Lolo w wersji Light

Zawsze myślałam, że podkłady mineralne będą mi służyć po wieki wieków. Spojrzenie na ten temat się nieco odświeżyło przy kolejnym podejściu do kuracji kwasami - znacznie mocniejszym, bo tej jesieni mam już opracowany plan działania, jestem rozeznana w terenie i znacznie bardziej zmotywowana! Ponieważ mam znacznie bardziej przesuszoną skórę, albo raczej powinnam powiedzieć znacznie mocniej się złuszcza, co na buźce widać, wylinkę po podkładzie mineralnym widać bardzo, na odległość! W tym momencie w mojej główce zrodził się pomysł zdobycia kremu BB - ale nie byle jakiego, naturalnego!

To, że postawiłam na naturalny krem BB nie jest moim widzimisię. Powiem szczerze, że bałabym się po ponad roku stosowania mineralnego makijażu i naturalnej pielęgnacji nałożyć drogeryjny czy azjatycki krem BB, które wiele z Was mi polecało. Moja skóra łatwo się zapycha i musiałam sporo wysiłku włożyć w jej wyregulowanie i uspokojenie, naprawdę nie chciałabym ryzykować powrotu na start, gdzie do mety tak niewiele brakuje!

Jak pewnie pamiętacie, wahałam się pomiędzy sprawdzonym już przez wiele osób kremem BB z So Bio, a nowością od Lily Lolo. Ten pierwszy zbiera sporo pozytywnych opinii, jednak dość skutecznie odstraszyła mnie od niego Angel - musiała stosować pod niego krem nawilżający, bo wysuszał jej twarz. Wiadomo, podczas kuracji kwasami chciałam takiego działania zdecydowanie uniknąć! Na korzyść Lily Lolo wpłynęła też lekka konsystencja, która na pewno lepiej dogaduje się z moją tłustą buźką niż treściwa wersja So Bio.


I tak oto zaryzykowałam, szarpnęłam się na ciągle tajemniczą nowość Lily Lolo w wersji jaśniejszej, na wszelki wypadek zakupiłam również próbkę ciemniejszej wersji - chociaż nie spodziewałam się, bym okazała się aż tak czorno :) Wrzuciłam też do koszyka puder matujący, ale o nim innym razem.

Nowość od Lily Lolo ma bardzo ładny, choć nie do końca naturalny skład. Nie oznacza to, że jest zły! Ja zawsze będę Wam powtarzać, że trochę chemii w kosmetykach nie szkodzi - jakby nie patrzeć większość konserwantów czy emulgatorów jest syntetycznego pochodzenia, a dzięki nim kosmetyk nam się nie rozwarstwia i nie psuje. Ba! Nawet kwas hialuronowy obecnie pozyskuje się metodami biotechnologicznymi, a jak dobrze nam służy? Nie po to nauka się rozwija, byśmy z niej nie korzystali. Ważne tylko, by robić to świadomie :)

Woda, trigliceryd kaprylowo-kaprylowy (emolient), gliceryna, Coco-Caprylate (naturalny odpowiednich syntetycznych silikonów, pochodna oleju kokosowego), Cetearyl Olivate (naturalny oleisty wosk z oliwy z oliwek), Sorbitan Olivate (Olivem 1000, naturalny emulgator), olej jojoba, olej z pszenicy, olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, kwas stearynowy (emolient), alkohol cetylowy (emolient), monogliceryd kwasu stearynowego i oleinowego (naturalny emulgator), azotek boru (polepszacz przyczepności, wytworzony labolatoryknie), alkohol benzylowy (konserwant), perfum, benzoesan sodu (konserwant), sorbinian potasu (konserwant), tokoferol (wit. E), puder z soku z aloesu, olej manuka, olej z marakui, kwas dehydrooctowy (identyczny z naturalnym konserwant), olej słonecznikowy, kwas hialuronowy w formie soli sodowej, limonen, linalol, benzoesan benzylu (składnik olejków eterycznych), salicylan benzylu (składnik kompozycji zapachowych), dwutlenek tytanu, tlenek żelaza(II), tlenek żelaza(III) (barwniki)


Jak widać, Lily Lolo zastosowało w swoim nowym dzieciątku naturalne składniki, ale również te syntetyczne, zbliżone do naturalnych lub wytworzone laboratoryjnie, lecz zastosowane z sensem. Każdy składnik ma swoje miejsce, pełni swoją rolę, wszystko ma ręce i nogi, i łączy naukę z naturalnością - czyli to, co podoba mi się najbardziej. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo cenię sobie naturalne kosmetyki, jednak sama jestem zwolenniczką zastosowania paru syntetycznych dodatków, które mogą pomóc, szczególnie jeśli mówimy o cerze trądzikowej czy dojrzałej - bo chyba nie chcecie mi wmówić, że kilka olei dobrze zmieszanych wygładzi najgłębsze zmarszczki?
Potwierdzeniem moich słów jest zastosowanie w kremie mnogiej liczby olei, które pielęgnują skórę w ciągu dnia, podczas noszenia makijażu. I dzięki tym wszystkim dodatkom konsystencja produktu jest lekka, przyjazna każdej cerze. Dla cer suchych może być tego za mało, ale zawsze można stosować kremiki pod.

Jak dobrać kolor? Nie jestem typowym bladziochem, mam cerę żółtawą, oliwkową. Gdy zaczynałam przygodę z kremikiem moim odcieniem był Golden Light z Annabelle Minerals lub Butterscotch z Lily Lolo, jak wolicie. Obecnie jestem czymś przejściowym pomiędzy Golden Light i Fair (odcień Fair jest dla mnie nieco zbyt szarawy), a będąc w gamach Lily Lolo, ciągle jeszcze pasuje mi Warm Honey (spokojnie, to tylko próbki :)). Odcień Light tego kremu początkowo był dla mnie trochę za jasny, teraz dostrzegam go na twarzy tylko po kryciu. Próbki z odcieniem Medium w ogóle nie ruszałam.

Jak mi się z nim żyje? Myślę, że dla wielu z Was najważniejszym aspektem będzie krycie. Z kryciem w jego przypadku nie jest najlepiej, zakryje delikatne zaczerwienienia - których mam sporo na policzkach - ale jeśli wyskoczy Wam większy nieprzyjaciel lub ciągle nosicie piętno po zaciętej walce, musicie się liczyć z tym, że takie przebarwienie będzie dalej widoczne. Za to krem świetnie sprawuje się jako baza pod podkład mineralny, nie tylko od Lily Lolo (korzystałam z próbek), ale również Annabelle Minerals. Krem nie uwydatnia suchych skórek, potrafi je nawet ładnie zatuszować i przez większą część dnia pozostają niewidoczne - chyba, że macie do czynienia ze złuszczaniem przy kuracji kwasowej i nieumyślnie przetrzecie twarz ręką, taki już urok tej kuracji. Również zastosowany jako baza w tej kwestii spisuje się świetnie, zastosowanie samego podkładu na taką złuszczającą się buźkę byłoby największym gwałtem na poczuciu estetyki - wszystko, dosłownie wszystko wychodzi na wierzch, nawet w miejscach gdzie nie zauważyłyście jeszcze złuszczania! Podkład zastosowany na ten kremik - przyznam, że robiłam to bez przekonania o sukcesie - sprawuje się rewelacyjnie, w większości nie podkreśla suchych skórek, chyba że macie do czynienia z tak drastyczną sytuacją, jak ja na trzeci dzień po kwaszeniu :) Ale i wtedy nie ma masakry, można spokojnie wyjść do ludzi.

Możecie również podkładem mineralnym skorygować miejsca, które bardziej chcecie ukryć. Stopniowanie krycia samym kremem BB jest nieco uciążliwe, ponieważ nałożony w większej ilości zaczyna się rolować i nie da się go ładnie rozprowadzić palcami.


Nawilżenie? Można się go spodziewać po takim składzie, prawda? Nie szykujcie się na cuda, jest to w końcu tylko krem BB. Jednak choć coś z tego nawilżania na tej skórze jest, sam krem BB nie wystarczy w pielęgnacji, ale na pewno Wam w żaden sposób nie zaszkodzi. Sama zauważyłam, że po nałożeniu kremu moja często zmęczona i nieco spięta skóra zostaje ukojona, zmiękczona, dyskomfort znika. Także nie dość, że produkt nie wysusza, to dodatkowo delikatnie pielęgnuje - co podkłady mineralne również czynią, ale tylko w przypadku trądziku, jeśli w składzie mają glinkę białą.

W użytkowaniu jest banalny! Konsystencja jest bardzo pomocna w jego nakładaniu. Ale tutaj uwaga, znacznie bardziej polecam Wam go wklepywać, szczególnie jeśli chcecie użyć kilku warstw. Krem ma to do siebie, że nałożony w większej ilości zaczyna się rolować na skórze. Dogaduje się z większością kremów, wypróbowałam kilka pod, lżejszych i cięższych, raz nawet nałożyłam go na tłusty krem z Gaia Creams i ładnie się z nimi dogadywał, tylko przy niektórych miał większe tendencje do rolowania - na to mam jedno rozwiązanie: wklepywać, nie rozcierać! 
Nie wiem jak będzie zachowywał się w kontakcie z pędzlem czy jajuszkiem. Od samego początku używałam paluszków i jest mi z tym dobrze. Jego nakładanie w ten sposób idzie mi całkiem sprawni.
Ach, nie wspomniałam o jego zapachu? Jest cudny, lekko cytrusowy. Przyznam szczerze, że jak usłyszałam o cytrusowej nucie to zaczęłam kręcić nosem, sama nie lubię cytrusowych aromatów w kosmetykach, rzadko kiedy są przyjemne. Ale ten tutaj jest naprawdę zjawiskowy, ma w sobie coś z płynu do kąpieli dla dzieci z tą odświeżającą nutą.

Krem nie ma ochrony przeciwsłonecznej, niestety Lily Lolo wyszło z założenia, że krem będzie stanowił bazę pod ich podkłady mineralne, co dla mnie trochę mija się z celem. Oczywiście można, można, w takich sytuacjach jak ja obecnie lub przy bardziej suchych cerach. Ba, przyznam, że podkład mineralny naprawdę wygląda lepiej na kremie. Ale wątpię, by każdy z Was chciał kupować go w celu takiego użytkowania.
Dla mnie nie stanowi to jednak problemu, używam go na filtr suchy w dotyku Anthelios XL o SPF 50.

To jak, warto w końcu? Ja, posiadaczka tłustej cery skłonnej do przesuszeń, posiadaczka cery problematycznej, w trakcie kuracji kwasem migdałowym (co tydzień peeling 20%), polecam. Polecam do zakrycia delikatnych zaczerwienień spowodowanych cerą trądzikową, do nieprzyjaciół będzie Wam potrzebny korektor. Polecam jeśli chcecie sięgnąć po produkt, który nie będzie wysuszał, który dla odmiany będzie pielęgnował skórę. Polecam dla skóry wrażliwej, skłonnej do podrażnień - jak cery podczas kuracji kwasami.
Wygląda na to, że jedynym aspektem, który musicie porządnie przeanalizować jest fakt na jak mocnym kryciu Wam zależy!

Krem BB kupicie na Costasy, jego regularna cena wynosi 65,90zł.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


3 gru 2014

Mały pomocnik wielkiego dołka

Stęskniłyście się za mną? Ja za Wami bardzo!

Przeprosiny przeprosinami, a fakt faktem, że takiej przerwy potrzebowałam. Przerwy od wszystkiego (szkoda tylko, że nie od studiów :)) i nowego spojrzenia na parę spraw. Ruszyłam w końcu tyłek i zaczynam coś działać na drodze do ładniejszej sylwetki, z dietą trochę gorzej, ale z dumą mogę przyznać, że odżywiam się dużo lepiej niż przedtem!
Chandra jeszcze nie minęła, ciągle czuję się źle i chodzę naburmuszona. Generalnie cały świat jest zły. Walczę z tym podłym uczuciem jak mogę, wyjściami do kina, dobrym jedzonkiem, ładnymi zapachami z kominka i długimi kąpielami... ale zdecydowanie punktem przełomowym będą święta. Może gdy za oknem pojawi się śnieg wdrożę się w tę przedświąteczną atmosferę? Marzy mi się to już mocno od kilku dni.

Jeśli tylko brakuje Wam mnie, albo jesteście ciekawi co tam się u mnie dzieje, szczególnie gdy tak znikam z blogowego świata - zawsze serdecznie Was zapraszam na mój instagram :)

W życiu nie przypuszczałam, że będzie mi tak ciężko wrócić do pisania po tak długiej przerwie - chyba najdłuższej do tej pory. W sumie od kilku dni zmagam się z napisaniem czegoś do Was i jakoś idzie mi to jak krew z nosa. Pewnie dlatego taki wstęp długi, mam nadzieję nie przynudzający, mam szczerą nadzieję, że jak się Wam tutaj wygadam to potem pójdzie już z górki :)

Jak tam Wasz Dzień Darmowej Dostawy? Upolowałyście coś? Ja zrobiłam zapas henny, wrzuciłam też coś do kąpieli, parę zapachów w olejku, wosków i półproduktów - chandra chandrą, ale kręcenie ostatnio mnie wkręciło na maksa! Mam się chwalić czy wystarczy Wam fotka na instagramie? :)

Jak już kręcimy się wokół tej nieprzyjemnej, szaro-burej atmosfery bez polotu, warto by wspomnieć o niezłym wojowniku, który o nas powalczy! A ciepła kąpiel, w dodatku pięknie pachnąca i świetnie działająca na ciałko poprawia mi humor jak mało co!


Rytuał kąpielowy w przypadku tej soli rozpoczyna się już w momencie odkręcania wieczka. Kwiat lawendy pachnie przecudnie, od razu uderza w nozdrza, jednak wcale nie jest brutalny - jest to zaproszenie do wieczornego romansu w towarzystwie ciepłej wody. Kto by się nie skusił?

Nie do końca podoba mi się fakt, że susz nie jest wymieszany z solą. Nie zużyłam całych 400ml produktu na jeden raz, cudowny zapach lawendy w momencie gdy zaczyna mnie przytłaczać traci swoje lecznicze właściwości, a nawet wręcz przeciwnie zaczyna mnie męczyć i przyprawia o ból głowy. Dlatego przyjemność sobie stopniowałam na cztery razy - ale każdy może sobie przyjemność stopniować jak chce :)

To też przy pierwszym spotkaniu musiałam popracować trochę z produktem za pomocą miseczki i porządnie wymieszać sól. Ale jak rączki po tym pięknie pachniały!

Nasypawszy soli do wanny zawsze wychodzę, by przygotować sobie pyszną herbatkę, zgarnąć książkę - kolejny łazienkowy rytuał - i daje wodzie spokojnie się nalać. Gdy wchodzę do łazienki dostaję pierwszy romantyczny pocałunek, tak pięknie cała łazienka pachnie, kwiatki uroczo unoszą się na wodzie. Nie pozostaje mi nic innego jak szybkie zrzucenie ciuszków i jak żabka, do wody!

W takiej wannie to ja mogę siedzieć godzinami, póki woda nie przyprawi mnie o sine usta! Przyjemność takiej kąpieli jest niesamowita. Przed wyjściem zawsze wcieram susz w skórę, by uwolnić uwięziony w nich aromat, by wpił się porządnie w skórę. Uwielbiam zasypiać otulona taką delikatną mgiełką.

W przypadku tej soli działa na nas nie tylko aromaterapia, ale również dobroczynne właściwości soli morskiej. Zawiera mnóstwo minerałów, otwiera pory i pomaga organizmowi troszkę oczyścić się przez skórę w trakcie kąpieli. Solne kąpiele są świetne, gdy się odchudzamy, bo przyspieszają metabolizm.
A że w soli znajduje się jeszcze oprócz samej lawendy olejek lawendowy - mamy odświeżoną i oczyszczoną skórę, bo działa on antyseptycznie.


Nie muszę wspominać, że sól pięknie prezentuje się w łazience? I zachęca do kąpieli, zachęca!
Za tę przyjemność zapłaciłam 20zł :) Sól znajdziecie w drogeriach Natura.

Jakie są Wasze sposoby na przebrzydłą chandrę?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


27 lis 2014

Świąteczne zakupy u Gaia Creams!

Kochani, przepraszam Was najmocniej za moją nieobecność, jednak takiej przerwy na ten moment potrzebuję. Mam nadzieję, że jesienna chandra szybciutko mi minie i wrócę do Was z nową, świeżą i promieniującą energią! Coś czuję, że będzie to miało miejsce jak tylko spadnie śnieg... :)

Nie mogę się doczekać tej cudownej świątecznej atmosfery, a Wy?

A skoro już o świętach mowa... Jak tam stoicie z prezentami? Planujecie je wcześniej czy biegacie po sklepach w świątecznej gorączce, bijąc się, szarpiąc i gryząc, by upolować ostatni egzemplarz? :)
Jeśli jesteście, tak jak ja, z tego pierwszego typu, mam dla Was propozycję - widnieje ona od jakiegoś czasu na blogu i fanpage'u, jednak teraz jest ciekawsze o całe 20%...

 

20% rabatu za zakupy u Gaia Creams!



http://jaskolcze-ziele.blogspot.com/2014/02/gaia-creams-wielopokoleniowy-kremi.htmlWięc jeśli tylko macie ochotę na wspólne zakupy razem ze mną, napiszcie do mnie maila (ziele.jaskolcze@gmail.com) lub skontaktujcie się ze mną w wiadomości poprzez fanpage. Podajcie mi na jakie gaiowe cudowności macie chrapkę i dogadamy się co do kosztów :)

Tak duże rabaty na cały asortyment u Gaia Creams nieczęsto się zdarzają, więc łapcie okazję!

http://jaskolcze-ziele.blogspot.com/2014/10/regulujacy-oczyszczajacy-kojacy.htmlPrzy okazji gorąco Was wszystkich zachęcam do zapisania się do newslettera - w taki oto prosty sposób świąteczny rabacik wpadł w moje łapki :)

Dla dodatkowej zachęty zostawiam Wam recenzję dwóch kremików, które miałam w swoich łapkach - Argan&Sea Buckthorn oraz Palmarosa&Thistle.


Znajdziecie je pod zdjęciami :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka



16 lis 2014

Pytaśki włosowe! Wspólne zakupy z Gaia Creams!

Lubicie tagi? Ja bardzo! Można w ten sposób dużo dowiedzieć się u autorach blogów, wykreować sobie jakiś zarys drugiego człowieka. Osobiście zawsze z większym sentymentem podchodzę do blogów, o których autorach co nieco mogłabym powiedzieć :) Jak to u Was wygląda?

http://poradyherrbaty.blogspot.com/2014/11/lba-i-wosowe-pytaski.html

Dzisiaj przedstawiam Wam pytaśki włosowe, do których zostałam nominowana przez Asię, za co serdecznie dziękuję :)

1. Jaki masz kolor włosów?
Obecnie jest to płomienny rudy, z czerwonym poblaskiem. Naturalnie jestem ciemną blondynką, kolor przypominał popielaty mysi blond.

2. Czy jest to kolor Twoich marzeń? Jeśli nie, to jaki jest?
Tak, jest to kolor moich marzeń i dłuuuugo go nie zmienię! :):):)

3. Pozwalasz wyschnąć włosom naturalnie czy stosujesz suszarkę?
Generalnie pozwalam im wyschnąć naturalnie. Zdarza się jednak, że mam kompletnego lenia wieczorem i kąpiel przekładam sobie na rano - wtedy z racji braku czasu stosuję suszarkę, jest to jednak sporadyczny leniuszek.

4. Jaki jest Twój największy włosowy problem?
Nie kręcą mi się już tak, jak kiedyś! Ubolewam nad tym strasznie, szczególnie gdy patrzę na mojego Tośka, który ma cudne loczki, ale już z nimi o te fale nie walczę. A jak mają dobry dzień, to robią mi miłą niespodziankę :)

5. A co w nich lubisz najbardziej?
Że się mnie słuchają... :) Nie licząc fal oczywiście, tutaj w żaden sposób nie idzie ich przekonać, w tym przypadku moje włosy wyznają zasadę: albo będzie po mojemu, albo będzie tak, jak ja chcę! Ale generalnie rzadko mi się zdarza bad hair day, nie mam problemów z ich układaniem, nasze relacje są bardzo spokojne.

6. Ulubiony szampon?
Do niedawna było to czarne mydło babuszki Agafii. Jednak niedawno zostało zdetronizowane przez mydło cedrowe!

7. Ulubiona maska lub odżywka?
 I w jednej i drugiej kategorii mam dwóch konkurentów - jednak wszystkie produkty pochodzą od Planety Organici. Zawsze w którymś momencie stosowania jednej wersji zatęsknię za drugą!
Wśród masek bije się mocno nawilżająca czarna marokańska z mocno nabłyszczającą, poprawiającą skręt złotą ajurwedyjską.
Wśród odżywek bije się mocno nabłyszczająca i wygładzająca marokańska z mocno nawilżającą, pachnącą cynamonem turecką.

8. Idealna długość włosów?
Włosy sięgające talii. Jeszcze mi trochę brakuje, ale jeszcze rok, maksymalnie dwa... :)

9. Najciekawszy włosowy gadżet?
InvisiBobble! Nie rozstaję się z tymi gumkami, nie potrafię już nosić zwykłych, zaraz czuję jak mi ciągnie włosy, doprowadza mnie to do szału. Jedynym wyjątkiem są warkocze, gdzie InvisiBobble się zupełnie nie sprawdzają...

10. Największa "włosowa wpadka"?
Nie miałam jakichś typowych wpadek włosowych, z których wszyscy moglibyśmy się teraz pośmiać... Jedynie z takich niewypałów włosowych to był zbyt ciemny brąz, przy których wyglądałam na wiecznie zmęczoną oraz tragicznie wycieniowane włosy, które straciły zupełnie przez to objętość. Ale jak się wtedy kręciły... :)
Jeśli chcecie, mogłabym wyszukać kompromitujące zdjęcia moich włosów w tych różnych dzikich fryzurach i kolorach... Myślicie, że może to być dla Was motywujące? :)

smallbitsofloveliness.blogspot.com

Na koniec mam jeszcze dla Was małą informację! Zbliżają się święta i w związku z tym planuję zakupy u Gaia Creams. Pomyślałam więc, że mogę zorganizować wspólne zakupy, by osoby, które same nie chcą zamówić tych cudeniek ze względu sprowadzania ich z Anglii mogły mieć szansę bliższego poznania. Listę zamykam 30 listopada, ponieważ Gaia Creams ostatnie świąteczne zamówienia przyjmuje do 1 grudnia - by mieć czas na spokojne wyrobienie na zamówienie kremów i wysyłkę. Sama też mam nadzieję, że za niedługo pojawi się mała świąteczna promocja, na której wszyscy będziemy mogli skorzystać.
Czasu na zastanowienie się jest jeszcze sporo, jeśli jednak zdecydujesz się na wspólne zakupy, daj mi zaraz znać mailem: ziele.jaskolcze@gmail.com!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


13 lis 2014

Cedrowe mydło babuszki Agafii + wyniki

Co prawda wyniki jesiennego konkursu z Dermedic widnieją na fanpage'u od przeszło soboty, to jednak postanowiłam podać zwyciężczynię również tutaj - nie do końca ufam Facebookowi ograniczającemu zasięg. Także już bez zbędnych ceregieli, ratunek dla skóry trafia w łapki Emmeley, czekam na Twoje dane do wysyłki do soboty!

Dziękuję Wam również za troskę! Jestem twardą sztuką, nie dałam się chorobie i już dzisiaj czuję się cały dzień całkiem nieźle. Cieszę się ogromnie, bo w weekend mamy z Tośkiem małe świętowanie i szkoda byłoby spędzić ten piękny dzień w łóżku.
A jeśli Was coś bierze, to gorąco polecam miodek z mniszka i olejek eukaliptusowy :)

Jak na czarne mydło nie umiałam się długo zdecydować, to nad cedrowym już długo nie myślałam! Sporo tutaj zadziałała cena, nie powiem, niecałe 50zł a 20zł to niemała różnica! A z racji tego, że sama Anwen porównała cedrowe i słynnego już czarnego mydła babuszki Agafii, nie było innej opcji, musiałam sprawdzić na sobie!

Jeśli nie pamiętacie moich ochów i achów nad czarnym mydłem babuszki Agafii, to zapraszam Was tutaj :)


Nie ukrywam, będzie to recenzja porównawcza, bo czarne mydło babuszki królowało bardzo długo w naszej łazience - i to nie tylko dlatego, że było niesamowicie wydajne! Polubiłam się z nim ja, jak i Tosiek. Obojgu mydło służyło dzielnie, nie wywoływało podrażnień, nie plątało włosów, ładnie się po nim układały i nie były szorstkie. Czego chcieć więcej? :)

Powiem szczerze, że myślałam, iż nigdy nie znajdę lepszego produktu. Ciekawi, czy coś się zmieniło?

Mydła cedrowego dostajemy mniej, niż czarnego, także mamy 300ml vs. 500ml. Przekłada się to na cenę, w sumie oba mydła wychodzą bardzo porównywalnie, czarne tylko nieco drożej. Ale przyznajcie się przed sobą, po co sięgniecie chętniej, 300ml za 20zł czy 500ml za prawie 50zł? 
Tym bardziej, że produkt jest niesamowicie wydajny. Jest nieco gęstszy od czarnego, ciągnie się jak coś pomiędzy żywicą a karmelem, z tą różnicą, że nie jest tak okropnie lepki :) Pieni się mniej więcej podobnie, czyli bardzo dobrze, dzięki czemu malusim ziarnkiem groszku możemy umyć całą łepetynę - i tak to właśnie u nas wygląda, taka ilość starsza zarówno Tośkowi na umycie całych włosów sporo za ucho, jak i mi do umycia całego skalpu z nawiązką (a tak na co dzień myję włoski).

Konsystencja naprawdę ciekawa, świetnie wpisująca się w "cedrowość" produktu. Pachnie iglastym lasem - uwielbiam ten zapach! - i wyglądem przypomina żywicę. Bardzo klimatyczny produkt, przyjemnie się go używa.
Jeszcze raz wrócę do tego zapachu, bo nie jest on taki zwyczajny, leśny. Po przyłożeniu do noska czuć coś lekkiego, pieprznego i jednocześnie słodkiego. Mogłabym mieć taki wosk, z pewnością byłby moim ulubionym! Szkoda tylko, że zapach nie utrzymuje się na włosach, taki zapach mogłabym ze sobą nosić wszędzie :)
Nie wierzyłam, że to kiedykolwiek powiem, ale ten zapach pobił na łeb na szyję wiosenny las po deszczu, który fundowało nam czarne mydło!


Woda, olejek cedrowy syberyjski, sorbitol, Sodium Cocoyl Isethionate, Sodium Methyl Cocoyl Taurate, kwas stearynowy, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride (antystatyk pochodzenia roślinnego), ekstrakt z bażyny syberyjskiej, ekstrakt z wrzosu cedrowego, organiczny olej z arniki górskiej, ekstrakt z mydlnicy lekarskiej, ekstrakt z żywicy sosnowej, olejek cedrowy himalajski, wyciąg z gwajakowca, karmel, kompleks miedziowy chlorofilu, alkohol benzylowy, kwas sorbinowy, kwas benzoesowy.

Skład cedrowego mydła jest nieco skromniejszy w porównaniu z czarnym mydłem (da przypomnienia, w czarnym mydle zostało wykorzystane 37 ziół), jednak potrafi wywrzeć bardzo pozytywne wrażenie. Zaraz na drugim miejscu znajduje się główny składnik, czyli olejek cedrowy w odmianie syberysjkiej, pojawia się drugi raz w składzie w odmianie himalajskiej. Jest idealny do pielęgnacji skóry głowy, zapobiega zmianom skórnym i łagodzi już powstałe, jest też świetny w przypadku włosów przetłuszczających się. Dodatkowo, z pomocą oleju z arniki górskiej, zwalcza łupież i hamuje wypadanie włosów. I to wszystko zapewnia nam sam olejek cedrowy!
Pozostałe składniki odżywią skórę głowy i wzmocnią cebulki włosów (bażyna, żywica wrzos cedrowy), karmel, chociaż zastosowany raczej jako barwnik w niewielkiej ilości, też ładnie włosy może nawilżyć. Mydlnica lekarska wraz z detergentami dokładnie oczyści nasze włosy.
Antystatyk zapobiegnie elektryzowaniu się włosów i ułatwi ich rozczesanie, kompleks miedziowy chlorofilu odpowiada razem z karmelem za przepiękny żywicowy kolor produktu, na końcu składu znajdują już się konserwanty chroniące produkt przy częstym kontakcie z wodą.

Brzmi fenomenalnie, prawda? :) Jak to się ma do rzeczywistości?


Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale cedrowe mydło zupełnie znokautowało swojego starszego czarnego braciszka. Nie dość, że produkty przyjemniej się używa, to do tego na moich włosach sprawdza się o niebo lepiej niż czarne. Po raz pierwszy moja ciekawość okazała się strzałem w dziesiątkę! 
Tak samo jak w przypadku czarnego mydła włosy układają się bardzo ładnie, nawet jeśli nie zastosuję odżywki czy maski po myciu. Po obu produktach nie potrzebowały nigdy dociążenia, nie miałam problemu z ich rozczesywaniem czy układaniem. Jednak w przypadku cedrowego cudeńka, włosy są uniesione u nasady i pełne objętości - której nigdy nie umiałam uzyskać! Pełne życia i energii, są mięsiste przez cały dzień - nie ma już tak, że pod koniec dnia już wiszą smutno. I wytrzymują z reguły dwa dni bez mycia, a to do niedawna był wielki wyczyn!
Zauważyłam też, że plączą się mniej, pomimo otwartego już sezonu na sweterki, szaliki, chusty i czapy.

I na koniec największy ewenement - przestały mi wypadać. Nie uważam, że jest to cud spowodowany tym mydłem, ale możliwe, że miał w tym częściowy udział. Myślę, że spory wkład w ten temat miało też tygodniowe inwersyjne olejowanie (porost nie ruszył, ale chociaż włosy przestały wypadać!), jak i kontynuowany masaż skalpu przy każdym olejowaniu włosów.

Długo się z cedrowym mydłem nie rozstanę! Będziecie mnie musieli siłą od niego odciągać! :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


10 lis 2014

Baikal Herbals - serum dla cery tłustej i mieszanej

Kurcze, miałam tyle planów na dzisiaj, tyle miejsc odwiedzić, tyle fajnych produktów zakupić, odwiedzić w końcu DM, zgarnąć coś dla Was... A tu mnie rozłożyło na części pierwsze! I do tego gardło oberwało, a chroniłam je jak tylko mogłam najlepiej... Znacie może jakieś dobre sposoby na wyjście z takiej nieprzyjemnej sytuacji? Szczególnie myślę o drogach oddechowych, bo zaczyna pobolewać mnie jak oddycham. Na pewno będę polować na olejek eukaliptusowy, ale zanim go dorwę, muszę polegać na domowych sposobach... i syropkach.


O to serum pytałyście mnie nie raz. Ja sama byłam go bardzo ciekawa, dlatego nie dziwi mnie to Wasze zainteresowanie. Nie jest to może moje wymarzone serum, nasze kierunki w pielęgnacji nieco się rozjeżdżają momentami, ale summa summarum jestem z niego całkiem zadowolona. Szczególnie, że można go dorwać za 20zł :)

Tak samo, jak wersja dla sucharków, jest to bardzo wydajny produkt, który z powodzeniem można stosować pod makijaż. Jego konsystencja jak na serum jest całkiem gęsta, ot taki lekki krem na dzień. Tutaj jednak trzeba sobie wyrobić szybką rękę we wsmarowywaniu produktu w skórę, bo bardzo szybko na niej zasycha - nie pozostawia filmu, po prostu ma się wrażenie, że skóra pochłania go w tempie błyskawicznym. Nie jest to nie do opanowania, ale ten efekt potrafi zaskoczyć i dopiero za którymś z kolei kremowaniem udaje się wszystko ładnie rozprowadzić.

Opakowanie jest typu airless, pompka działa bardzo ładnie, można stopniować nacisk, więc aplikujemy tyle kremu, ile sobie zażyczymy. 
Zapach kremiku jest bardzo specyficzny, trochę marszczy mi się nosek, gdy palce masują mi jego okolice. Nie mam pojęcia jak to jest, ale nie dość, że nawilżające wersje kosmetyków Baikal Herbals lepiej na mnie działają, to jeszcze zdecydowanie ładniej pachną!


Aqua with infusions of: organiczny ekstrakt z szałwii lekarskiej, ekstrakt z zawilca żółtego, olej z białej porzeczki, organiczny ekstrakt z tymianku, organiczny ekstrakt z białej herbaty, eter dikaprylowy (emolient suchy), gliceryna, Polyglyceryl-3 Methylglucose Distearate (emolient aprobowany do stosowania w kosmetykach naturalnych), alantoina, panthenol, guma ksantanowa, ekstrakt z korzenia łopiany większego, kwas glikolowy, cynk PCA (ogranicza wydzielanie sebum), perfum, alkohol benzylowy, kwas benzoesowy, kwas sorbinowy (konserwanty).

Skład bardzo prosty, bogaty w ekstrakty, które mają za zadanie nie tylko zapobiec naszą buźkę przed nadmiernemu świeceniu się, ale także odpowiednią ją odżywić, pomóc jej się zregenerować i zniwelować podrażnienia. Ekstrakt z białej herbaty dodatkowo będzie walczył z wolnymi rodnikami, a olej z białej porzeczki powolutku będzie zwężała nasze pory. Oprócz tych składników aktywnych w składzie znajdziemy również alantoinę i panthenol , które uspokoją podrażnioną skórę - a taka niejednokrotnie jest skóra problematyczna, kwas glikolowy wspomoże oczyszczanie się porów, zwęzi je i podrasuje nasze komórki w produkcji elastyny i kolagenu. Dwa emolienty to wystarczająca, by zapobiec ewentualnemu parowaniu wody z powierzchni skóry, cynk u cer mieszanych i tłustych jest zawsze mile widziany, a zastosowanie konserwanty są miłe dla oka. 

Serum stosuję już drugi miesiąc. I tak ja wspomniałam, jestem z niego całkiem zadowolona, chociaż mam tutaj do wtrącenia małe "ale". Ja od kremu najbardziej oczekuję nawilżenia, a to serum zapewnia to w stopniu średnim. Nie jest źle, ale skóra miała się znacznie lepiej za czasów nawilżającej wersji (odkrywcze, prawda? :)). Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie ma kremu cud i że ten konkretny produkt ma trochę inne zastosowanie, sprawia to jednak, że jest dla mnie niewystarczający i muszę uzupełniać swoją pielęgnację o inny produkt (teraz jest to resztka cudnego kremu od Gaia Creams ♥). Z moją buźką już jest tak, że niedostatecznie nawilżona zaczyna mocno kaprysić, a to kapryszenie objawia się wypryskami. Dlatego to dla mnie takie ważne :)


Niemniej jednak naprawdę jestem z niego zadowolona. Na polu walki, do którego został przeznaczony, wygrywa nie tylko pojedyncze bitwy, ale całe wojny! Świetnie radzi sobie z regulacją produkcji sebum, najlepiej ze wszystkich stosowanych przeze mnie kremów. Oczywiście nie niweluje "problemu całkowicie", cery mojego pokroju nigdy nie osiągną pielęgnacja całkowitego matu - ale ja na to wcale nie narzekam, płaski mat jest nudny, delikatnie błyszcząca się buźka wygląda na zdrową i pełną życia. Poza tym, zawsze będę to powtarzać!, tłustsze buźki starzeją się wolniej :)
Dzięki serum makijaż trzyma się w naprawdę dobrym stanie średnio o jakieś dwie godziny dłużej, co daje mi 5-6 godzin bez śladu powstawania tafli lustra na czole. Oczywiście, błysk powoli wychodzi, bo taka już nasza natura, ale nie wygląda to źle, ot naturalnie.

Wypryski też potrafią goić się szybciej, jeśli tylko im nie przeszkadzam dłubaniem. Powstaje ich mniej, moja skóra jest wyraźnie czystsza i powstaje na niej mniej przebarwień. Ciężko jest mi stwierdzić jego wpływ na zwężenie się porów, bo niedawno rozpoczęłam kurację kwasami i chociaż, tak, zauważyłam wyraźnie zwężone pory to nie jestem w stanie stwierdzić na ile jest to skutek tych trzech peelingów, które udało mi się wykonać, a na ile prosperujące działanie kremu na mojej skórze. Może efekty się nałożyły? Nie wiem, wystarczy mi sam fakt, że pory są mniejsze :)

Pomarudzę sobie jeszcze przez chwilę, że skóra mogłaby być lepiej nawilżona po samym tym serum, ale powiem szczerze, że i tak nawilża lepiej niż niejeden kosmetyk przeznaczony do cery tłustej, a to już coś. Ktoś pomyślał i o tym aspekcie pielęgnacji naszych buziek, kochane, zaczynają myśleć o naszych biednych tłuścioszkach! ♥

Zawsze można buźkę odżywiać w nocy - w moim przypadku królują jednak bezkremowe noce, więc nawilżanie i tak ma u mnie miejsce w ciągu dnia. Marudzenie marudzeniem, przynajmniej mam pretekst do nałożenia maseczki na twarz :)

Znacie się z tym produktem? Jakie macie o nim zdanie?
Jeśli jesteście zainteresowane serum, możecie je znaleźć, o tutaj, na Triny.pl :)


Robicie zakupy na Triny.pl? Ja bardzo lubię się u nich zaopatrywać, mają niezwykle szeroki asortyment kosmetyków różnego pochodzenia, w tym polskich. Można się zaopatrzyć we wszystko w jednym miejscu :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


8 lis 2014

Denko #3 okołotwarzowe

Ale nam się pogoda popsuła! Takiej pogody wyjątkowo nie lubię, najchętniej zaszyłabym się pod kocykiem z kubeczkiem słodkiej herbaty, z książką... I w sumie od ponad godziny tak to u mnie wygląda, wcześniej siedziałam z książką w wannie... I tak jest ciemno, więc co za różnica o której moczę tyłek?
Trochę przemarzłam, więc należało mi się. Próbuję w ten sposób trochę oswoić jesień. Jak Wam to wychodzi?

A jak Wam wychodzi pielęgnacja skóry jesienią? Mam dla Was konkurs związany z tym pytaniem, pamiętacie? Chętnie podpatrzę jakieś Wasze patenty, szczególnie na dobre nawilżenie skóry, bo ostatnio u mnie z tym krucho... Liczę na Was :)

Tak jak obiecałam, przyszła kolej na pozostałą część denka. Okołotwarzową część :)


Wykończyłam dwa pudełka CeryNovy z bratkiem. Była jakaś nikła poprawa stanu cery, ale na tyle nikła, że trzeciego opakowania już nie było. Ale też nie miałam wysypu w trakcie ich brania, a tego się spodziewałam. Cynk, bratek, stare sposoby na poprawę stanu cery, oczyszczają organizm z toksyn. Skóra wyglądała lepiej, ale zdecydowanie bardziej służy jej beta-karoten. A jeśli chodzi o wypryski, zwalczam je kwasami :)

Próbki kremu od SantaVerde na bazie aloesu w wersji Rich i Light dostałam w ramach akcji prowadzonej przez tę firmę na Facebooku. Fajna sprawa, próbeczki przychodzą do Ciebie same, a jak się polubicie z produktem to wiecie czego oczekiwać za daną cenę. A te kremy są naprawdę dobre jak na moje potrzeby. Zdecydowanie lepiej sprawdzała się u mnie wersja Light, Rich była zbyt bogata dla mojego tłuścioszka. Dodatkowo lekka, mocno płynna konsystencja tej pierwszej wersji pozwoliła mi testować krem na skórze przez przeszło dwa tygodnie. Skóra była dobrze nawilżona, wypryski szybciej się goiły. Jestem strasznie ciekawa efektów przy dłuższym stosowaniu, ale skutecznie odstrasza mnie cena. 130zł za 30ml produktu, plus jeszcze koszty przesyłki... Kremy z Gaia Creams wychodzą taniej, a mają ciekawsze składy :)

Próbkę kremu z Natura Siberica otworzyłam w okresie poszukiwania dobrego kremu nawilżającego. I ten krem zapchał mnie przeraźliwie już po pierwszym użyciu! Tworzy brzydką maskę na twarzy, przez którą momentalnie błysk zaczął ze mnie wyłazić. Nie, nie, nie, nie tędy droga.

Po żel tymiankowy z Sylveco sięgnęłam z czystej ciekawości. Tymianek to zioło znane z dobrego działania na skórę problematyczną, a po dobrych wspomnieniach po spotkaniu rumiankowego braciszka byłam pozytywnie nastawiona. I wszystko to, co udało mi się osiągnąć rumiankowym żelem poszło się paść podczas stosowania tego tymiankowego. Nie uwłaczam jego właściwościom, ale dla mojego problematycznego tłuścioszka potrzeba czegoś więcej, np. kwasu salicylowego zawartego w rumiankowej wersji. Tymiankowa jest dobra dla cery suchych, wrażliwych, które by rumiankowa wersja wysuszyła i może nawet podrażniła.

Tłusty krem nagietkowo-brzozowy to był hicior! Hicior na okres jesienno-zimowy, co mi przypomina (szczególnie po dzisiejszym paskudnym dniu! pfe!), że w poniedziałek podczas łażenia po mieście będę musiała odwiedzić zielarnię :) Jest niezastąpiony, rewelacyjnie oczyszcza skórę, nadaje jej lepszy koloryt, daje siłę na przetrwanie mrozów.
Miałam też wersję lekką, kupiłam ją ze wspaniałą wizją wzmożonej kuracji pełnym nagietkowo-brzozowym zestawem. Totalna pomyłka, kolejny krem tworzący maskę na twarzy. Trafił w ręce Tośka, który ma cerę problematyczną, ale jednocześnie suchą i jemu dobrze służył.

Podkład mineralny La Rosa zgarnęłam chętnie z wyprzedaży u Ani z jej Kolorowego Kraju :) Akurat też małą wyprzedaż na jej blogu znajdziecie, więc jeśli jesteście ciekawi, to serdecznie Was na bloga Ani zapraszam. Z resztą, nie tylko na wyprzedaż :) Byłam ciekawa innych minerałków, do tego po głowie chodziło mi już wtedy małe przeświadczenie, że powinnam spróbować z nieco bardziej żółtymi tonami. Podkład, który trafił moje łapki, był w odcieniu Honey, bardziej brzoskwiniowym niż żółtym. Posiadał drobinki, których jednak nie było specjalnie widać na skórze, sam w sobie krył naprawdę słabo, używałam go na podkład z Annabelle Minerals, by nieco ożywić kolor skóry, tak akurat na wiosnę. Chociaż był naprawdę kiepskiej jakości, wspominam go mile, ponieważ odkryłam w końcu swoją kolorystykę i przestałam wyglądać na wiecznie zmęczoną czy chorą :)


Rosyjskie kosmetyki! :):):)

Na pierwszy ogień trafia serum nawilżające Baikal Herbals, chodzące cudo, mój ulubieniec, za którym mi potwornie tęskno, ale dopóki nie wykorzystam do cna wersji dla tłuścioszków to mogę tylko do niego do niego wzdychać. Najlepszy krem jaki miałam kiedykolwiek, najlepszy krem nawilżający do cery tłustej, skóra naprawdę wygląda po nim na zdrową i zadbaną. Z resztą, co ja Wam tu będę słodzić z własnej perspektywy, kiedy mam potwierdzenie? Jedna z Was, Lori95 (którą pozdrawiam ciepło!) sama przyznała, że pod moim wpływem kupiła i zakupu nie żałuje, a moje serducho się cieszy :)

Dwa toniki, dwie różne wersje, jedna dla cery suchej, druga dla tłustej. Nie mam pojęcia, jak ta firma dobiera składniki pod cerę, ale tutaj ponownie wersja dla cery suchej służy mi tysiąc razy lepiej niż wersja dla cery tłustej i mieszanej. Nawet pachnie lepiej! Tonik dla cery suchej pozostawiał skórę odprężoną, przyjemnie zmiękczoną, jakby zrelaksowaną, ukojoną. Tonik dla cery tłustej i mieszanej po prostu ją przemywał, delikatnie ją napinał, skóra prosiła się o krem (a nie mam w zwyczaju kremować się na noc), do tego towarzyszył mi zapach szarego mydła. Chętnie wrócę, oczywiście do wersji nawilżającej!

Kremiki od babuszki Agafii do 35 lat na dzień i na noc miło wspominam. Bardzo fajny zestaw dla cery niewymagającej od kremu więcej niż odpowiednie nawilżenie i utrzymanie względnej równowagi produkcji sebum. Lekki krem byłby za lekki na jesienno-zimowe kaprysy pogody, za to na wiosnę i lato jest idealny. Chętnie do niego wrócę, szczególnie na letnie upały, nie zapycha i jest zupełnie niewyczuwalny, nawet w najgorętsze dni - w przypadku nawilżającego serum trochę go czuć, jak robi się za ciepło. Kremik na noc jest dobry na każdą porę roku, byleby nie było upału. W gorące noce nieprzyjemnie czuć go na twarzy, źle mi się z nim zasypiało.

Moja przygoda z rosyjskimi kosmetykami zaczęła się od tego produktu! Przedstawiam Wam po raz kolejny maseczkę babuszki Agafii do lat 35, z serii zatrzymanie młodości. Bardzo sobie tę maseczkę cenię, świetnie odżywia buźkę, sprawia, że jest aksamitna, robi cuda z twarzą, gdy tego potrzebujemy: wygląda się po niej na wypoczętego, zdrowego i szczęśliwego człowieka :):):)
Aż mi się tęskno za nią zrobiło, jak tak sobie teraz o tym myślę. Muszę koniecznie uzupełnić zapas przy kolejnych zakupach, będzie to moje trzecie już opakowanie!


Na zakończenie trzy micele - z Tołpy, Dermedic i Botanics. Micel z Tołpy był bardzo długo moim ulubionym, dopiero teraz pojawił się przeciwnik, który ma szansę go zdetronizować - ale, ale! Na razie nic nie mówię! Wyjątkowo delikatny, nie szczypie w oczy, całkiem nieźle radzi sobie z mocniejszym makijażem - potrzeba większej ilości płynu i wacik trzeba przez chwilę przy oku przytrzymać, ale schodzi wszystko ładnie. Mam wrażliwe oczy, więc bardzo sobie go cenię! Do tego nie jest tłusty, a ja tłustych miceli wyjątkowo nie lubię.

Micel z Dermedic to raczej tonik. Niezły tonik nawilżający, nie micel. Nie potrafił sobie poradzić ze zwykłym tuszem. Wykorzystałam go do przemywania twarzy na koniec demakijażu i tutaj fajnie się sprawdzał - usuwał ewentualne resztki i delikatnie nawilżał skórę, w lato również przyjemnie odświeżał. Ale wrócić do siebie nie wrócimy. Bo po co?

Z micelem z Botanic z serii The Power of Plants może i byśmy się polubili, gdyby nie szczypał w oczy. Byłabym w stanie zdzierżyć jego tłustą warstewkę. Ale tak cholernie szczypał w oczy!
Na szczęście był tylko resztą pozostawioną przez ciotkę, która zapomniała go spakować, wracając do Anglii. Wykorzystałam w sytuacjach podbramkowych, jak skończył się inny micel lub gdy pomalowałam się mocno, a Dermedic nie potrafił opanować sytuacji.

Uch, udało się! Koniec denka, opakowania z czystym sumieniem wyrzucone. Mówiłam, że byłaby ściana tekstu, jakbym wszystko wrzuciła za jednym razem! Mam tylko nadzieję, że choć część z Was przebrnie przez to tutaj!

A dla tych, co przebrnęli, mam pytanko, myślę, że miłe... Macie szczególną chrapkę na jakiś konkretny kosmetyk z DMu? Wybieram się w poniedziałek z moją Kinu i chętnie pomyślę również o Was :):):)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele