26 lip 2014

Jaskółka poleciała do ciepłych krajów!

Kochani! Część z Was, za sprawą mojego fanpage'a już wie, że byczę się na plaży w Bułgarii. Resztę informuję teraz - żeby potem nie było, że Was tak bezczelnie bez słowa zostawiłam!

Także robię sobie mały urlop, również od bloga. Ale nie zostawiam Was samych w ciemnym lesie, co to, to nie! Jeśli chcecie być bliżej mnie, wiedzieć co się u mnie dzieje czy też nawiązać kontakt zapraszam Was w dwa miejsca :)

Po pierwsze, na Instagram! Mam go od niedawna i jeszcze wieje pustkami, ale mam zamiar go uzupełnić o mnóstwo kolorowych zdjęć. Na razie bazą dowodzenia jest komputer, dlatego częstotliwość pojawiania się zdjęć jest jaka jest, do tego zostajecie zasypani zdjęciami na raz. Niestety mój aparat w telefonie nie działa, a w nowy zaopatrzę się dopiero po powrocie.
Ale myślę, że nie będziecie narzekać, jakość zdjęć dzięki temu jest całkiem całkiem!


Po drugie, specjalnie dla Was, by utrzymać z Wami kontakt, założyłam Aska, a co! Wszelkich zainteresowanych zapraszam, o tutaj!

Mam nadzieję, że Wy też za mną tęsknicie i będziecie do mnie zaglądać!

Pozdrawiam cieplutko! Wasza Jaskółka


17 lip 2014

Wyzwanie blogowe #4: Życiowe inspiracje, do których wracam

W dzisiejszym małym spotkaniu mam Wam przybliżyć moje małe inspiracje, które znajduję w literaturze czy muzyce i do których chętnie wracam. Znowu wybór był trudny, bo przez moje krótkie życie zdążyło się przewinąć mnóstwo książek - czytam od 6 roku życia :) - a muzyką po prostu żyję. Jednak po zastanowieniu wybrałam książki i płyty, które mam w domku i do których faktycznie mam dostęp - by sięgnąć po nie w każdym możliwym momencie i wrócić się do przeżyć z nimi związanych.

Książki



Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Silmarillion to książka, do której wracałam najczęściej. A to dlatego, że nigdy nie udało mi się jej przeczytać do końca! Jest to pozycja, której trzeba poświęcić się w całości, przeczytać od deski do deski jednym tchem. Jakiekolwiek oderwanie myśli skutkuje powrotem do początku czytania, gdyż strasznie łatwo jest się w niej pogubić. Gdy tylko skończę czytać Sezon Burz, mam zamiar zabrać się za nią - mam nadzieję - po raz ostatni, poznać w końcu zakończenie tej małej mitologi Śródziemia.

Carlosa Ruiza Zafóna uwielbiam za niesamowity klimat każdej jego powieści. Wprost uwielbiam Cień Wiatru, na pewno przeczytam go raz jeszcze, gdy tylko B. mi ją zwróci. Tymczasem przede mną Marina. Książka, która sprawiła, że płakałam jeszcze tydzień po jej przeczytaniu. A zaliczająca się ponoć do literatury młodzieżowej... Ją też chętnie pochłonę raz jeszcze, zabiorę ze sobą na wyjazd!

Last but not least... Sapkowski i saga o wiedźminie... ale nie tylko, inne jego książki również przeczytałam! Przez samą sagę przechodziłam już dwa razy, ale opowieść jest tak fenomenalna, związek Geralta z Yennefer tak burzliwy, a książka tak świetnie przepełniona prostym, a jednocześnie wyszukanym humorem, że przeczytam z chęcią po raz trzeci! Teraz czytam Sezon Burz i ze zdziwieniem stwierdziłam, że niezwykle mi brakowało języka Sapkowskiego. Prostolinijnego, niezwykle elokwentnego i wulgarnego. Cudo.


A wyżej figurują pozycje, które mają niezwykły wpływ na moje życie i na pewno przysłużą mi się jeszcze przez rok. Wszystko bowiem wskazuje na to, że będę poprawiać maturę. Tymczasem chciałam zapytać czy mam tutaj jakieś czytelniczki z Opola? Bo rok spędzę tam na chemii kosmetycznej :)

Muzyka



Jeśli chodzi o muzykę, mogłabym wymieniać i wymieniać... Znalazłam jednak cztery albumy, do których wracam i wracam. I wrócę nie raz, bo kawałki na nich zawarte wiele dla mnie znaczą!

W Nirvanie jestem zakochana od dziecka, a ich występ na MTV Unplugged po prostu porywa moje serce, za każdym razem, gdy je słyszę. Utwory z tej płyty towarzyszyły mi zarówno w ciężkich, jak i tych cudownych chwilach mojego życia, dlatego podchodzę do niej bardzo emocjonująco, zawsze trochę roztrzęsiona.


TSA pokochałam stosunkowo niedawno, głównie za teksty i mnóstwo emocji. Generalnie bardzo lubię starego dobrego polskiego rocka, a TSA najbardziej do mnie przemawia. Mogłabym tutaj jeszcze pokazać Wam Dżem, ale mam tylko na kasecie, a to wstyd przecież, w dzisiejszych czasach! :)

Flo po prostu miażdży głosem i do tego robi to wyśmienicie na żywo. Dlatego właśnie koncert z MTV Unplugged ze wszystkich płyt lubię najbardziej - tym bardziej, że mam dostępną płytę w formie audio, jak i nagranie z całego koncertu! Flo pokazuje na nim całą siebie, cały swój kunszt wraz z tymi cudnymi chórkami. Bajka! Kto nie słyszał, niech odpala zaraz!


The White Stripes to kolejny zespół, do którego podchodzę z ogromnym bagażem emocjonalnym, jednak w tym przypadku bardzo pozytywnym. Ten zespół związany jest z moim B., który mi go przedstawił. Pamiętam jak słuchaliśmy w kanciapie obłożonej kocami, obok perkusji, albo tańczyliśmy po raz pierwszy w moim pokoju do Apple Blossom - kawałka wtedy nie znałam, a zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło. Nic Wam nie zdradzę, sami posłuchajcie :)


To by było na tyle moich prywatnych inspiracji. Znacie coś? :)
Zapraszam Was również na poprzednie dni blogowego wyzwania: pierwszy, drugi i trzeci!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


16 lip 2014

Wyzwanie blogowe #3: Co lubię? Czego nie?

Dzisiejszy wpis ma nas zbliżyć jeszcze bardziej. Poznacie dzisiaj moje preferencję na różnych płaszczyznach, by portret Jaskółki mógł się lepiej zarysować w Waszej głowie. Jednak muszę przyznać, że choć temat jest łatwy, mam z nim sporo problemów, gdyż ciężko jest mi się jednoznacznie określić i zamknąć w 10. punktach. I zrobić to tak, by jeszcze ciekawie wyszło. W końcu dochodzę do wniosku, że zrobię to tak różnorodnie, jak tylko się da - byście mogły poznać mnie szerzej, od strony Wam nieznanej zupełnie.

Lubię...

1. Piękne, nietypowe zapachy. Lubię poznawać ciągle coś nowego, dlatego niesamowicie urzekają mnie zapachy niepowtarzalne, nieporównywalne. Takim pięknym zapachem jest mój ulubiony Pomegranate Noir od Jo Malone, który łączy w sobie nutę różowego pieprzu ze śliwką i niesamowitą świeżością. Ale również takim zapachem poszczycić się może kardamon, tymianek i miso!

2. Etniczne wzory! Im bardziej kolorowe, tym bardziej muszą być moje. Czasy ubierania się na czarno i tylko czarno mam dawno za sobą i obecnie chętnie chłonę każdy kolor!

3. Stan, który ogarnia mnie, gdy stoję na scenie i śpiewam. Nie chodzi tutaj o samą publiczność i fakt, że na mnie patrzą - chodzi raczej o ten stres i umiejętność jego opanowania. Czas jakby zwalnia i kontroluję każdy dźwięk, który wydobywam. Niesamowite uczucie i satysfakcja po takim występie!

4. Gdy książka pochłania mnie w całości. Do tego stopnia, że trzeba mną potrząsnąć, bym się oderwała. Oddaję się historii zupełnie, gdy tylko autor wyjdzie mi na przeciw. Najlepiej działa na mnie Sapkowski, Zafón i King.

5. Cuba Libre! Mój ulubiony drink. Postawicie mi Cuba Libre i macie mnie całą :)

6. Kuchnię tajską! Nie często mam okazję jej kosztować, ale naprawdę ją uwielbiam. Stanowi dla mnie idealne połączenie smaków, odpowiednią ostrość, słodkość i kwaskowatość.

7. Przesiadywać z moimi sierściuchami, a mam ich trochę! Dwa psy, trzy koty, na które mam uczulenie. Nie ma nic lepszego, jak zabawa ze zwierzakami.

8. Spontaniczność! Jeśli chcecie podbić moje serce, wystarczy, że okażecie się trochę zwariowani, trochę nie z tej ziemi :)

9. Chodzić w glanach i katanie. Ale na kolorowo :)

10. Zasuszać kwiaty, by zostały ze mną na dłużej.


Nie lubię...

1. Pietruszki, melona i ciepłego mleka!

2. Gdy jest za gorąco. I gdy jest za zimno. Gdy wieje wiatr i pada deszcz. Nie lubię burzy. Wybredna jestem strasznie.

3. Obcisłych spodni, bo mój tyłek wygląda wtedy jak baleron.

4. Piasku w majtkach.

5. Stać w kolejce.

6. Gdy mi się przypomina, że nie mam prawa jazdy. I że powinnam już go dawno zrobić. Jest mi dobrze bez, ma mi kto tyłek wozić, a mnie na samą myśl o siedzeniu za kółkiem mdli, słabo mi i dreszcze mam wszędzie!

7. Wymądrzania się blogerów. Nie lubię też "blogerów", do których to wymądrzanie jest skierowane, ale fala mądrości ludowej zalewającej blogi irytuje mnie jeszcze bardziej. Ludzi się zmienić nie da, a zwracając na nich uwagę rozsiewamy jedynie nienawiść po blogosferze. A przecież to takie miłe miejsce, po co nam to tutaj?

8. Płakać na filmach. A ja wiecznie płaczę na filmach.

9. Gdy głupie nuty wpadają mi w ucho i chodzą za mną cały dzień. A robią to często :(

10. Gdy kosmetyki wchodzą mi pod paznokcie. A że lubię długie paznokcie...

Zaglądałyście na dwa pierwsze dni wyzwania? Opowiadałam Wam skąd się wzięła nazwa Jaskółcze Ziele oraz dlaczego właściwie bloguję!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


15 lip 2014

Wyzwanie blogowe #2: Dlaczego bloguję?

Pytanie zadane w temacie dzisiejszego wpisu drugiego dnia wyzwania, które rzuciła blogerkom Ula, wydaje mi się trochę nieadekwatne. Mam Wam napisać, że bloguję, bo lubię? Przecież dobrze wiecie, że tak jest. Lubię z Wami przebywać, czytać od Was porady czy z kolei pomagać Wam najlepiej jak tylko potrafię. Świat blogowy mi się podoba i z dnia na dzień chętnie wchodzę w niego głębiej, poznaję wspaniałe osoby, które to można wyliczać bez końca. Szczególny związek czuję z tymi osobami, które zaczynały blogowanie w tym samym okresie, co ja - i każda rocznica cieszy mnie ogromnie, więź jak z własną klasą, gdy wszyscy dostajemy promocję!

Ale takiej odpowiedzi się wszyscy spodziewacie, nieprawdaż? Więc na przekór, by poczuć, że dzisiejszy wpis faktycznie wnosi powiew świeżości, odpowiem na pytanie dlaczego właściwie zaczęłam blogować.

Moment założenia bloga był momentem zmiany w moim życiu na tle dbania o siebie. Taka to ze mnie była dziewczyna z trądzikiem, z włosami coraz bardziej zniszczonymi farbami chemicznymi - ale przecież podobało mi się, bo efekt mocny i efektowny - która to malowała tylko oczy, a o resztę nie dbała. Wkurzałam się na stan mojej cery, chodzenie do dermatologa, który przepisywał mi raz tabletki (nie retinole!), raz kremy, raz żele, męczył mnie stan moich włosów i fakt, że nie chciały się układać. Postanowiłam coś zmienić i wtedy ruszyłam do Internetu.

Nie, nie zaczęłam od Wizażu! Zajrzałam, to prawda, ale wyszukiwanie tam informacji na forach strasznie mnie męczyło, nie potrafiłam się odnaleźć w tysiącach porozpoczynanych, często nigdy nie kończących się wątków. Do dziś Wizaż kojarzy mi się z bałaganem i jeśli tylko mam możliwość korzystam z blogów. Tak więc właśnie moim pierwszym krokiem były blogi i vlogi. Największy wkład w postanie Waszej Jaskółki miały:


Wielkie dziękuję za ich wspaniały wkład w domowe sposoby na mnóstwo pielęgnacyjnych dolegliwości, jak i wprowadzenie w naturalne kosmetyki. Gosia z Koszyczka sprawiła, że zaczęłam hennować, z Czarszką przerobiłam tysiące przepisów i do tego obie przyniosły mi mnóstwo uśmiechu. I nadszedł w końcu moment, w którym zapragnęłam takiej radości dla siebie!

Założyłam bloga, który miał być swego rodzaju pamiętnikiem, który będzie dokumentował moje pierwsze kroki w stronę naturalnej i świadomej pielęgnacji, mając nadzieję, że innym będzie łatwiej zacząć ją ze mną. Po roku blogowania moje włosy zmieniły się nie do poznania, są silne, grube i długie! Buźka, chociaż ciągle mnie wysypuje, ma lepszy koloryt, od dawna nie jest przesuszona, a ja sama nauczyłam się trzymać ją w ryzach.  Sporo jeszcze przede mną, bo ciągle się siebie uczę, ale jestem na bardzo dobrej drodze :)

W sumie, w takim małym podsumowaniu, mogę napisać: bloguję, bo udało mi się wyrobić systematyczność zarówno w dbaniu o siebie, jak i w organizacji samego bloga. Na początku sama nie wierzyłam, że tak daleko zajdę!

Jeśli jeszcze nie poznałyście historii nazwy bloga, zapraszam Was na pierwszy dzień wyzwania!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


14 lip 2014

Wyzwanie blogowe #1: Historia nazwy mojego bloga!

Dzisiejsza notka jest spontaniczna, podpatrzona u innych. O wyzwaniu blogowym bowiem dowiedziałam się przypadkiem, właśnie w dzień, w którym się rozpoczyna :) Idea bardzo mi się podoba, tematy pomagają nawiązać fajną więź pomiędzy nami i możemy poznać się nieco lepiej!

Skąd więc Jaskółcze Ziele? Moja nazwa nie jest przypadkową nazwą wyciągniętą z zielnika. Swój początek miała w twórczości Sapkowskiego, mianowicie w sadze o wiedźminie. Jestem ogromną fanką cyklu i niejednokrotnie znajduję odniesienia do książki w swoim życiu codziennym, posłużyła mi nawet w prezentacji maturalnej :)
Wiedźmin miał w sobie trochę magii i umiał robić eliksiry. Eliksiry te robił między innymi z jaszczurczych języków, żabiego oka, mirtu i właśnie jaskółczego ziela.

Świat kosmetyków zawsze wydawał mi się nieco magiczny. Jakby nie patrzeć, ich tworzenie ma w sobie coś wyjątkowego, trzeba odpowiednio dobrać komponenty, wyważyć proporcje. Szczególnie, gdy bawimy się w takie małe tworzenie w domku, czy to wykorzystując zwykłe domowe przepisy, czy - robiąc mały kroczek w przód - komponując już coś własnego. I ta radość, gdy coś pod naszymi łapkami wychodzi!

Stąd w mojej główce pojawił się pomysł na połączenie światu kosmetyków z tym niezwykłym ziołem, które reprezentuje sobą szczyptę rytuału, nutkę tajemniczości i do tego jest również składnikiem kosmetycznym :)

Kto z Was bierze również udział w wyzwaniu blogowym? Chętnie poczytam :)

 Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

13 lip 2014

Ajurweda na włosy

Ajurwedyjski olejek podpatrzyłam w nowościach Rubinowego Kota i pozazdrościłam. Mam ostatnio małą obsesję na punkcie indyjskich kosmetyków i jestem mocno zainspirowana hinduską pielęgnacją włosów - a jest się czym zachwycać. Tak bardzo, że zamiast grzecznie czekać na recenzję, tak jak planowałam, zaraz kupiłam go dla siebie. Wiecie jak to jest, akurat kupowałam hennę na Triny.pl, to się powrzucało jeszcze kilka produktów do koszyka...

Zazwyczaj internetowe zakupy pokrywają mi się z kupowaniem henny. Teraz wypadło to trochę wcześniej niż zwykle, gdyż z henny irańskiej nie jestem zadowolona - też powrzucałam do koszyka parę nowości, ale i też zrobiłam zapasy serum na porost włosów dla całej rodzinki :)
Z podkulonym ogonem wracam do Khadi, ale mam ciągoty do henny Lass. Ktoś coś o niej słyszał?


W taki oto sposób "oszczędzania" na hennie - gdyż w internecie wychodzi mnie taniej niż stacjonarnie - olejek wpadł w moje łapki. Etykieta ma ładny design, mało typowy dla orientalnego, ajurwedyjskiego olejku, za to typowy dla samej marki, jaką jest Orientana - polska marka, jeśli jeszcze tego nie wiecie. Buteleczka poręczna, z wygodnym dzióbkiem, dzięki któremu łatwo rozprowadzić olejek po skalpie, o śmiesznej pojemności 105 ml.


Sam olejek jest dość gęsty, w konsekwencji tłustawy, do włosów idealny, bo siedzi w nich dłużej. A pachnie przecudnie, niczym czekolada z dodatkiem skórki pomarańczy z nutą cieplutkich przypraw w tle. Zapach trzeba lubić, bo będzie towarzyszył nam przez cały czas olejowania, a sam w sobie jest ciężkawy. Mnie się bardzo podoba :)

Olej kokosowy, olej sezamowy, ferment mleczny, olej Nilibhrungandi, olej kardamonowy, Ferri Peroxi Dumrubrum, proszek z Eclipta Alba, ekstrakt z migdałecznika, ekstrakt z Sugandhit Dravya, ekstrakt z wąkrotki azjatyckiej, olejek jaśminowy, ekstrakt z korzenia paciorecznika, ekstrakt z owocu arbuza kolokwinty, olejek z kiełków pszenicznych, olejek z skórki cytryny, ekstrakt z bielunia, ekstrakt z indygowca, olejek ze szpikanardu, olejek karanja, ekstrakt z miodli indyjskiej, ekstrakt z henny, ekstrakt z korzenia berberysu, ekstrakt z bertramu lekarskiego, ekstrakt z korzenia tataraku, ekstrakt z korzenia lukrecji.

Skład jest piękny i chociaż nie udało mi się go w całości rozszyfrować - możliwe, że te rośliny nie mają polskiej nazwy - zupełnie się tym nie przejmuję. Olejek stanowi 100% natury. Niektóre oleje i ekstrakty widzę po raz pierwszy na oczy, co dodaje olejkowi egzotyczności, nawet nutkę tajemnicy. Mnie osobiście indyjskie zioła bardzo pomagają, moje włosy je lubią, więc olejek był dla mnie czystą przyjemnością.

Szczegółowy opis działania każdego z wykorzystanych składników znajdziecie na stronie Orientany - marka bardzo mi się tym przypodobała (szczególnie, że nie musiałam się bawić w tłumaczenie składu :):):)).


Olejek jest przeznaczony głównie na skalp, ma na celu wspomóc osłabione i wypadające włosy, by rosły mocne i silne - i oczywiście mniej wypadały. Mój skalp się z olejkiem polubił, podrażnienia zostały złagodzone, lecz niestety kwestia wypadania stoi w miejscu. Za to moje włosy piły olejek łapczywie, zrobiły się błyszczące, mocniejsze.

Mój skalp, jak widać, jest wybredny. Z dwojga złego wolę chodzić ze złagodzonym, ugłaskanym skalpem, który nie marudzi - przynajmniej włosy nie wypadają garściami. Olejek na pewno kupię raz jeszcze, chętnie też zaopatrzę się w tonik do włosów, również ajurwedyjski. Tymczasem za wypadanie zabrał się Priorin Extra :)

Moja mama również go uwielbia. Często mi go podbiera :)

Moja znajomość z Orientaną dopiero się zaczęła. Polecicie mi jakieś produkty?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


10 lip 2014

Zdrowe i piękne włosy na wyciągnięcie ręki - Priorin Extra

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o niezwykłym suplemencie diety, który dopiero wchodzi na polski rynek, a za granicą robi już prawdziwą furorę. Mowa o Priorin Extra firmy Bayer, suplemencie diety, który możecie zdobyć dla siebie przez najbliższe 10 dni licząc od jutra :)


Priorin Extra to niezwykle bogaty suplement diety. Formuła 3Activ+ z biotyną dba o nasze włosy nie tylko dzięki wspomnianej biotynie, ale również milacynie, cystynie, witaminie B5, ekstraktowi z prosa czy też olejowi z kiełków pszenicy. Zawartość tych składników obrazuje nam poniższa tabelka.


Proso zawiera niezbędne składniki odżywcze, jest bogaty w witaminy, kwasy tłuszczowe omega 3 i 6. Do tego sam w sobie jest jedną z najstarszych i najbardziej wartościowych roślin uprawnych na świecie :)

L-cystyna jest aminokwasem, który m.in. buduje nasz włos - w naszym organizmie wchodzi w skład wielu różnych białek. Zdrowy włos zawiera 14-16% cystyny.

Kwas pantotenowy, czyli nasza witamina B pobudza metabolizm komórkowy, jak i produkcję energii, nie tylko tych na głowie! Ma przyczynić się do lepszego odżywienia komórek tworzących włos i pobudzić je do jego wytwarzania.

Biotyna, czyli witamina H, nazywana zamiennie witaminą B7, odżywia włosy i zapobiega ich wypadaniu. W naszym organizmie jest niezbędna do prawidłowego metabolizmu składników odżywczych i ich wykorzystywania.


Dzięki tak bogatemu składowi Priorin Extra wspomaga i niejednokrotnie ułatwia nasze włosomaniactwo. Nie tylko hamuje wypadanie włosów, ale pięknie je zagęszcza, pobudzając cebulki włosów. Włosy są lepiej odżywione, stają się błyszczące, bardziej elastyczne, zwiększa się ich objętość.

Radzi sobie z wypadaniem włosów spowodowanym długotrwałym stresem, zmianami hormonalnymi zarówno w okresie ciąży, karmienia piersią, jak i menopauzy (jednakże przed kuracją należy skontaktować się z lekarzem, czy nie ma przeciwwskazań), zmianami pór roku, stosowaniem diet, podczas których nie dostarczamy organizmowi odpowiedniej ilości substancji odżywczych - a wiadomo, że włosy dostają jako ostatnie! - czy też łysieniem androgenowym.

Składniki: olej z kiełków pszenicy (nośnik), ekstrakt z prosa, substancja zagęszczająca - wosk pszczeli żółty, kwas pantotenowy - D-pantotenian wapnia (witamina B5), lecytyna - emulgator, L-cystyna, tlenek magnezu - stabilizator, biotyna, składniki otoczki: substancja żelująca - żelatyna, substancja utrzymująca wilgotność - glicerol, woda, barwniki (brązowy tlenek żelaza, czerwony tlenek żelaza, dwutlenek tytanu), wzmacniacz smaku - wanilina, barwnik - żółty tlenek żelaza, wzmacniacz smaku - 4-metoksyacetofenon
*Informacja dla alergików: zawiera gluten i soję


Sama dopiero rozpoczęłam kurację, ale na blogach można już powoli czytać o rezultatach - a są, i to całkiem niezłe! Kapsułki mają całkiem smakowity posmak, pomimo tego, że są duże łatwo je połknąć - a ja zawsze mam z tym ogromny problem. Kontakt ze śliną sprawia, że kapsułka staje się śliska, co bardzo ułatwia połykanie.
W tym miejscu chciałabym gorąco podziękować kochanej Herrbacie, dzięki której moja czupryna może stać się bujniejsza, a ja sama mam możliwość zorganizowania dla Was 10-dniowej akcji!
Moją suplementację mam zamiar Wam relacjonować na bieżąco :)

Kochani, dzisiaj rozpoczynamy akcję, w której możecie wygrać trzymiesięczną kurację Priorin Extra! Polega ona na wypełnieniu przez Was ankiety na temat swoich włosów. Pierwsza osoba, która zakwalifikuje się jako grupa docelowa (tj. osiągnie odpowiednią ilość punktów w ankiecie, spełniając kryteria dla testowania produktu - piękne, silne i bujne włosy z wiadomej przyczyny się nie kwalifikują) otrzyma 3 opakowania Priorin Extra po 60 kapsułek. Codziennie o tej samej porze - tj. o 18 - będziecie miały nową możliwość zdobycia dla siebie kuracji!
Otrzymanie przez Was kuracji zobowiązuje Was do trzykrotnego wypełnienia ankiety w trakcie jej trwania - ocena stanu włosów oraz działania kuracji. Nic prostszego :)


Wystarczy, że wejdziecie tutaj i wypełnicie ankietę, używając unikalnego kodu 41BJDiqPR.

Zapraszam do zabawy!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


8 lip 2014

Słowiańska nuta w pielęgnacji - ogórecznik

Jakiś czas temu Jaskółka była szczęściarą, która wygrała u Angel dwa olejki GoArgan+ ze słowiańską nutą - z ogórecznikiem i żurawinką. Olejków byłam bardzo ciekawa, w końcu mam obsesję na punkcie każdego olejku wchodzącego na rynek. Te wydawały mi się wyjątkowe, otoczka jaką Nova Kosmetyki zrobiła wokół produktów z tej serii absolutnie trafiła w moje gusta!

Jak się sprawdził pierwszy z nich?


Czy ta butelka nie jest cudna? Zakochałam się od pierwszego wejrzenia, przepiękna szata graficzna! W dodatku butelka jest poręczna, przydymione szkło wypełnione barwnym olejkiem pięknie się prezentuje, pompka pięknie chodzi i aplikuje tyle olejku, ile w zupełności starcza na twarz, szyję i dekolt.

Olejek ma działanie ujędrniająco-wygładzające. Systematyczne jego stosowanie wzmacnia barierę lipidową naskórka - dzięki temu skóry tłuste przestają się błyszczeć, bo skóra nie musi się przed niczym bronić, a skóry wrażliwe nie są tak podrażnione.

Olej arganowy jest genialnym antyoksydantem, źródłem młodości. Wraz z dodatkowo zawartą w olejku witaminą E zwalcza wolne rodniki i stymuluje produkcję k

Olej z ogórecznika jest świetny w przypadku cer problematycznych, świetnie radzi sobie z łagodzeniem stanów zapalnych, jak i usuwaniem blizn po nieproszonym gościu.

Słowem, istny złoty środek dla każdej cery!


Sam olejek ma delikatny zapach. Nie zachwyca, ani też w żaden sposób nie wadzi, czuć go jedynie przy bezpośrednim przyłożeniu go do nosa. Ma barwę słomkową i jak to olejek, rozprowadza się bajecznie. To, co mnie zaskoczyło, to szybkie wchłanianie się produktu, wielki plus - oczywiście, jak go dobrze rozsmarujemy po skórze, nałożony w większej ilości będzie się dłużej wchłaniał. Jest lekki i przyjemny w użytkowaniu.

Sprawdza się świetnie pod makijaż, jako zastępnik kremiku na dzień. Genialnie dogaduje się z moimi minerałkami.

Próbowałam go oczywiście również na włosy, bez większego szału. Zostanie przy twarzy :)


Tak jak się po nim spodziewałam, świetnie radzi sobie z wypryskami i regulacją wydzielania sebum. Od jakiegoś czasu przestałam się świecić na policzkach i części czoła, święcę się jedynie w strefie T i to nie tak mocno. Wypryski po nim szybko się goją, ślady po nich szybko bledną. Jednak nie powstrzymuje ich wyskakiwania. Nie jest on również lekarstwem na zaskórniki - jest ich mniej, ale ciągle są. Może to wina po prostu tych paskudnych upałów i gdy zrobi się chłodniej będzie lepiej się sprawdzał?

Skóra jest miękka i niesamowicie elastyczna. Pełna blasku, który aż szkoda chować pod podkładem - gdyby tylko nie te wypryski :) Olejek wyrównał mi koloryt skóry i wzmocnił naczynia krwionośne. Bardzo polubiłam się z tą olejową miksturką i chętnie sięgnę po jeszcze jedną butelką. Kusi mnie też wersja z olejem z kiełków pszenicy - olejem również przeznaczonym do walki z problemami skórnymi!

Macie inne warianty GoArgan+? Jak Wam się podoba ta seria? Ja jestem na TAK!

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


5 lip 2014

Z babcią Agafią włosy rosną jak szalone!

Na serum na porost włosów miałam chrapkę od dawna. Ci z was, co śledzą mnie od dłuższego czasu, dobrze wiedzą, że chwytam się każdego sposobu na przyspieszenie porostu włosów. Marzą mi się bujne kłaczki do pasa, a do cierpliwych istotek nigdy nie należałam. Zdrową dietę prowadzę już od dłuższego czasu, od dłuższego czasu również suplementuję, jednak Jaskółce ciągle mało i mało piórek. Już kilkukrotnie wpadłam na pozytywne recenzje dzisiejszego bohatera, przetestowała je również moja mama, której włosy pięknie się zagęściły. Po prostu musiałam je mieć!


Buteleczka przypomina lekarstwo. Ale tym ma właśnie być, lekarstwem na moje utrapienia! Sama w sobie butelka jest poręczna, atomizer pięknie działa - z pomocą takiej mgiełki łatwo rozprowadzić produkt po skalpie, kawałek po kawałku.

Serum jest zwykłą cieczą, nie trzeba bawić się z dziwną konsystencją, nie ma uczucia lepkości, łapki po nim są czyste. Samo w sobie z początku ma jasny kolor, w trakcie użytkowania brunatnieje i przybiera czerwonej barwy. Tak było w przypadku buteleczki mamy, mojej czy mojego B. (taaak, wszyscy chcemy mieć piękne czupryny :)), kwestia utlenienia się produktu.

Zapach jest ziołowy, z wyczuwalnym aromatem ostrej papryczki. Lepiej nie wdychać mgiełki, bo można się zakichać na śmierć. Przeszłam przez to, nie polecam!

Swój skalp raczymy...

Wyciągiem z prawoślazu, olejem z cytryńca chińskiego, wyciągiem z żeń-szenia, olejkiem z melisy, wyciągiem z łopianu, pokrzywy, kotków brzozowych, drożdży piwnych, papryczki chili, Climbazole (środek leczniczy zapobiegający łupieżowi), alantoina, Pantothenic Acid (prowitamina B5), Neolone (konserwant)

Serum nie tylko pozwoli nam przyspieszyć nadejście dnia, w którym osiągniemy wymarzoną długość, ale również zapobiegnie wypadaniu włosów, wspomoże w walce z łupieżem, pięknie odżywi skalp, jak i same włosy. Cebulki włosowe będą lepiej dotlenione, pobiorą multum składników odżywczych i nasze włosy będą rosły, aż będzie trzeszczało! 



Serum używa się bardzo wygodnie. Niektóre dziewczyny pisały o przeciążaniu włosów, gdy stosowały go na wyschnięte włosy - u nas u nikogo nie miało to miejsca, przy czym włosy mamy są cienkie i bardzo łatwo je obciążyć. W razie czego można stosować go oczywiście na wilgotne włosy, serum się trochę rozcieńczy z wodą, ale będzie działać równie dobrze. Zawsze można zwiększyć częstotliwość używania (według producenta: co 2-3 dni).


Wyniki? U mnie 1,5 centymetra w miesiąc. Bez wspomagania nie udaje mi się osiągnąć centymetra (dlatego włosy hennuję z reguły co dwa miesiące). U B. efekt nieco "gorszy", ponad 2 centymetry! Dlaczego gorszy? Mój B. jest chodzącym cudem natury, któremu w miesiąc bez niczego rośnie 1,5 centymetra. Ale z racji tego, że oboje tęsknimy do jego długich włosów, przyspieszamy porost jak tylko możemy :)

W moim przypadku zauważyłam znacznie większy porost w babyhair, ale z tego co zauważyłam przy wszystkich eksperymentach z porostem włosów - tak to właśnie u mnie wygląda. W najbardziej newralgicznym miejscu porosło mi nawet 3 cm, a włosków przybywa i przybywa. Bez ulizania wyglądam jak słoneczko, a moja grzywa rośnie, rośnie... - jeszcze trochę i do lwa się upodobnię :)

Do tego włosy faktycznie rosną silniejsze i pełne blasku. Trochę gorzej jest w przypadku hamowania wypadania włosów i z łupieżem. Mój skalp lubi wariować i co jakiś czas łupież wraca, lecz w tym wypadku winą jest moja nadwrażliwość - sam produkt ma walczyć z grzybami Pityrosporum Ovale, które w większości przypadków wywołują łupież, u mnie problem jest innej natury. A włosy wypadają, jak wypadały, wiecznie podrażniony skalp na pewno macza w tym palce. U Bartka słabiej wypadają.

Wygląda na to, że prędko się z serum nie rozstaniemy :)

A Wy jak przyspieszacie porost?


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


3 lip 2014

Glinka żółta - Les Argiles Du Soleil

Słoneczko wyszło! Idealnie na nadchodzący weekend. Mam nadzieję, że tak się już utrzyma - deszczowi mówię stanowcze DOŚĆ. Jak zobaczyłam promienie słoneczka, od razu zachciało mi się kolorów na twarzy - postawiłam na Berlin Berry od Manhattana, cudna fuksja lekko wpadająca w fiolet. Mój hit na lato :)

Ponieważ jutro mamy rodzinne grillowanie, wybrałyśmy się z mamą na zakupy - do Biedronki. A w Biedronce akurat od dzisiaj wspaniałe promocje i nowości! Ci z Was, co zaglądają na mojego fanpage'a już wiedzą, co złowiłam. Reszcie właśnie się chwalę :)


Mały zestaw za całe 14,99 zł - świetna suplementacja i szczotka a'la TT! Ma nieco twardsze włoski i jest mniejsza, ale dzięki temu lepiej pasuje do mojej malutkiej łapki. Jak na razie spisuje się świetnie, nie ciągnie włosów, włosy się po niej nie elektryzują. Zobaczymy, jak sobie poradzi z ewentualnymi kołtunami.

Do tego znajdziecie również Batiste za 10 zł z groszami! Ja podziękowałam, podrażnia mnie, ale mama chętnie zgarnęła do koszyka.

I znowu będzie, że pokusę wśród Was szerzę! Ale skoro już to robię, to pokażę Wam jeszcze coś innego godnego uwagi - glinkę żółtą od Les Argiles Du Soleil - język sobie można połamać! Nie mam pojęcia jak zapytałabym o nią w sklepie. Ta, glinka... żółta. W tubce? Chyba jednak dałabym radę :)


Glinka wpadła w moje łapki dzięki uprzejmości Pani Małgorzaty ze sklepu Grandi.pl. Sklep Grandi znany jest głównie z mydełek, które tak bardzo uwielbiam. Najwięcej ma do zaoferowania mydeł marsylskich, których to już tak bardzo nie lubię. Miałam w rękach dwa takie mydełka, oba ani nie pachniały cudnie, ani nie miały cudownych właściwości pomimo cudownych dodatków, ani też nie mydliły się jak trzeba. Zużyłam do rąk.

Jednak sklep w kwestii mydeł ma do zaoferowania również kostki syryjskie, palestyńskie, tureckie czy greckie, co mnie intryguje - tym bardziej, że mydełka u nich nie mają specjalnie wygórowanej ceny. Mają również do zaoferowania glinki :)

Glinka żółta od Les Argiles Du Soleil jest przeznaczona dla cery normalnej i wrażliwej, ale i taki tłuścioszek jak ja spokojnie może po nią sięgnąć. Dzięki zawartym w sobie minerałom wspomaga regenerację skóry, tonizuje ją, odświeża i reguluje wydzielanie sebum. Dodatkowo wzmacnia naczynia krwionośne, wzmagając barierę ochronną naszej skóry i wyrównując jej koloryt. W razie występowania wyprysków przyspiesza ich gojenie i zmniejsza ich widoczność. Słowem coś idealnego dla mnie :)


Glinkę tą można stosować również na włosy czy paznokcie. W obu przypadkach regeneruje, zmniejsza ich łamliwość.

Posiadanie glinki w tubce jest bardzo poręczne. Mam zieloną i różową w proszku i zauważyłam, że chętniej sięgam właśnie po żółtą, bo nie muszę się nią więcej bawić. Oczywiście ma to swoje plusy i minusy, zyskujemy na czasie i nie brudzimy tak otoczenia, jednak dostajemy tylko glinkę zmieszaną z wodą - gdy mieszamy sami możemy dodać dowolny hydrolat oraz odrobinę oleju czy też olejku eterycznego.

Na swojej skórze zauważyłam polepszenie się stanu skóry - mniej wyprysków, lepszy koloryt skóry, mniej zaczerwienień w okolicach policzków i co najważniejsze mniejsze świecenie się buzinki. Jest coraz cieplej i coraz ciężej trzymać ją w ryzach - ta glinka jest bardzo pomocna w takich chwilach. Jeśli już coś wyskoczy, to znika, nie ma brzydkiego czerwonego śladu. Nie występowały większe stany zapalne - ot, drobne krostki. Nosek też mi się ładnie oczyścił :)

Glinkę żółtą kupię sobie jeszcze na pewno, jak na razie jest moją ulubioną! Nie wiem jednak czy w tej gotowej formie. Byłabym bardziej na tak, gdyby zamiast wody do pasty użyto jakiś milusi hydrolat. Na szczęście Grandi ma w swojej ofercie tę glinkę również w wersji sypanej :)

A jakie są Wasze ulubione glinki?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


1 lip 2014

Henna irańska i chwila dla włosów

Henna jest zbawieniem dla włosów, ale mimo wszystko zbawieniem drogim - chociaż przy moim obecnym użytkowaniu koszt ten rozkłada mi się na kilka ładnych miesięcy. Do tej pory kupowałam hennę Khadi, którą mam dostępną stacjonarnie, ale za 39 zł. W tym momencie odzywa mi się wewnętrzny głos odpowiadający za oszczędzanie, dzięki któremu wolę kupić hennę za 28 zł w internecie (pomijając fakt, że zamiast 39 zł nagle wydaję z 70, bo dorzucam kilka innych rzeczy :):):)).

Jak tylko Triny.pl zareklamowało hennę irańską dostępną w ich sklepie za 8 zł (50g), nie byłabym sobą, gdybym nie kupiła :)


Za pomocą drogiej mamusi znającej język rosyjski udało mi się rozszyfrować tajemnicze napisy na opakowaniu. W pudełeczku zamknięta jest irańska henna wysokiej jakości. Pachnie i wygląda zupełnie jak henna Khadi. Przygotowałam ceramiczną miseczkę, drewniany nożyk do masła, by móc czymś moją paćkę wymieszać, zagotowałam wodę i odczekałam 10 minut - nigdy nie zalewamy henny wrzątkiem.


Po zalaniu henny nadeszło pierwsze zdziwienie. Henna instant?! W momencie cała henna wypiła całą wodę, nic nie pozostało suche. Jednak grudkowała się w specyficzny sposób, nie tak jak henna z amlą, którą trzeba mieszać i mieszać. Może jest to kwestia dolewania i dolewania wody - uczymy się na błędach, prawda? :)


Hennę odstawiłam na chwilkę - dosłownie na krótką wymuszoną wizytę w łazience :) - i po powrocie zastałam papkę, która wyglądała jak Khadi odstawiona na pół dnia. Zdziwiona, dolałam jeszcze wody i porządnie wszystko wymieszałam raz jeszcze.

W czasie, gdy przygotowałam sobie wszystkie niezbędne przybory - liczmy tak 5-10 minut - henna całkowicie zbrązowiała. Kolejne zdziwienie, w końcu henna Khadi brązowiała dopiero po jakiejś godzinie. Pomyślałam jednak, że to raczej dobry znak, bo henna szybciej uwolniła barwnik. Nie bawiłam się tym razem w odczekiwanie kilkunastu godzin, położyłam hennę zaraz po przygotowaniu stanowiska pracy.

I wtedy właśnie zaczęłam przeklinać niemiłosiernie. Te grudeczki widoczne na zdjęciu okazały się małymi drobnymi ziarenkami. Nie tylko potwornie utrudniało to nakładanie, ale również załatwiło mi niesamowity bałagan, gdy część z nich zaczęła osypywać się wszędzie wokół. Wplątywały mi się również we włosy, tworząc małe kołtuny, przez co hennowanie było znacznie bardziej pracochłonne - szczególnie, że hennuję się sama. Pominę już fakt, że bałam się o efekt kolorystyczny w takim przypadku.

Henny ledwo starczyło mi na odrosty + delikatne pociągnięcie na długość (tam gdzie mam naturalki, przy każdym hennowaniu staram się zatrzeć różnice pomiędzy włosami wcześniej farbowanymi chemicznie, a tymi, które były traktowane tylko henną). Ponieważ nie wiedziałam jaki kolor uzyskam, chciałam położyć hennę na całą długość, a tu taki klops... Dla porównania, na takie standardowe hennowane odrosty + trochę długości starcza mi 30 g Khadi, 50g spokojnie starcza na całą długość. Tutaj 50 g ledwo na pierwszą opcję.

Z tym kolorkiem nie wyszło tak źle, dostała mi się naprawdę ładna wiśnia, choć delikatna - a trzymałam hennę standardowo godzinkę. Ale powiem szczerze, że byłam zadowolona - osiągnąć taką ładną delikatną wisienkę na włosach henną to nie lada wyczyn! Jednak kolor wypłukał się szybko, a jeszcze nie minął tydzień (hennowałam w zeszłą środę wieczorkiem), a już mam na główce jakiś nijaki brąz. Będę musiała powtórzyć hennowanie na dniach.


Przy okazji, jak już się pohennowałam, zrobiłam również sobie chwilę dla włosów. Ciężko to nazwać dniem, gdyż u mnie zawsze rozkłada się to na dwa dni - moje włosy uwielbiają długie olejowanie, dlatego moją pielęgnację zaczynam od nakładania oleju wieczorkiem, by wpił się we włosy i podziałał na nie przez całą noc.

Postawiłam na ajurwedyjski olejek od Orientany, który uwielbiam i o którym będę Wam za niedługo obszernie pisać. Najwięcej nałożyłam go na skalp, trochę też na długość - chociaż na długość poszło znacznie więcej nafty kosmetycznej.

Rano dodatkowo potraktowałam włosy sokiem z aloesu - genialnie działa na moje włosy, silnie je zmiękcza. Pochodziłam tak sobie jeszcze do południa, po czym umyłam włosy czarnym mydłem, na długość położyłam resztki Kallosa Latte i po umyciu na jeszcze wilgotne włosy użyłam odżywki z Ziai b/s z proteinami jedwabiu.

Efekt takiej miłej chwili dla włosów i hennowania po prawie tygodniu:



Włosy na długości ostatni raz hennowałam w styczniu, na studniówkę. Od tamtej pory pozostawiłam je samym sobie, kolor utrzymuje się ładnie, jedynie bardziej zrudział. Przy następnym hennowaniu mam zamiar wyrównać kolor, hennując całość. Tymczasem mam małe ogniste ombre :)

Mam jeszcze jedną paczkę henny irańskiej i nie wiem co mam z nią zrobić. Może jeszcze kiedyś się przełamię i spróbuję coś z nią poczynić, może dodam ją po prostu do henny Khadi, by uzyskać bardziej czerwony kolor? :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

Disqus for Jaskółcze Ziele