29 paź 2015

Macadamia Spa - seria dla włosów suchych i łamliwych | Eco Lab

Cześć kochani! Na wstępie chciałam Was poinformować, że rozpoczęłam swoje zabiegi kwasowe. Tej jesieni postanowiłam oddać się w ręce salonu kosmetycznego, bo moja buzia jest dosyć oporna i stężenia, które stosowałam w domu, choć dawały efekty, to były bardzo krótkotrwałe. Zdecydowałam się na 50% kwas migdałowy i wczoraj wieczorkiem odbyła się moja pierwsza sesja. Skóra jest niesamowicie gładka i jestem bardzo ciekawa czy wystąpi wylinka. Na razie nawilżam buzię na zmianę Hydranovem i żelem aloesowym, oba trzymane w lodówce, by przyjemnie ukoić skórę :)

A jak tam u Was? Zaczęłyście się już kwasić na jesień?

Ale dzisiaj nie o buzi będzie, dzisiaj o włosach. Moje włosy w połowie września przeszły zabieg dekoloryzacji. Przed zabiegiem włosy były silne, ale i tak zostały skrócone do długości lekko za ramiona. Przy farbowaniu henną stały się niskoporowate, grube i lejące, i z dnia na dzień obróciłam swoje włosowe życie o 180 stopni - ale nie narzekam, bo pomysł powrotu do naturalnego koloru chodził mi po głowie od prawie roku, a na samą zmianę czekałam przez 3 miesiące!

Niemniej jednak pielęgnacja pukli suchych i puszących się to nie jest mój konik. Zanim jeszcze trafiłam na fryzjerski fotel, postanowiłam zadbać o nową pielęgnację. W wyborze kosmetyków, które miały mi pomóc wrócić do formy moim włosom, pokierowałam się dobrym doświadczeniem, jakie zdobyłam korzystając z kosmetyków rosyjskich - od ponad 2 lat w mojej kosmetyczce znajduje się chociaż jeden rosyjski kosmetyk :) - a także dałam kredyt zaufania niedawno poznanej marce, z którą ostatnio bardzo się polubiłam - Eco Lab.



Postawiłam na zestaw do włosów suchych i łamliwych Macadamia Spa, w postaci szamponu i maski. Muszę przyznać, że jestem zauroczona ich opakowaniami - byłam przekonana, że to mocna strona Planeta Organica, ale włosowe serie spa dla włosów biją całą Planetę Organicę na łeb na szyję :) Zarówno szampon, jak i maska na ciemnym królewskim czerwonym tle mają delikatny wzorek, który nie jest wyraźnie widoczny na zdjęciach, a który nadaje artystycznego charakteru produktom. Zarówno maska, jak i szampon dostajemy w dodatkowym tekturowym opakowaniu, który w żaden sposób nie odbiega urodą od swojego wnętrza.

Oba produkty mają przepiękny, kwiatowy, świeży i delikatnie słodkawy zapach. Zapach utrzymuje się na włosach, jeśli Wasze włosy mają tendencję do wyłapywania zapachów, ale nie jest to zapach natrętny. Ot tak, kwiaty we włosach!


Woda, ekstrakt z imbiru, olej makadamia, ekstrakt z kasztanowca, masło kakaowe, gliceryna, Behenamidopropyl Dimethylamine (emulgator, substancja antystatyczna), organiczny ekstrakt z kwiatów perełkowca japońskiego, *monosterynian glicerolu (emulgator), *stearynian glicerolu SE (emulgator), olejek ylang-ylang, zapach, kwas mlekowy, kwas benzoesowy, kwas sorbinowy, kwas dehydrooctowy, alkohol benzylowy
 
Maska ma objętość 200ml (27,12zł obecnie na Skarbach Syberii) i występuje w lekkiej, bardzo płynnej postaci. Przez to jest niestety mało wydajna i ciągle ma się wrażenie, że jest jej na włosach za mało. Pachnie znacznie intensywnej od szamponu, ale ten zapach jest bardzo przyjemny, kojarzy mi się z salonem spa&wellness gdzieś w Tajlandii na tych pięknych wyspach...


Lubię ją znacznie bardziej od szamponu, świetnie nawilża włosy, ale niestety mają tendencję do puszczenia po jej zastosowaniu. Nie potrafi ich ujarzmić i choć widzę, że przy regularnym stosowaniu jest im z nią zdecydowanie lepiej, to ciężko jest mi ją stosować, bo na ten moment jej użycie wiąże się z wiązaniem włosów w koczek.

Świetnie emulguje oleje i w przypadku stosowania jej przed myciem sprawdza się naprawdę nieźle - tylko niestety włosy po myciu już tak pięknie nie pachną... Sprawdza się równie dobrze jako pierwszy krok w wieloetapowym odżywianiu, stosuję ją na całą długość włosów, wprasowuję ją rękoma we włosy, by ich ciepło pomogło jej wniknąć jeszcze głębiej, a po spłukaniu nakładam już na same niesforne końce maskę, która ujarzmia puszące się końce.


Woda, ekstrakt z oczaru wirginijskiego, Sodium Lauroyl Methyl Isetionate (łagodny detergent), organiczny ekstrakt z perełkowca japońskiego, betaina kokamidopropylowa, olej makadamia, ekstrakt z kasztanowca, gliceryna, chlorek sodu, zapach, benzoesan sodu, sobinian potasu, kwas sorbinowy, Cl 16035 (Curry Red, barwnik kosmetyczny)

Szampon chowa się w bardzo wygodnej tubie o pojemności 200ml (22,32zł obecnie na Skarbach Syberii). Zatrzask działa trochę topornie, zawsze się z nim męczę, bo zawsze mam mokre ręce, gdy sięgam po szampon. Sam produkt jest lejący się, lekko galaretowaty, pachnie pięknie, choć nie tak intensywnie jak maska. Żel ma lekko różowawy kolor. 

Mam co do niego mieszane uczucia. Z jednej strony włosy po jego użyciu wyglądają naprawdę nieźle, są sypkie i widać, że jest dla nich bardzo delikatny - co ma dla mnie ogromne znaczenie, bo muszę myć głowę codziennie. Z drugiej, choć tworzy intensywną pianę, to ta piana jakoś nie chce ze mną współpracować. Zużywam przez to naprawdę dużo produktu, a często zdarza się, że włosy są po prostu nie domyte na skroniach czy karku. Taki stan rzeczy psuje moją pewność siebie i częściowo samopoczucie.

Nie radzę próbować go z olejami, przeżyłam małą tragedię, na szczęście weekendową :)


I to by było na tyle z moich włosowych nowości w pielęgnacji. Z szamponem nie umiem się przeprosić, maskę sporadycznie lubię, czy to przed myciem, czy w pielęgnacji wieloetapowej, gdy wiem, że położę na włosy coś dociążającego i ujarzmiającego spuszone pukle. Ciągle jeszcze szukam złotego środka, prawdopodobnie wrócę do marokańskiej maski Planety Organici, która towarzyszyła mi na początku mojego włosomaniactwa, i która zdziałała cuda również u mojej mamy, która farbuje się na jasny blond.

A może Wy macie swoje perełki w pielęgnacji włosów rozjaśnianych lub dekoloryzowanych? Możecie mi coś polecić?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


25 paź 2015

Dobra strona blogosfery?

Cześć kochani! Mieliśmy od siebie długą przerwę, a wiadomo im dłużej trwa nasza rozłąka tym ciężej jest wrócić. Ciągle jeszcze nie potrafię odnaleźć się w nowym roku akademickim, czas ucieka mi przez palce, a gdy już trochę się go znajdzie to zdecydowanie bardziej wolę poleniuchować na kanapie niż zabrać się za coś produktywnego. Wszystko to jest spowodowane brakiem organizacji i muszę szybciutko coś zmienić, zanim zapuszczę się całkowicie i stracę rzeczy, na których mi bardzo zależy!

Tak więc dzisiejszy dzień jest ostatnim dniem leniuchowania! I nie dlatego, że odkładam sobie zmianę na jutro, a dlatego, że o czwartej nad ranem wysiadłam z pociągu, który przywiózł mnie z Warszawy, z konferencji Meet Beauty - o której jeszcze Wam z wielką chęcią opowiem! Niby spałam te przepisowe 7 godzin, ale organizm jest wymęczony, szczególnie bezczynnym godzinnym postojem na ostatniej stacji tuż przed Opolem z powodu zmiany czasu na zimowy.

Żeby z tego leniuchowania coś dobrego wyszło, piszę do Was z ciepłego łóżeczka zaopatrzona w moją domową wersję zimowej herbatki, którą piłam wczoraj z Kasieńką (Kolczyki Izoldy) po konferencji. Kasia będzie główną motywacją dzisiejszej notatki, z resztą nie tylko notatki, ale również wielu zmian w moim życiu, o których myślałam i które dopiero ciepłe słowa Kasi dopiero popchnęły trochę do przodu.

https://pl.pinterest.com/

Nasza rozmowa, jak nietrudno się zorientować, w pewnym momencie poruszyła blogosferę. Rozmawiałyśmy o poznanych na konferencji osobach, o blogach, które lubimy odwiedzać i o tym jak nasze własne blogi są odbierane przez innych. Na konferencji pojawiło się 250 blogerów urodowych z całej Polski i osoby, z które miałam szansę się poznać i chwilę porozmawiać są niesamowitymi osobowościami, pełnymi energii i uśmiechu. Kasia, która nota bene jest najbardziej pogodną i ciepłą osóbką, jaką miałam okazję spotkać, nie miała tyle szczęścia co ja i choć konferencję wspomina dobrze i cieszy się z wielu spotkań, miała okazję poznać tę nieco ciemniejszą stronę blogosfery.

Podeszła do niej dziewczyna, która zobaczywszy nazwę jej bloga na konferencyjnej plakietce, podsumowała go słowami: "Weszłam i zaraz wyszłam". A szkoda, bo gdyby tylko trafiła na serię o perfumach, choćby zapachową szafę, mogłaby z niej wynieść sporo wiedzy i ciekawostek. Kasia dowiedziała się również, że powinna zmienić nazwę, bo Kolczyki Izoldy, tytuł wiersza Gałczyńskiego to złe określenie dla miejsca, gdzie Kasia opisuje swoje pasje. Zrobiło mi się strasznie przykro, Kasia jest ostatnią osobą, którą można by tak potraktować. I to w imię czego? Chwilowej satysfakcji? By zostawić Kasieńkę w złym humorze i z podłym uśmiechem na ustach zgubić się gdzieś w tłumie pozostałych 248 osób?

Kolejną rzeczą, jaką poruszyłyśmy w temacie blogowania, było to jak właściwie inni nas odbierają. Kasia przytoczyła swoją koleżankę, która zarzuciła jej, że Kolczyki Izoldy to miejsce przesłodzone, że prawdziwe życie tak nie wygląda... Mnie od razu przypomniała się koleżanka ze studiów, która zarzuciła mi sztuczność moich postów, przesadny optymizm i radość, której we mnie nie ma - bo jeśli ona widzi, że mam gorszy dzień, jestem zmęczona i się nie uśmiecham to na moim blogu nie powinien pojawiać się radosny wpis.

I w tym miejscu mam pytanie do Was. Naprawdę taka strona blogosfery Was interesuje? Wolicie, bym napisała, że zaczął mi się okres, boli mnie brzuch, pokłóciłam się z Tośkiem o brudne skarpetki obok kanapy i deprecha jesienna wyciska mi łzy z oczu? Taką blogosferę chcecie odwiedzać?

Jeśli tak, to od razu Wam mówię, że z mojej strony tego nie dostaniecie! Nawet jeśli mam zły humor, to właśnie notatką na blogu, wpisem kierowanym do Was, późniejszą rozmową w komentarzach poprawiam sobie humor! Nie chcę przelewać złej energii do tego kącika, zdecydowanie bardziej wolę znaleźć w sobie tę iskierkę optymizmu, zawrzeć ją pomiędzy linijkami tekstu, resztę zostawiam Wam. Wy pozwalacie jej rozbłysnąć, robi się cieplutko, przytulnie i przyjacielsko, balast wszystkiego co mnie trapiło zostaje gdzieś w tyle i kładę się spać z czystym i ukojonym umysłem.

Oczywiście nie chodzi o to, by zupełnie nie wspominać o tym, że dzieje się źle. Czasem dobrze jest się wyżalić i dostać te kilka ciepłych słów od Was. To też jest świetny sposób na pozytywne doładowanie się. Serce mi rośnie za każdym razem, gdy wracam do blogów, które lubię odwiedzać, i od których od dłuższego czasu na cicho w eterze, zostawiam komentarz dający znać, że jest ktoś kto czeka na powrót i widzę, że oprócz mnie już kilka osób o tym pomyślało. Na miejscu Pati Pieguski z Kosmetycznej Wyspy miałabym pewnie łzy w oczach, gdybym czytała te wszystkie ciepłe komentarze od osób, które martwiły się ciszą z jej strony!

Trzeba jednak pamiętać, by smutek nie zasłonił nam radości z blogowania. Idealnym wzorem do naśladowania  w tej kwestii jest Ada, autorka Lili Natura, której mąż przecież tak często jest w podróży i sama Ada równie często wspomina, że za nim tęskni oraz jak ciężkie są pierwsze dni po jego wyjeździe. Ale robi to w sposób tak pozytywny i pełny nadziei, że koło serca zaraz robi się cieplej. Do tego jej kreatywność, jaką dzieli się z nami na blogu jest świetną terapią na wszelkie smutki, a nasza odpowiedź na tworzone przez Adę cuda tylko wzmacnia ten terapeutyczny efekt. Koniecznie zajrzyjcie do Lili zakładki życie, gdzie możecie poczytać, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, a mimo wszystko da się znaleźć to przysłowiowe światełko w tunelu.

Chciałam Wam uzmysłowić, że to każdy z Was kreuje swoją własną blogosferę. Wy decydujecie, czy będzie przyjacielska, czy będzie dla Was wsparciem i oderwaniem od codziennych strapień. Jeśli zamiast wyciszenia i koleżeńskiej pogawędki wolicie blogerskie afery, wytykanie sobie palcami kto ile zgarnął w podliczeniu rocznym na spotkaniach, kto jest chytry i chciwy, droga wolna. My z Kasieńką będziemy stały murem za pozytywną energią blogosfery i będziemy odwiedzać tylko takie miejsca, które są w stanie nas nią porządnie naładować!

Kto jest ze mną po dobrej stronie blogosfery?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


5 paź 2015

Z henny do mysiego blondu

Cześć kochani! Długo zwlekałam z notatką dotyczącą mojej przemiany włosowej z burgundowych hennowanych włosów do mysiego naturalnego blondu, głównie dlatego, że samodzielnie nie potrafiłam uchwycić nowego koloru moich włosów, a Tosiek pod koniec wakacji był zbyt zapracowany by mi pomóc. W pierwszy weekend jaki spędziliśmy w Opolu wyciągnęłam go na wyspę Bolko, tym bardziej, że pięknie słoneczko świeciło :) Nie przedłużając, zapraszam Wam na moją przemianę!

Początkowo moje schodzenie z henny odbywało się bardzo spontanicznie i było wynikiem dobrego zgrania się czasu. Ostatni raz pohennowałam włosy gdzieś w okolicach końcówki kwietnia/początku maja, a w czerwcu zaczął się okres zaliczeń i oczywiście sesja i nie było kiedy pomyśleć o zamówieniu kolejnej paczki, a co dopiero znaleźć czas na zmieszanie jej 2 dni przed planowanym hennowaniem według mojego sprawdzonego przepisu na henna chai, dającego piękne czerwone refleksy.

I tak czas powolutku sobie biegł, odrost sobie rósł, a najświeższe partie pokryte henną powoli się wypłukiwały. Skończyła się sesja, wyprowadziliśmy się ze stancji i tego samego dnia pojechaliśmy z Tośkiem na Chorwację.

Oto jak wyglądały moje włosy 2 miesiące po hennowaniu.

 

Powiem szczerze, że jak wczoraj przeglądałam te zdjęcia, to mnie samą zaskoczyła intensywność koloru. Niby o tym wiem, przecież właśnie dlatego moje schodzenie z henny przeszło tak długą drogę, ale po tym wszystkim, gdy na głowie mam tabakowy blond kolor naprawdę robi wrażenie.

Ale nie tęsknię, tylko podziwiam :)

Pomysł wrócenia do naturalnego koloru chodził mi po głowie już od roku, ale traktowałam go jako głupi kaprys tradycyjny dla kobiecego umysłu i zamiast zmieniać kolor, zmieniałam uczesanie :) Sprawdzało się całkiem nieźle, wychodziłam od fryzjera zadowolona i podkarmiałam mały głód zmian. 

Właściwie decyzja zapadła na Chorwacji, gdy odrost miał już ponad 2 cm, a henna zaczęła się wypłukiwać od słońca i słonej wody. A przynajmniej w górnych partiach :)

Wróciłam do domu i zaczęłam czytać o sposobach na wypłukiwanie henny. Właściwie działania podjęłam końcem lipca, postanowiłam wypłukać kolor colą i borasolem, o czym pisałam Wam tutaj. Metoda ta przynosiła efekty, ale trwało to wszystko bardzo długo i miałam wrażenie, że w pewnym momencie moje włosy stanęły w miejscu i nie chciały ruszyć dalej. Może gdybym dała temu wszystkiemu trochę więcej czasu, była cierpliwsza, efekty byłyby jeszcze lepsze, ale początkiem września podjęłam inne działania na włosach :)

Zdjęcie pochodzi z połowy czerwca, miałam rudawe włoski przy odrostach, oraz rudawe końce.

Borasolem i colą udało mi się uzyskać prawie 6 cm naturalnych włosów, drugie tyle to były jasne rude włoski.

Dodam jeszcze, że miałam wrażenie, że cola lepiej wypłukiwała hennę z moich włosów, a włosy od cukru w niej zawartego były nieźle nawilżone. Niemniej jednak colę stosowałam na początku eksperymentu, więc możliwe że na początku łatwiej było hennę z włosów wypłukać.


Ponieważ jako deadline ustaliłam sobie końcówkę września, a efekty eksperymentu z borasolem przestały mnie zadowalać. Zainspirowałam się historią Gosi dawniej z Zielonego Koszyczka, obecnie z przy Poziomkowej, która z podobnego koloru włosów zeszła do całkiem jasnego blondu, i zrobiła to w zaciszu domowym! Mnie nie czekała tak radykalna zmiana, ale nie miałam też odwagi kłaść na włosy samodzielnie rozjaśniacz. Postanowiłam wykonać kąpiel rozjaśniającą, wykonałam w sumie dwie zachowując między nimi dwutygodniową przerwę dla mocnego odżywienia włosów.

Do kąpieli rozjaśniającej wybrałam farbę Garnier Naturals Color Sensation 110. Farba ma rozjaśniać włosy do 4 tonów, a ja nie chciałam traktować włosów mocnym rozjaśniaczem. Mieszankę trzymałam na włosach za każdym razem pół godziny.

Efekty po dwóch kąpielach rozjaśniających:


Właściwie dopiero druga kąpiel dała wyraźnie dostrzegalny efekt, jasne włoski przy odrostach zaczęły wpadać w blond, podobnie końcówki. Odrostów nie rozjaśniałam. Kolor był dalej bardzo intensywny, marchewkowy, kompletnie mi nie pasujący, więc ten okres przemęczyłam się w koczku :)

I nastał moment, w którym wiedziałam, że dalej nie chcę eksperymentować z włosami. Rozjaśnianie odbiło się na końcówkach moich włosów, zaczęły bardzo mocno grymasić i wiedziałam, że pójdą pod nożyczki. Dalsze zniszczenia włosów chciałam złożyć w ręce fryzjerki :):):)

Poszłam na konsultację do cieszyńskiego salonu fryzjerskiego Trendy, gdzie rozmawiałam z Panią Anetą. Ogromnie cieszy mnie to, że Pani Aneta nie zachęcała mnie do wydania pieniędzy na zabieg, a raczej mocno zniechęcała, ze względu na fakt, że nie jest w stanie przewidzieć końcowego efektu. Pobrała mi próbkę włosów i na nim wstępnie przeprowadziła dekoloryzację. Próbka pokazała, że moje włosy da się rozjaśnić jedynie do jaśniutkiego, neonowego rudego wpadającego w blond. Ale dalej rudego.

W tym momencie czekała mnie najtrudniejsza decyzja. Ryzykować czy zaprzepaścić całe wakacje pełne starań w pozbyciu się rudego z włosów. Kolor, który nosiłam na włosach naprawdę mnie już męczył, marchewka kompletnie do mnie nie pasowała. Podjęłam ryzyko powtarzając sobie, że przecież mogę sięgnąć po hennę w każdej chwili.

Wielka przemiana nastąpiła 17 września :) Spędziłam w salonie 3,5 godziny. Moje włosy zostały obcięte już na samym początku do długości nieco za ramiona, bo wiedziałam, że i tak nie dadzą rady dekoloryzacji. 

Żałowałam tylko, że nie wzięłam sobie ciekawej książki, bo nie znalazłam nic ciekawego w gazetkach dostępnych w salonie. Za to dowiedziałam się, że Justin z trzeciej edycji Hell's Kitchen jest bratem słynnej blogerki modowej :)

Poniżej zdjęcie z połowy rogi i po wyjściu z salonu. Wykonane telefonem, nie pomyślałam by wziąć ze sobą aparat. Zimny kolor włosów utrzymał się na nich... jeden dzień :) Ale nie żałuję podjęcia decyzji z zimnym kolorem, dzięki temu pomimo wypłukiwania koloru wygląda to na celowy zabieg, jakbym zrobiła sobie złociste, nieco rudawe ombre.


Włosy mocno mi pojaśniały, ale dalej są takim nietypowym kameleonem. Określiłabym je jako tabakowy blond, ale w niektórym świetle wyglądam jak szatynka. Rudy wychodzi mi na długości, muszę go ochładzać maseczką z gencjany, ale jestem bardzo zadowolona z efektu. Włosy mienią się w słońcu na piękny blond.



Ale myślę, że najbardziej Was interesuje stan moich włosów po dekoloryzacji. Powiem szczerze, że spodziewałam się gorszego. Pani Aneta nie chciała ryzykować dalszego trzymania dekoloryzatora na włosach w trosce o kondycję moich włosów, więc summa summarum naprawdę nie skończyło się tak źle. Co prawda nie mam już do czynienia z prostymi, grubymi, niskoporowatymi włosami jakie miałam przy hennie, włosy lubią się puszyć i zdarzają mi się bad hair day. Najwięcej problemów przysparzają mi, tradycyjnie, końcówki i nie mam jeszcze pomysłu jak sobie z nimi radzić. Metodą prób i błędów próbę dojść do tego, co im pasuje, co teraz lubią.

A wiecie co mi się najbardziej podoba? Zaczęły się ponownie kręcić! I chociaż teraz bardziej się puszą, i ciągle są zbyt krótkie by skręt ładnie się ułożył to jestem pełna nadziei na piękne kręciołki!


Czuję się znacznie lepiej w nowych włosach, moje oczy stały się znacznie bardziej wyraziste i, co najważniejsze, znacznie bardziej podobam się Tośkowi :) Czeka mnie jeszcze jedno, dwa farbowania by uzyskać chłodniejszy i nieco jaśniejszy kolor i mam nadzieję, że moja przygoda z farbowaniem włosów się skończy. Przynajmniej do następnej zachcianki!

Jak Wam się podoba efekt, jaki uzyskałam?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


3 paź 2015

Jesienne nowości!

Cześć kochani! Przepraszam Was za swoją nieobecność, ale miałam na głowie przeprowadzkę i doprowadzenia naszych 30 metrów kwadratowych do porządku, co zaabsorbowało całą moją energię. Dosłownie! Pierwszego dnia poszłam spać jeszcze przed 21 :)

Udało mi się uporządkować swoje sprawy w Opolu, i te na uczelni, i te w mieszkanku, i te czysto zachciankowe, i w ten piękny sobotni poranek - u mnie bardzo słoneczny! - wracam do Was z moimi jesiennymi nowościami.

Wiem, wiem, czekacie na post z moją przemianą włosową. Dajcie mi jeszcze kilka dni, muszę w końcu uprosić Tośka by mi pomógł ze zdjęciami mojego obecnego koloru, bo samej niestety mi to nie wychodzi. Wybieramy się dzisiaj na wyspę Bolko po kolorowe liście, kasztany i żołędzie, by zrealizować jeden z punktów moich jesiennych postanowień i mam zamiar zebrać ze sobą aparat!


W tych nowościach pojawiają się kolejne dwa punkty moich jesiennych postanowień, co wskazuje na to, że przynajmniej na razie pięknie mi idzie ich spełnianie! A to bardzo motywuje :) 

Pierwsze pojawiły się u mnie produkty z kwasami, jak co roku, gdy wrzesień się kończy. Skorzystałam ponownie z oferty Biochemii Urody i sięgnęłam po tonik z 6% kwasem PHA, który bardzo lubię na początku moich powrotów do kwasów, jak mogliście zauważyć już tutaj. Do zamówienia dodałam jeszcze silnie antyoksydacyjne serum z ochroną przed promieniami UV i z witaminą C, ANTIOX,  by chronić skórę w czasie kuracji kwasami i jednocześnie pielęgnować.

Serum na rozszerzone pory Dermedic pojawiło się u mnie jeszcze początkiem września. Serum przede wszystkich fajnie nawilża, czego brakowało mi podczas stosowania nawilżającego kremu z Clochee. Serum zawiera kwas glikolowy, jednak obawiam się że w zbyt małym stężeniu, by ruszyć moje rozszerzone pory, choć zaczynam powoli dostrzegać jakieś efekty. Jest dla mnie jednak świetnym przygotowaniem do kuracji kwasami, na którą dzielnie odkładam pieniążki.


Udało mi się! Po roku planowania i wzdychania w końcu kupiłam sobie szczotkę do ciała! Nie jest to co prawda ta, do której wzdychałam (a wzdychałam do Ostrej Szczotki), ale przy odwiedzinach w Rossmannie udało mi się w końcu natknąć na to cudo - do tej pory za każdym razem, gdy zerkałam w Rossmannie w jej kierunku, nigdy jej nie było! 

Postanowiłam kupić tańszą wersję, ponieważ... do tej droższej nigdy bym się nie zebrała. Zawsze były ważniejsze wydatki, zawsze było mi do niej nie po drodze. A teraz mam, przynajmniej połowa kolejnego punktu z mojej listy jesiennych postanowień została wykonana, muszę tylko powalczyć z systematycznością. Ale myślę, że dla efektów warto!


Przeglądają moje zasoby kosmetyczne podczas wielkiego pakowania, olśniło mnie, że nie mam żadnej mocno odżywczej, nawilżającej maseczki. Wszystkie były oczyszczające i chociaż działają świetnie, to zachciało mi się czegoś nowego. Art of Skin wpadło mi w oko w Rossmannie, za 15g maseczki zapłaciłam 10zł, ale z powodzeniem starczy mi przynajmniej na dwa razy.

I tak oto wczoraj, po naszej małej randce, gdy wróciłam do domu... zmyłam makijaż i nałożyłam maseczkę :) I z maseczką na mojej twarzy zjedliśmy razem lody i obejrzeliśmy film. Jedyny minus w tym, że maseczka, chociaż pięknie pachniała w opakowaniu - co mnie bardzo zdziwiło, w końcu w składzie kolagen i algi morskie... :) - tak już wymieszana z wodą dawała morzem nieźle. Tosiek nie chciał się przytulać, dopóki miałam ją na twarzy :)

Jestem bardzo zadowolona z efektów tej maseczki, chętnie wypróbuję pozostałe wersje!

To by było na tyle z moich jesiennych nowości. Was już zostawiam, dopijam herbatkę o smaku toffee, ubieramy się i śmigamy na Bolko. A jaki Wy macie plany na dzisiejszy dzień?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele