22 lip 2016

Zielona letnia esencja nawilżająca | DIY

Cześć skarby! Słońce, słońce, słońce! U Was też słońce? Bo u mnie... słońce :) Przez antybiotyk, który musiałam brać przez ostatni tydzień było mi strasznie zimno i nareszcie mogę się wygrzać w tych cudnych promykach. Nawet zaszaleję i wyciągnę Tośka na rolki! A wieczorem obowiązkowo spacer z piesełkami, które też bardzo się ucieszyły na lepszą pogodę. Gdy zrobi się jeszcze cieplej, zabierzemy je nad Wisłę, by pohasały w rzece!

Mam nadzieję, że pogoda utrzyma się jak najdłużej i na tę okazję mam dla Was przepięknie zieloną, letnią esencję nawilżającą, idealną dla cer tłustych i mieszanych!


Do przygotowania esencji będziemy potrzebować:
  • 10 ml kwasu hialuronowego (u mnie potrójny, super moc!)
  • 5 ml soku z aloesu
  • 6 ml hydrolatu z melisy bułgarskiej
  • 0,5 ml ekstraktu z soku młodej pszenicy
  • kwas mlekowy do regulacji pH (u mnie 2 kropelki)
Jest to esencja idealna na lato zawiera bowiem sok z aloesu, który w moim przypadku genialnie działa na skórę. Delikatnie nawilża, koi podrażnioną buzię, szczególnie po kąpielach słonecznych poza tym zawiera mnóstwo minerałów i witamin. Hydrolat z melisy bułgarskiej jest świetnie odświeżający i również delikatnie nawilża i łagodzi stany zapalne, a ponadto potrafi rozjaśnić przebarwienia i piegi. Ekstrakt z soku młodej pszenicy doskonale nawilża, rozjaśnia cerę i jest kolejną bombą witamin i minerałów w recepturze. Do tego dołożyłam nawilżający kwas hialuronowy i kwas mlekowy, który również potrafi poprawić nawilżenie cery - lecz stanowi głównie regulację pH do poziomu 5.


W hydrolacie mieszamy ekstrakt z pszenicy...


...dodajemy sok aloesowy...


...kwas hialuronowy, mierzymy pH i jeśli istnieje potrzeba, dodajemy kwas mlekowy po kropli, do osiągnięcia pH w okolicach 5. Następnie całość przelewamy do zdezynfekowanego opakowania.


I cieszymy się gotowym produktem! Esencję trzeba wstrząsnąć przed użyciem, ponieważ ekstrakt opada na dno. Ma ona zapach soku aloesowego, lecz jeśli Wam to przeszkadza, możecie dodać do produktu kropelkę olejku eterycznego, np. bergamotkowego. Głównym założeniem esencji jest korzystanie z niej jako toniku, może jednak być zamiennikiem kremu w cieplejsze dni - lub być dodatkiem do codziennego kremu, by stał się on lżejszy i lepiej nawilżający. Gorąco polecam Wam również nałożyć ją w większej ilości na twarz pod maskę w płachcie - takie maski można kupić w Hebe, mają one postać tabletek, które należy zwilżyć esencją - pokazuje wtedy swój niesamowity nawilżająco-kojący potencjał!

Esencję zrobiłam w małej ilości bez dodatku konserwantu, dlatego należy ją trzymać w lodówce. Jednak w upały jej chłodek będzie niesamowicie przyjemny i przy okazji poprawi krążenie.


Uwielbiam ją za tę uniwersalność stosowania. Pięknie nawilżona, w moim przypadku ma miejsce delikatnie ściągnięcie skóry, dzięki czemu buzia staje się jędrniejsza - co ciekawe, u Tośka, który ma cerę suchą ściągnięcie nie ma miejsca. Stosowana solo nadaje się pod makijaż. Z tą esencją u boku upały mi nie straszne!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


18 lip 2016

Szampon lawenda & rozmaryn dla włosów normalnych | John Masters Organic

Cześć kochani! Nie było mnie tu przez ostatnie kilka dni, a wszystkiemu winne było czwartkowe usuwanie ósemki, z którym zwlekałam stanowczo zbyt długo. Była to moja druga ósemka, więc z doświadczenia przerażona byłam jedynie zabiegiem, bo szwy nie dawały sobie znać jakoś szczególnie, ale niestety za drugim razem było dużo, dużo ciężej. Boli niesamowicie, jestem na antybiotyku, non stop na lekach przeciwbólowych i do tego spuchłam tak niemiłosiernie, że wyglądam jak chomik z zapasami na całą zimę :) Muszę też na jakiś czas odpuścić z ćwiczeniami, bo zauważyłam, że mimowolnie spinają mi się mięśnie szczęki. Teraz jest już zdecydowanie lepiej, niż w poprzednie dni, ale dalej nie wyobrażam sobie dnia bez leków przeciwbólowych i cieszę się, że za oknem jest taka paskudna pogoda, bo miałabym naprawdę podły humor!

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o szamponie, który dostałam od Tośka na urodziny w marcu i który zdziałał naprawdę cuda na mojej głowie, a mianowicie na skalpie! Mowa o John Masters Organic z lawendą i rozmarynem - moje ulubione połączenie zapachowe! - dla włosów normalnych.


Opakowania John Masters Organic bardzo mi się podobają, wyglądają bardzo elegancko w łazienkowym koszyczku. To konkretnie wykonane jest z plastiku, na tyle mocnego, że przeszedł on spotkanie z podłogą bez zniszczeń, a na tyle elastycznego, że bez problemu da się butlę ścisnąć w celu wydobycia szamponu.

Konsystencja szamponu jest raczej gęsta o pięknym głębokim kolorze bursztynu. A zapach? Czy jest coś lepszego niż połączenie lawendy z rozmarynem? Zdecydowanie uwielbiam, szczególnie że jeśli nie nałożę na głowę odżywki o silnym zapachu, moje włosy delikatnie pachną tym połączeniem w ciągu dnia.

Sok z liści aloesu, woda, Decyl Glucoside, Sodium Lauroamphoacetate, Sodium Cocoyl Sulfoacetate, betaina babasuamidopropylowa (detergenty), panthenol (wit. B5), olejek eteryczny z lawendy wąskolistnej, olejek eteryczny z rozmarynu, hydrolizowane proteiny soi, aminokwasy pszenicy, sorbitol, ekstrakt z liści żywokostu lekarskiego, ekstrakt z kwiatów rumianku, ekstrakt z kwiatów/liści/łodygi lawendy wąskolistnej, ekstrakt z korzenia pokrzywy, ekstrakt z liści/łodygi skrzypu polnego, ekstrakt z krwawnika pospolitego, ekstrakt z białej herbaty, ekstrakt z kory wierzby, ekstrakt z kwiatów wiciokrzewu, sorbitan potasu, benzoesan sodu (konserwanty), Guar Hydroxypro Pyltrimonium Chloride (działanie antystatyczne, poprawiające rozczesywanie), olej lniany, olej z ogórecznika, olej ze słonecznika, olej jojoba, tokoferol (wit. E), siarka, gliceryn

Skład jest bardzo bogaty w naturalne składniki, szczególnie zioła, które poprawiają stan skóry głowy, takie jak lawenda, rozmaryn - poprawiają ukrwienie - rumianek, skrzyp polny, pokrzywa czy kora wierzby - mają działanie kojące i łagodzące, regulują pracę gruczołów łojowych. Ich działanie dodatkowo wspomaga dodatek siarki. Posiada delikatne detergenty, oleje, które dodatkowo łagodzą ich działanie, a także witaminy i proteiny, by szampon dodatkowo pielęgnował włosy podczas mycia. Zapach produktu pochodzi z olejków eterycznych.
 

Jest to świetny szampon na co dzień - delikatny dla włosów i świetnie kojący dla skalpu. Pieni się bardzo dobrze, pod warunkiem, że nie będziemy skąpić w ilości - z początku oszczędzałam, stosując małe ilości i niestety szampon zupełnie nie chciał ze mną współpracować. Nie pienił się zbyt dobrze, szybko znikał we włosach. Dokładanie kolejnych porcji szamponu szybko nauczyło mnie, że takie oszczędzanie sprawia, że zużywam go dwa razy więcej, a efekt końcowy jest średni.

Jeśli jednak użyjemy ilość troszkę większą od orzecha laskowego, szampon pokazuję wtedy swoją prawdziwą naturę. Świetnie domywa włosy, pieni się bardzo przyzwoicie. Nauczył mój skalp ładnie pracować, przez co włosy nie przetłuszczają mi się tak szybko i mogę je myć co dwa, czasem nawet trzy dni, co jest dla mnie ogromnym sukcesem. Za to ostatnie kocham go nad życie, bo moje włosy odżyły, gdy przestałam maltretować je detergentami codziennie.

Szampon jest całkiem wydajny, służy mi od marca i zużyłam dopiero 2/3 236ml opakowania. Niemniej jednak nie używam go co każde mycie - mam w swoim zbiorze również fioletowy szampon, który uspokaja zapędy moich rudawych końcówek oraz proteinowy szampon Joico, które to stosuje naprzemiennie. 

Jestem naprawdę zachwycona tym szamponem i cieszę się, że przyszedł do mnie w prezencie - sama pewnie długo bym się na niego nie zdecydowała ze względu na wysoką cenę. Marzy mi się jeszcze szampon z serii Scalp z wiązówką błotną i miętą dla włosów wypadających i osłabionych, którego miałam sporą próbkę, i który po dwóch użyciach sprawił, że włosy były świeże przez trzy dni!

Za 236ml szamponu z lawendą i rozmarynem John Masters Organic zapłacimy 96zł na stronie internetowej John Masters Organic czy Douglasie. Jest również dostępny w objętościach 60ml i 473ml.

P.S. W Douglasie jest teraz przecena na ten szampon! 236ml kosztuje 69,90zł!

Znacie się z John Masters Organic? Macie swoje ulubione produkty wśród ich oferty?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 lip 2016

Gentle Daily Exfoliant | Alpha-H

Cześć kochani! Muszę Wam się zwierzyć, że praca nad swoim ciałem naprawdę mnie zaabsorbowała. Ogromnie mnie to cieszy, bo nie dość, że przynosi mi to niesamowitą satysfakcję, to powoli efekty zaczynają pojawiać się tu i ówdzie - najbardziej jestem podekscytowana zarysowującymi się mięśniami na ramionach! Ale nie chodzi tutaj już o sam wygląd zewnętrzny, ale o pracę nad samym sobą, pokonywanie granic i udowadnianie, że można więcej... Nigdy wcześniej nie miałam takiego podejścia do sportu i myślę, że to było powodem moich wcześniejszych porażek (słomiany zapał, kto z nas przez to nie przechodził?), szybkiego poddawania się. Liczył się dla mnie wtedy tylko efekt zewnętrzny, na który przecież trzeba ciężko zapracować i który wymaga czasu - a nie widząc efektów, brakowało mi motywacji.

Zmieniło mi się podejście, dzięki ćwiczeniu pilatesu, początkowo raz w tygodniu, potem dwa, pod koniec roku akademickiego nawet trzy, jak tylko mi się udało dorwać jeszcze zajęcia w sobotę. I obserwacja nie wysmuklającego się ciała - to tylko efekt uboczny! - ale niesamowitej siły i wytrzymałości, jakie to ciało pokazywało z każdymi kolejnymi zajęciami.

Dlatego też, kochani, dzisiaj zmierzam się z moją największą sportową zmorą. Zakładam adidasy i idę biegać. Bo do tej pory nienawidziłam biegać. I chcę znowu pokonać jakąś granicę! Więc ja idę biegać, a Was zostawiam z najlepszym eksfoliującym kosmetykiem, jaki używałam - delikatny, do codziennego użytku peeling enzymatyczny Gentle Daily Exfoliant od Alpha-H.


Alpha-H to australijska rodzinna firma kosmetyczna, która stawia sobie za cel uzyskanie widocznych rezultatów zarówno odnowy, jak i odmłodzenia skóry niezależnie od jej typu czy wieku. Środkiem, który pomaga im ten cel osiągnąć, jest zastosowanie w recepturach wysoko skoncentrowanych i zbilansowanych substancji aktywnych. Firma może poszczycić się już 20 latami doświadczenia i dobrą renomą u zagranicznych blogerek urodowych.

Sam peeling enzymatyczny jest zamknięty w opakowaniu z solidnego plastiku z minimalistyczną grafiką i równie minimalną ilością informacji o produkcie. Ta estetyka przejawia się nie tylko w produktach, kreuje całą markę, nawet na Instagramie - który niejednokrotnie wywołuje uśmiech poprzez cytaty.

Opakowanie zdecydowanie mnie zmyliło co do konsystencji peelingu. Produkt bowiem zabezpieczony jest podwójnie, po otwarciu objawia nam się kolejne zamknięcie, a próba aplikacji objawia nam właściwą postać produktu... biały proszek, przypominający mąkę. Proszek ten wystarczy zmieszać z kilkoma kroplami wody wewnątrz dłoni, co uwalnia cały potencjał enzymów proteolitycznych pozyskanych z papai i ananasa: papainy i bromeliny. Enzymy te tną wiązania peptydowe, dzięki czemu oddzielają obumarłe komórki naskórka.


Kaolin (glinka porcelanowa), Solum Diatomeae (mineralny składnik przeciwzbrylający), bentonit, ekstrakt z papai, ekstrakt z ananasa, tlenek tytanu (IV) 

Skład jest naprawdę zaskakujący w swej prostocie. Jest to bowiem połączenie minerałów o działaniu absorbującym i przez to oczyszczającym z ekstraktami z papai i ananasa, które mają działanie enzymatyczne. Tyle, niesamowite działanie zamknięte w 5 składnikach.

Proszek zmieszany z małą ilością wody tworzy pastę o wodnistej konsystencji. Ilość ukazana na zdjęciu w zupełności wystarcza mi na całą twarz, ale szczerze mówiąc ciężko jest aplikować produkt przez tę małą dziurkę i niejednokrotnie proszku wysypuje się dużo za dużo. Szkoda, bo peeling jest potwornie drogi i chciałabym go oszczędzać do granic możliwości!


Pasta przypomina w konsystencji wodnistą maseczkę z glinki i podczas nakładania na skórę wyraźnie czuć maleńkie drobinki, jak przy glince właśnie. Jeśli macie taką potrzebę, możecie dodatkowo pomasować skórę, by zintensyfikować działanie peelingu, jednak ja osobiście takiej potrzeby nie mam. Produkt trzyma się na skórze krótką chwilę, według producenta minutę, i po zmyciu skóra jest niesamowicie gładka i miękka.

Nie używam produktu zamiast żelu czy olejku myjącego, stosuję go po dokładnym oczyszczeniu i tonizowaniu skóry.

Mam skórę problematyczną i tłustą, która wymaga ode mnie regularnego oczyszczania, niemniej jednak mam też płytko unaczynioną skórę na policzkach i brodzie po męczących skórę zabiegach przeciwstrądzikowych i wyciskaniu za nastoletnich lat, co dyskwalifikuje u mnie peelingi mechaniczne. Od dawna szukałam dobrego peelingu enzymatycznego, jednak jest to ciężki orzech do zgryzienia. Większość z nich ma bardzo nikłe działanie eksfoliujące, ciężko znaleźć taki, który na dłuższą metę nie podrażniał mi skóry bądź jej nie przesuszał. Jedyny godny wspomnienia był ziołowy peeling Organique, jednak przy propozycji Alpha H tamten może się schować. W porównaniu do Alpha H Organique nie ma tej mocy, skóra nie jest tak niesamowicie gładka, poza tym Alpha H z powodzeniem mogę stosować codziennie bez podrażnień skóry - przy Organique podrażnienia przy użyciu czasem się pojawiały.


Kocham ten produkt całym moim sercem i zdecydowanie jest on moich hitem wszech czasów. Nawet na Tośku zrobił on wrażenie, a uwierzcie mi, że w kwestii peelingów nie jest to łatwe. Ten proszek zamyka w sobie i wygodę stosowania, i niesamowitą skuteczność, jak i delikatność. Jest przy tym również niesamowicie wydajny, stosuję go od kwietnia, dzieląc się nim z Tośkiem, średnio dwa bądź trzy razy w tygodniu (z samym Tośkiem już bywa różnie, sięga po niego jak mu się przypomni - albo jak ja mu przypomnę :)) i dotarłam zaledwie do połowy opakowania. Gdyby opakowanie było bardziej przemyślane, z powodzeniem starczył by na znacznie dłużej. Ma to ogromne znaczenie przy cenie tego produktu.

Będę płakać, gdy sięgnę denka. Będę musiała go odzyskać, na pewno! A jak tam z Wami? Znaleźliście już swój wymarzony peeling enzymatyczny?

Za 50ml Gentle Daily Exfoliant zapłacimy 170zł na polskiej stronie Alpha-H.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 lip 2016

Zestaw podróżny do oczyszczania i pielęgnacji skóry zanieczyszczonej | Dr. Hauschka

Cześć kochani! Pisząc do Was dzisiaj mam przepiękny widok na góry. Za to kocham swój rodzinny domek, za te cudne widoki na Beskid Śląski. I oczywiście za najbliższych, ale to nie podlega żadnej dyskusji :)

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o niemieckiej firmie kosmetycznej Dr. Hauschka, która interesuje mnie od dłuższego czasu, i gdy zobaczyłam u nich w ofercie miniprodukty wiedziałam, że ich posiadanie to tylko kwestia czasu!

Historia marki Dr. Hauschka sięga 1935 roku, gdy Dr. Rudolf Hauschka założył przedsiębiorstwo farmaceutyczne WALA, którego produkty bazowały na roślinach leczniczych i surowcach naturalnych. Leki te miały za zadanie przywrócenie równowagi ciała i układu immunologicznego. Produkty tworzono w oparciu o sentencję rytm niesie życie, pozyskując wodne wyciągi roślinne w procesie rytmizacji. Czym jest zrytmizowany roztwór ciężko się doszukać, podejrzewam, że słowo to jest użyte jako całkiem udany chwyt marketingowy, świetnie wpisujący się w filozofię marki. Niemniej jednak istota procesu opisywana jest przez cztery słowa: ciepło, popiół, światło, popiół - Wärme-Ashe-Licht-Ashe, w skrócie WALA.

W kosmetyki Dr. Hauschka tchnęła w życie Elisabeth Sigmund. Miała ona wcześniej swój własny instytut kosmetyczny, jednak stworzone przez nią kosmetyki nie spełniały jej oczekiwań - doszła do wniosku, że byłyby jedynie dobrą bazą roślinną dla innych substancji aktywnych. Połączyła siły z zespołem WALA. Komponowanie nowatorskich jak na tamte czasy, w pełni naturalnych kosmetyków trwało 4 lata, aż wreszcie w 1967 poszły w świat, podbijając serce niejednej kobiety.


I takie oto kosmetyki z długą historią za sobą trafiły w moje łapki w uroczym metalowym pudełku. Jest to podróżny zestaw do oczyszczania twarzy, posiadający miniprodukty, które możecie kupić również osobno. Marka wychodzi z założenia, że mała próbka nie wystarczy, by odpowiednio zapoznać się z produktem - możemy jedynie dowiedzieć, czy nie powoduje u nas reakcji alergicznej. Aby dowiedzieć się, czy produkt jest dla nas odpowiedni, potrzeba większej jego ilości, stąd marka proponuje w swojej ofercie miniprodukty. Jest to fenomenalne rozwiązanie, biorąc pod uwagę cenę pełnowymiarowych produktów.

Podpowiem Wam, że w takim zestawie podróżnym miniprodukty wychodzą znacznie taniej. I mamy takie śliczne pudełeczko!


Pudełko zawiera 7 miniproduktów przeznaczonych do skóry zanieczyszczonej, problematycznej i tłustej, niemniej jednak świetnie sprawdzi się jako zestaw do oczyszczania twarzy również skóry innego typu. Znajdziemy w nim:
Z zestawu jedynie krem z melisy jest przeznaczony typowo dla cery tłustej i mieszanej, ponieważ jest tak niesamowicie leciutki, że znika ze skóry już podczas aplikacji! Coś niesamowitego, ideał na lato :) Pozostałe produkty z powodzeniem mogą być stosowane w rytuale oczyszczania każdej skóry. Poza tym kosmetyki w większości przepięknie pachną, prawe wszystkie piękną różą.


Zafundowałam sobie już pełnoprawny oczyszczający rytuał, składał się on z oczyszczenia skóry kremem myjącym, który jest bardzo delikatny dla skóry i pozostawia ją mięciutką - zastanawia mnie jednak dodatek alkoholu, który czuć mocno w zapachu. Miałam już kiedyś produkt myjący na bazie alkoholu (emulsję myjącą z Alterry z granatem) i na dłuższą metę mnie podrażniał. Krem nie pieni się w ogóle, przypomina puder myjący (w końcu jego bazą jest mączka migdałowa) w wersji gotowej do użycia. Następnym krokiem była kąpiel parowa, potem oczyszczająca maseczka, obowiązkowo tonizacja skóry i krem z melisy z dodatkiem olejku na dzień, by odżywić bardziej skórę. Rytuał niewątpliwie odprężający, szczególnie dla tych lubiących różany zapach - nie licząc zakończenia, bo krem z melisy pachnie świeżo, lekko cytrusowo. Skóra została ładnie oczyszczona, bez podrażnień czy zaczerwienienia!


Maseczka rewitalizująca też robi dobre pierwsze wrażenie, pięknie odżywia skórę i podejrzewam, że świetnie spisałaby się w przypadku regeneracji skóry podrażnionej słońcem. 

Zestaw z powodzeniem pozwala mi na jeszcze jeden wieczorny rytuał z użyciem kąpieli parowej i maseczki oczyszczającej, poza tym mogę bliżej zapoznać się z produktami do dziennej pielęgnacji. Na razie jestem pełna zachwytów nad kremem z melisy, ale zobaczymy jak będzie sprawował się pod makijażem i w bardziej upalne dni. Na ten moment moim faworytem jest tonik!

Jednym słowem, zestawy podróżne, tak jak miniprodukty są świetnym sposobem na zapoznanie się z marką. Słyszałam o Dr. Hauschka wiele dobrego i cieszę się, że mogę poznać tak wiele produktów za jednym zamachem. Mam już kilka swoich typów, które chciałabym przytulić w pełnowymiarowym opakowaniu, ale wszystko wyjdzie w praniu :) Zdecydowanie jest to świetny patent na pielęgnację na wyjazdach - kosmetyki nie zajmą dużo miejsca, a możemy dopieścić się z lampką wina w ręku i pięknym widokiem na morze, góry, jezioro... 

Ach, rozmarzyłam się. Znacie się już z Dr. Hauschka?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


7 lip 2016

Odświeżająca mgiełka utrwalająca makijaż | Lily Lolo

Cześć kochani! Wakacje dobrze mi służą i wreszcie znalazłam w sobie motywację, by wziąć się w garść i zacząć porządnie pracować nad swoim ciałem. Chodzę - razem z mamą, więc mam najlepsze towarzystwo na świecie! - na siłownię, ćwiczę również w domu i mam fioła na punkcie moich ramion, na których zaczęło się coś zarysowywać :):):)
Jak tak dalej pójdzie, to mnie na roku nie poznają, gdy wrócę w październiku! Ale dobrze, przecież o to w tym wszystkim chodzi! Zmiany, zmiany! Ale dzisiaj nie o tym, dzisiaj o ciekawostce dla malujących się minerałami (i nie tylko!).

Minerały w moim makijażu są ze mną od ponad dwóch lat i niezwykle dobrze służą one mojej buzi. Odkąd się przerzuciłam, buzia nie błyszczy się tak bardzo, nie mam problemów ze zważonym podkładem, minerały nie podkreślają niedoskonałości skóry, a do tego są niewyczuwalne na skórze, bardzo komfortowe w noszeniu przez cały dzień. I łatwe do poprawek!

O minerałach porozmawiamy przy innej okazji, bo mam Wam wiele do powiedzenia, odkąd w mojej kosmetyczce pojawiły się nowości od Lily Lolo. Dzisiaj jednak opowiem Wam o produkcie tej samej marki, który ma za zadanie utrwalić makijaż, zniwelować efekt pudrowości, jeśli minerałów nałożymy za długo i sprawić, by był trwalszy. Mowa o utrwalającej mgiełce do makijażu od Lily Lolo.


Mgiełka jest bardzo poręczna, nadaje się do torebki i wygląda bardzo elegancko poprzez połączenie czerni i bieli. Dam sobie rękę uciąć, że jeśli wyciągniecie ją w toalecie podczas poprawiania makijażu, nie jedna kobieta będzie się zastanawiać jakim ekskluzywnym cudem opryskujecie sobie twarz. Opakowanie jest porządnie wykonane, nie otwiera się w torebce, a sam atomizer działa płynnie, rozpyla delikatną mgiełkę produktu i się nie zacina.

Mgiełka nie pachnie zbyt przyjemnie, ma drażniący kwaskowaty zapach, który przypomina mi zapach stężonego soku z aloesu (przestarzałego!). Niemniej jednak zapach ten jest naturalnym zapachem produktu, ponieważ nie zawiera on kompozycji zapachowej, ani pochodnych olejków eterycznych. Wykończenie na skórze ma lepkie, co przy mojej tłustej skórze nie jest przyjemne. Ta lepkość mnie zaskoczyła, ponieważ mgiełka miała być odświeżająca. Z tego powodu nie używałam jej w ciągu dnia, gdy miałam makijaż na twarzy, bo było to dla mnie niekomfortowe. 

Woda, gliceryna, pantenol, sorbitan poasu, benzoesan sodu, ekstrakt z soku z liści aloesu, ekstrakt z pestek grejpfruta, kwas cytrynowy, ekstrakt z jagód goji, ekstrakt z owocu granatu, ekstrakt z zielonej herbaty

Skład jest prosty, delikatnie nawilżający ze względu na obecność gliceryny i pantenolu, kojący dzięki aloesowi, pantenolowi czy ekstraktowi z zielonej herbaty, poza tym zawiera sporo antyoksydantów, dzięki wspaniałym owocom, jakim są grepfrut, jagody goji czy granat.


To, w czym mgiełka na pewno jest świetna, to niwelowanie efektu pudrowości. Minerały po jej użyciu pięknie wtapiają się w skórę, dając naturalny, lekki efekt na skórze. Nie zauważyłam, by mgiełka wydłużała trwałość makijażu, przynajmniej nie robi tego w znaczący sposób, albo efektu nie widać przy cerach tłustych. Świetnie się sprawdza przy podrażnionej skórze, przy takiej najlepiej sprawdza się u mnie aloes, który jest obecny w mgiełce, w towarzystwie równie kojącego pantenolu, więc jeśli macie problemy z podrażnioną skórą, mgiełka może Wam pomóc w ciągu dnia, nie niszcząc makijażu. 

Za to zauważyłam, że mgiełka powoduje u mnie zwiększone błyszczenie, szczególnie jeśli przebywam w ciągu dnia na uczelni, w zamkniętych pomieszczeniach bądź w laboratorium. Prawdopodobnie nie odpowiada mi stężenie gliceryny (najwyraźniej za wysokie), co objawia się nadmiernym błyszczeniem - stąd też niespecjalnie się lubimy. Używam ją za to w ciągu dnia, jak toniku, gdy nie mam na sobie makijażu - skład ma naprawdę fenomenalny, a gdy mam gołą skórę, jej używanie jest dla mnie już tak nieprzyjemne.


W taki sposób kończy się moja przygoda z tą mgiełką. Miłości nie ma, tak samo jak zachwytów i zdecydowanie nie polecam jej posiadaczką mocno przetłuszczających się cer bądź osobom, którym przeszkadza obecność gliceryny w większych stężeniach. Za to jeśli macie cerę suchą, ta mgiełka może być dla Was strzałem w dziesiątkę :)

50ml mgiełki utrwalającej makijaż kosztuje 60,40zł na w sklepie internetowym Costasy.pl

Macie sprawdzony sposób na utrwalanie makijażu czy nie jest to dla Was istotne?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


2 lip 2016

Wakacyjne nowości w mojej kosmetyczce od Lily Lolo

Cześć kochani! Wiem, że ostatnio Was trochę zaniedbałam, ale sesja jest dla mnie istnym wampirem energetycznym. Jak już znalazłam w sobie tę resztkę energii, dawałam popalić sobie ćwiczeniami, by napięcie w końcu ze mnie zeszła. Od poniedziałku co prawda jestem w domu, ale musiałam po drodze pozałatwiać parę spraw związanych z praktykami. Teraz, gdy wszystko już jest załatwione, zorganizowane - jestem cała Wasza! I na dobry początek wakacji pokażę Wam moje kolorowe nowości w kosmetyczce, mineralne, lekkie, idealne na wakacyjne upały. Przed Wami, dzięki uprzejmości Costasy, dystrybutora między innymi Lily Lolo w Polsce, same cudowności i moje pierwsze wrażenia na ich temat!

Nie są to takie zwykłe kosmetyki do makijażu. Są to kosmetyki pielęgnujące, zawierające w sobie naturalne minerały, olejki, ekstrakty czy witaminy. Dzięki temu nie wysuszamy skóry, nie zapychamy jej, a nawet dbamy przez cały dzień, nosząc makijaż :)




Na ten moment używam sypkiego podkładu mineralnego w odcieniu Warm Peach, jednak opalam się całkiem szybko i za chwilę będzie on dla mnie za jasny. Jestem gotowa na muskanie słońca, ponieważ mam pod ręką odcień o ton ciemniejszy - Popcorn. O nim samym nie mogę jeszcze wiele powiedzieć, ale Warm Peach używam już od ponad roku i nie mam zamiaru zamieniać go na nic innego. Warto zaznaczyć, że podkłady Lily Lolo mają ochronę przeciwsłoneczną SPF 15.

Muszę Wam się przyznać, że pędzel Super Kabuki był moim małym marzeniem, jednak ciężko mi było wydać prawie sto złotych za sam pędzel. Jednak gdy tylko go użyłam, z miejsca zrozumiałam jego fenomen. Jest nie tylko niesamowicie mięciutki i nic a nic nie drapie w skórę podczas malowania, to jeszcze tak niesamowicie rozprowadza podkład na skórze! Podkład należy najpierw porządnie wmasować w pędzel, wtedy on rozprowadza się na nim równomiernie, a cała reszta malowania jest już czystą formalnością. Pędzel zostawia na skórze cieniutką warstewkę kilkoma pociągnięciami, dzięki czemu aplikacja trwa dosłownie parę sekund, a krycie można budować.

Po kilku użyciach pędzla śmiało mogę Wam powiedzieć, że nie będziecie w stanie docenić minerałów bez tego pędzla. Pędzle Annabelle Minerals się do niego nie umywają. Nie rozprowadzają podkładu tak równomiernie i cieniutką warstwą. Mam nadzieję, że posłuży mi na długo!


Ogromnie się cieszę, że Lily Lolo wprowadziło prasowane produkty, bo choć doceniam produkty sypkie, zdecydowanie łatwiej się pracuje na tych w kamieniu - rozprowadzają się one na pędzlu równomierniej, ciężej jest sobie zrobić plamy na skórze, a ich pigmentacja w przypadku Lily Lolo niczym nie odbiega od sypkich.

Matowy bronzer Honolulu jest najciemniejszym odcieniem, poleconym mi przez Panią Olę do mojej karnacji. Bardzo podoba mi się jego kolor, bo jest zdecydowanie chłodniejszy od bronzerów, z którymi miałam do czynienia, i dzięki temu zdecydowanie lepiej zlewa się z moją naturalną opalenizną. Trzeba z nim jednak uważać, bo jest naprawdę mocno napigmentowany i będę musiała z nim jeszcze popracować (i poszukać odpowiedniego pędzla :)), by uzyskać delikatny efekt skóry muśniętej słońcem.

Zależało mi na brzoskwiniowym różu, dlatego postawiłam na Just Peachy, opisany na stronie Costasy jako energetyzująca brzoskwinaę. Wyobrażałam sobie znacznie bardziej pomarańczowy odcień, ale w żaden sposób nie ujmuje to produktowi. W opakowaniu wygląda bardziej różowo, na policzkach daje jednak brzoskwiniową ciepłą poświatę, która potrafi zastąpić również bronzer (na policzkach). Jest to również produkt matowy, ale zarówno w jednym, jak i drugim przypadku nie jest to płaski mat.


Ostatnią bohaterką w mojej wakacyjnej kosmetyczce jest szminka Love Affair. Ma przyjemną kremową konsystencję, jest to bardzo piękny kolor ciemniejszego nudziaka z domieszką brudnego różu, taka brązowo-różowa opcja dzienniaka. Pozostawia na ustach satynowe wykończenie, które sprawia, że usta wyglądają na wilgotne!

Jestem strasznie podekscytowana tymi kosmetykami! Z przyjemnością zabieram się za testy. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze w wakacje mam ogromną ochotę na malowanie, dużo większa niż przez całą resztę roku! 

Któreś z kosmetyków zainteresowało Was szczególnie? Macie swoje ulubione produkty Lily Lolo?

Wszystkie kosmetyki znajdziecie na stronie internetowej Costasy.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele