29 wrz 2014

Konkurs z Cherry Beauty :) [ZAKOŃCZONE]

Kochani!

Ogromnie się cieszę, że mogę zorganizować dla Was kolejny konkurs z tak cudownymi nagrodami! Dzięki Cherry Beauty mam tę możliwość, więc nie przedłużając już piszę, co za zadanie dla Was wymyśliłam :)


Waszym zadaniem będzie wymyślenie kosmetyku, który mógłby widnieć w ofercie sklepu Cherry Beauty. Szukacie więc kosmetyków naturalnych, ekologicznych i oczywiście w dobrej cenie! Czyli tego, co wszyscy lubimy najbardziej :) Więcej na temat Cherry Beauty i samej prowadzącej sklep Pani Pauliny znajdziecie tutaj.
Swój wybór uzasadnijcie!Uwaga, proponowany przez Was produkt musi faktycznie istnieć, by Pani Paulina mogła go wprowadzić do swojej oferty!
Także lećcie do sklepu Cherry Beauty, zerkajcie na ofertę i starajcie się znaleźć kosmetyk, który najlepiej się tam odnajdzie :)

A do wygrania macie...


...kremik arganowy z kozim mlekiem oraz olejek do ciała i masażu w wersji różanej, oba z The Secret Soap Store. Aby je dostać w swoje łapki musicie być publicznymi obserwatorami mojego bloga lub obserwować mnie na fanpage'u na facebooku (wtedy możecie zgłosić się z anonima, wystarczy podać swoje imię i dwie pierwsze litery nazwiska), w końcu do dla Was robię ten konkurs! Dodatkowo będzie nam bardzo miło, jeśli odwiedzicie fanpage Cherry Beauty, jak i mój. Udostępnianie informacji na konkursie, na facebooku czy poprzez publikację bannera zwiększa szansę w razie remisu :) Macie czas do 18 października, potem razem z Panią Pauliną będziemy wyłaniać zwycięzcę!
Do dzieła kochani!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

27 wrz 2014

Cera sucha, alergiczna - żel pod prysznic z Dermedic

Cześć kochani! 
Przepraszam za milczenie, ale miałam na głowie pakowanie. Za to już dzisiaj nadaję do Was prosto z Opola! Na razie na pełnej prowizorce, na internecie mobilnym, ale zawsze to coś :) Was zacznę z powrotem odwiedzać dopiero od poniedziałku, gdy przyjdzie miły Pan Monter i nam internecik zamontuje.

Jeśli chodzi o samo Opole, jestem pod dużym wrażeniem. Mieszkamy sobie z Tośkiem i dwoma współlokatorkami na spokojnym osiedlu, wszędzie mamy blisko, wyczaiłam już stoisko bubble tea, gdzie będę trwonić pieniądze... :) A samo Opole jest naprawdę urokliwym miastem, a jeszcze nie byłam nad Odrą! Jak nam pogoda dopisze, w poniedziałek wybieramy się do zoo.

Dzisiaj mam dla Was kolejny produkt od Dermedic, z serii dedykowanej dla skóry bardzo suchej i atopowej. Mowa o żelu pod prysznic, który podczas samego mycia ma nam pomóc zregenerować barierę ochronną skóry.


Wszystkie opakowania Dermedic bardzo mi się podobają, są proste i schludne, nie przeładowane niepotrzebnymi informacjami. Butla żelu jest przeźroczysta, bez problemu możemy stwierdzić kiedy nadejdzie czas na następny zakup. Produkt wydobywamy nakrętką zaopatrzoną w specjalny aplikator, który spotkałam już w kilku produktach od Dermedic - duży plus za wygodę używania, a także transportowania w torbie bez obawy o wylanie się zawartości.

Sam produkt, jak to żel, jest nieco lejący. Dobrze się pieni, zapach ciekawy, jednak zdecydowanie męski. Nie mam problemu z używaniem męskich żeli, jednak nie jest to rzecz, którą chciałabym się myć codziennie.

Woda, SLeS (and) Cocamidopropyl Betaine (and) Coco-Glucoside, Cocamidopropyl Hydroxysultaine (zmiękcza skórę i włosy), PEG-7 Glyceryl Cocoate (emulgator), Glycereth-8 ester oleju makadamia, panthenol, Polyquaternium-7 (polimer, zostawia powłokę ochronną), kopolimer akrylowy (zostawia powłokę ochronną), olej lniany, alantoina, kwas cytrynowy, PEG-120 Methyl Glucose Trioleate (emulgator), Parfum, Potassum Sorbate, Sodium Benzoate (konserwanty)

Skład łączy z sobą oleje - lniany i makadamia, świetne do skóry suchej, genialne regenerują barierę lipidową naskóra - i chemię, która tworzy na skórze powłokę ochronną, by woda nie parowała z uszkodzonego naskórka. Oprócz tego znajdziemy w nim panthenol i alantoinę, które działają łagodząco, co świetnie się sprawdzi u skóry atopowej, alergicznej. Detergenty są zastosowane trzy, dwa z nich są łagodne. Dzięki temu żel dobrze się pieni, ale jednocześnie jest łagodny dla skóry. Zastosowane emulgatory dodatkowo same z siebie nawilżają, konserwanty są w porządku.


Od razu zaznaczę, nie spodziewajcie się od tego żelu cudów na kiju. Sam w sobie nie nawilży Waszej skóry na tyle, byście więcej nie musiały sięgać po balsamy do ciała. Jest fajny dla leniuszków mego pokroju, które lubią sobie taką przyjemność po kąpieli odpuścić, ale nie zastąpi nam tego w zupełności.

Skóra po kąpieli jest miękka, sam żel nie podrażnia zmian skórnych. Pieni się naprawdę dobrze, jego niewielka ilość starcza na dużą powierzchnię ciała. Stosowany przez dłuższy okres czasu w parze z balsamem do ciała (nawet przeciętniakiem, którego musimy wykończyć) potrafi porządnie zregenerować skórę. Bardzo przydatny przy skórze właśnie bardzo suchej, atopowej czy alergicznej, nie podrażnia, jest delikatny, nie zrobimy sobie krzywdy podczas mycia.

Produkt jest dobry, ale sama zdecydowanie wolę mydełka. Pozostawiają skórę bardziej zmiękczoną, same w sobie potrafią nawilżyć podczas kąpieli. Za cenę tego żelu, po dołożeniu około dwóch czy trzech złotych miałabym dwa mydełka na Lawendowej Farmie i jedno od Veggie Bubbles (bez kosztów przesyłki). Za żelem zdecydowanie znacznie bardziej przemawia jego dostępność - znajdziecie go w aptekach czy Hebe :)

Miałyście ten żel? Czy może jak ja wolicie mydełka? :)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


23 wrz 2014

Gdy zwykłe olejowanie nie działa - olejowanie na glicerynę

Olejowanie na glicerynę to temat, którego nie poruszyłabym, gdyby nie Wy, kochani. Szukaliście informacji na ten temat u mnie już wielokrotnie, aż sama w końcu się zaciekawiłam i również zaczęłam szperać. I oczywiście testować na sobie. Olejuję w ten sposób włosy od dobrego miesiąca z hakiem i powiem szczerze, że jestem zadowolona. Dzięki tej metodzie moje włosy powróciły po wakacyjnym przesuszeniu do formy już w dwa dni, tak samo było, gdy pojawił się przesusz po ostatniej koloryzacji henną irańską z dodatkiem ziół indyjskich.

Może na początek trochę teorii? Dlaczego właściwie olejowanie, tak chwalone przez rzeszę włosomaniaczek u niektórych się nie sprawdza? Dzisiaj musimy wejść trochę w temat emolientów i humektantów, temat w którym wykorzystywane nazwy często odrzucają (przynajmniej ja przez długi okres omijałam go szerokim łukiem, jak widać z głupoty!), a jednak bardzo istotnym w całej sprawie. 

Oleje są emolientami, a emolienty mają za zadanie ograniczyć odparowywanie wody z włosów do zera. Tworzą na powierzchni włosa czy też skóry powłoczkę, która to zadanie świetnie spełnia. Potrafią pięknie zmiękczyć włos, sprawić że będzie elastyczny i mięsisty, ale sam z siebie włosa nie nawilży.

Wykorzystywana przez nas w tym sposobie gliceryna pełni rolę humektanta. I to właśnie humektantom zawdzięczamy nawilżanie włosów (i skóry!). Robią to dzięki możliwości wiązania cząsteczek wody z powietrza, dzięki czemu pięknie je nawadniają. Stosowane solo w złych warunkach, np. zimą, w okresie grzewczym czy przy niskiej wilgotności powietrza, z racji swoich właściwości wiązania cząsteczek wody, mogą wysuszyć włosy czy skórę - w takim wypadku po prostu pobierają wodę z włosa/skóry. Aby temu zapobiec, włos pokryty humektantem pokrywamy... emolientem. Logiczne, prawda? :)

Dla wielu początkujących włosomaniaczek lub dziewczyn, które pomimo świadomego dbania o włosy dalej mają problemy z ich nawilżeniem ta prosta zależność może okazać się świętym Graalem włosowej pielęgnacji :)

Pamiętajcie, że nie musicie poprzestawać na glicerynie w roli humektanta, ani na olejach w roli emolienta. Przyda się tutaj trochę analiza składów masek i odżywek, by tą zależność wykorzystywać jak najlepiej nie tylko podczas olejowania! Ja tylko przedstawiam jedną z możliwości, domową i po kosztach.

Olejowałam włosy ponad miesiąc, średnio 2-3 razy w tygodniu. Najpierw wcierałam we włosy glicerynę, nie żałowałam sobie! Włosy po niej są nieprzyjemnie sklejone (ale nie tak jak np. po miodzie), nałożony później olej nieco ten efekt łagodzi. Samego oleju - w moim przypadku lniany z dodatkiem masła shea - nałożyłam nieco więcej niż zwykle, by dokładnie pokryć całe włosy. Nie siedziałam z mieszanką długo (jak na mnie), 3-4 godzinki zazwyczaj, po czym myłam główkę. Potem standardowo lekka odżywka i jestem gotowa na podbój świata.

Moje wrażenia? Włosy mocniej odżywione, mięsiste, ładnie się układające, dociążone. Efekt stuningowanego olejowania szczególnie widoczny jest na końcówkach, które jeszcze ciągle pamiętają czasy farbowania chemicznego i totalnego olewactwa jeśli chodzi o pielęgnację włosów, i lubią kaprysić przy każdej możliwej okazji. Włoski odżywione, mniej się plączą i puszą.

 Glicerynkę mam za sobą i teraz zdecydowanie częściej będę sięgać po sok z aloesu pod olej, też fajny humektant a praca z nim o niebo lepsza!

Mam nadzieję, że dzisiejszym postem uda mi się zrewolucjonizować Wasze podejście do humektantów i emolientów. I oczywiście pokładam nadzieję w Waszych pięknych włoskach :)

P.S. Dla tych, którzy szukają alternatywnego rozwiązania do olejowania, gorąco polecam przepis Pepy na majonez na włoski :) Jedno żółtko (humektant i świetny emulgator ze względu na zawartość lecytyny), dwie łyżki oliwy z oliwek, kręcimy majonez i na włosy. Po niczym nie miałam tak miękkich i sypkich włosów!

Dajcie koniecznie znać jak u Was sprawdza się ta metoda :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


21 wrz 2014

Druga szansa dla henny irańskiej - dała radę?

Pamiętacie, jak narzekałam na hennę irańską po jej pierwszym użyciu? Sama w sobie jakaś taka nie zmielona porządnie, ziarenka henny osypywały mi się w trakcie hennowania i wypadały z czepka, ciężko było ją wypłukać z włosów, 50g wystarczyło mi ledwo na odrosty, gdzie normalnie przy hennie Khadi starcza na całą długość i w końcu efekt, choć ciekawy - trochę jakby wiśnia - to potwornie krótkotrwały! A ja w przypływie chwili oczywiście kupiłam dwa opakowania!

Stwierdziłam, raz kozie śmierć, są jeszcze wakacje (pomyślała Jaskółka na początku września, hihi!), a i tak włosy pohennować muszę. Najwyżej dokupię Khadi i poprawię. Podeszłam do henny irańśkiej po raz drugi, zmieniając nieco to i owo.


Co zmieniłam?

Po pierwsze nie wykorzystałam samej henny. Dodałam pół łyżki amli i łyżkę mieszanki z Hesha "Maka" - gdzie również amla jest, ale też kilka innych ciekawych indyjskich ziół, w tym nawet tytułowa maka.


Po drugie, zalałam hennę dużą ilością wody, porządnie rozmieszałam (mam wrażenie, że ta irańska to taka henna instant, zalejesz i już właściwie gotowe, prawie nie ma grudek) i odstawiłam na kilka godzin. Miałam nadzieję, że stanie się z nią to, co z Khadi - zgęstnieje i zbrunatnieje. Tak właściwie to trochę zrudziała, ale właściwie dalej pozostała płynna.


Po trzecie, trzymałam hennę na głowie dwie godziny, nie jak standardowo - godzinę. Wypróbowałam to na hennie Khadi po powrocie z Bułgarii, gdzie moje końce nabrały już całkiem złotych refleksów. Po tej pierwszej próbie oczekiwałam głębszego koloru, w tym bardziej czerwonego.

Henna z dodatkami starczyła mi na 3/4 długości włosów, z czym już nie mam problemu, bo i tak rzadko hennuję końcówki. Staram się zatrzeć granicę koloru pomiędzy włosami farbowanymi wcześniej farbami chemicznymi, a tymi traktowanymi już tylko henną, przy okazji dążę do delikatnego efektu ombre - sombre się to teraz nazywa, prawda?

I oto macie efekt, włosy trzy dni po hennowaniu (hennowanie miało miejsce 3 września).


Na zdjęciu po lewej widać, że udało mi się zręcznie ukryć przejście. Z efektu byłam zadowolona, pomimo tego, że wyszły jaśniejsze, niż się spodziewałam (zapamiętać, nie dodawać amli do mieszanki, jeśli nie chce się rudości!). Były też trochę przesuszone, pewnie z powodu takiej ilości ziół trzymanej na głowie przez dwie godziny. Jednak dwa olejowania (nowym sposobem, ale o tym nie dzisiaj!) i wróciły do normy. Na drugim zdjęciu, zrobionym dzisiaj - czyli dokładnie 18 dni po hennowaniu - widać, że henna się trochę wypłukała z górnej partii, ale dalej to przejście nie rzuca się w oczy, tym bardziej, że z reguły noszę włosy związane :) A jak mi się jeszcze włosy pofalują, jak na pierwszym zdjęciu to już nie ma się czym przejmować :)

Jednak jest jedno ale... Henna wypłukuje się z odrostów, przez co już teraz mam co zahennować. Mają one inny odcień niż rosnący nowy, "świeży" odrost, bardziej złote refleksy mają, jednak jeśli się przyjrzeć to go widać.

Podsumowując, gdy dobrze się do henny irańskiej podejdzie, można osiągnąć fajny, trwały efekt. Jednak nie na odrostach. Jest to fajna alternatywa dla odświeżenia koloru, tym bardziej, że jest ona tania - obecnie 9zł na Triny.pl za 50g. Taka szamponetka w świecie henny :)

Czy kupię ponownie? Pewnie tak, właśnie w celu odświeżenia koloru po kosztach. Henna to jednak droga zabawa, więc taka tańsza alternatywa, z którą po mękach można dojść do jakiegoś konsensusu, jest fajnym pomysłem, gdy akurat nie mamy pod ręką 30zł na farbę.

A jeśli chodzi o trwalszą koloryzację... Mam ochotę na Sante i pewnie następne hennowanie przypadnie tej farbie roślinnej. Muszę się tylko zdecydować czy chcę czerwień czy ognistą czerwień :):):)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

19 wrz 2014

Własne babeczki kąpielowe!

Dawno u mnie nie było postu DIY. Dzisiaj Wam to wynagradzam, przepisem łatwym, którego po prostu nie da się zepsuć, dla każdego. Idealny na prezent zrobiony własnymi łapkami :) Zaczniemy od bazy, którą każdy w dowolny sposób może urozmaicić, w zależności od fantazji! I ja też zamierzam, i na pewno wynikami będę się chwalić!

Potrzebujemy... coś, co sprawi, że nasza babeczka będzie musować. Coś, co sprawi, że nasza skóra po wszystkim będzie miękka i nawilżona. Coś, co sprawi, że przy okazji będzie pięknie pachnieć.


Bierzemy wszystkie składniki suche, ładnie je odmierzamy i wsypujemy do jednego pojemnika, gdzie dokładnie je mieszamy. Bez tego ryzykujemy że po późniejszym dodaniu olejów zrobią nam się grudki. Faza "sucha" jest gotowa :)
Założę się, że przynajmniej dwie z tych rzeczy znajdziecie we własnym domku! I nie zdziwiłabym się, gdybyście miały wszystko :)
I tutaj taka mała dygresja... Z mojej 1kg paczki mleka w proszku została już połowa. Mama zajada się wieczorami!

Następnie bierzemy się za fazę olejową. Tak naprawdę możecie wykorzystać dowolne oleje, byleby miały postać stałą. Możecie również wykorzystać 30g tylko jednego oleju czy masła, nie musicie specjalnie pod przepis kupować wszystkich wymienionych przeze mnie. Ja wykorzystałam to, co miałam w domku :) Masło kakaowe, bo genialnie pachnie i porządnie babeczkę scali, do tego moja skóra bardzo się z nim lubi. Olej monoi, bo również pachnie przepięknie i świetnie regeneruje skórę. Wosk pszczeli, by zrównoważyć miękkość oleju monoi (ale myślę, że i bez niego babeczki dały radę).
Także, jeśli macie masło shea, czy olej babassu, śmiało stosujcie. Możecie je też dowolnie łączyć. Uwaga tylko na olej kokosowy. Jest trochę zbyt miękki jak na olej o stałej konsystencji i stosowany solo mógłby Wam porządnie babeczki nie zlepić.
Musimy tę naszą fazę olejową rozpuścić. Wykorzystujecie kąpiel wodną lub wrzucacie do mikrofalówki na 10 sekund po kilka razy. Nie doprowadzajcie olejów do wrzenia, bo stracicie ich cenne właściwości.

Gdy faza olejowa jest już rozpuszczona, czekamy chwilkę, by przestygła i w tym miejscu dodajemy wybrane przez nas zapaszki. Olejki eteryczne (które można stosować do ciała!) czy też kuchenne aromaty, co dusza zapragnie. Ja zastosowałam aromat waniliowy i od razu zaznaczam, że jego śmiało można dodać więcej. Po wszystkim możemy wlewać ją do proszku. Tutaj trzeba bardzo energicznie mieszać, by ponownie nie powstały grudki. Jednak idzie to raczej gładko i nie trzeba mocno się namęczyć. Uzyskujemy ciekawą konsystencję oscylującą pomiędzy surowym ciastem a mokrym piaskiem :)


Ostatni etap, czyli foremki! I tutaj praca tak naprawdę robi się żmudna, ponieważ naszą masę za pomocą łyżeczki trzeba porządnie ubić w foremki. Z perspektywy czasu gorąco polecam papierowe foremki, o niebo lepiej się na nich pracuje, szczególnie przy wyciąganiu. Ubijamy, dosypujemy, ubijamy... aż wypełnimy foremkę. Moja masa wystarczyła mi na cztery wielgachne foremki wypełnione do połowy i dwie malutkie :)

Uformowane babeczki muszą spędzić noc w zamrażalce, by się porządnie utwardzić. Przykryjcie je jakimś woreczkiem, by Wam się z wierzchu nie oszroniły. W takim wypadku, gdy wyciągniecie i lód się rozpuści, Wasza babeczka zacznie z wierzchu musować.

Gotowe babeczki są twarde, mogą się osypywać trochę przy brzegach. Przechowujcie je w suchym miejscu, ponieważ ponownie osadzona na nich woda może spowodować powierzchowne musowanie. Babeczka od tego Wam się nie rozpadnie, bo chroni ją olej, ale po takiej akcji wygląda jak chora na ospę :) Babeczka sama w sobie, w całości rozpuści Wam się tylko w ciepłej wodzie, im cieplejsza, tym lepiej babeczka znika. Woda po niej robi się mętna, a na powierzchni utrzymują się użyte przez nas olejki, które dopieszczają skórę.


Babeczki można zapakować i podarować komuś w prezencie. Oczywiście nie muszą być w takiej suchej wersji, możecie poczarować cynamonem, kakałkiem czy glinkami. Ja na pewno mam zamiar się bawić tym przepisem i tworzyć różnorodne babeczki, które chętnie Wam pokażę!

Moje cudeńka przeszły już pierwsze testy pod czujnym okiem mojej mamy i mojego B. I świetnie się podczas nich sprawdziły! Babeczki pachną cudnie, choć nieco za delikatnie podczas samej kąpieli (nauczka, by aromatów kuchennych dodawać nieco więcej :)), skóra po nich jest porządnie natłuszczona i nawilżona. Świetny sposób na relaks i na leniuszka po kąpieli.

Podoba Wam się taki prosty przepis? Będziecie się bawić? :) Dajcie znać, jeśli go wykorzystacie, chętnie zobaczę Wasze twory!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


17 wrz 2014

Nawilżenie dla skóry tłustej? Serum nawilżające Baikal Herbals

Cześć Słońca! Nie chcę nawet wiedzieć ile razy obiecywałam Wam recenzję dzisiejszego produktu. Miałam jakąś blokadę w obfotografowaniu go, możliwe że dlatego, iż serum bywało ze mną wszędzie - czyt. wiecznie w którejś z torebek :) Sama siebie zaskakuję, zwlekając z recenzją tak dobrego produktu!

I pewnie dalej by na blogu się nie pojawił, gdyby nie Rubinowy Kot, która pytała o dobry nawilżacz na buzinkę. Tak, kochana, jesteś moją dzisiejsza inspiracją do tego posta, bez Ciebie by nie powstał! (:


Ale zanim o samym produkcie, chcę obalić pewien mit. Niejednokrotnie dostaje od Was, skomentowawszy uprzednio gdzieś u Was produkt przeznaczony do cery suchej, który kiedyś stosowałam, zapytania: to jaką Ty właściwie masz tę cerę?

Moja cera jest mieszana w stronę tłustej. Czasami znacznie bardziej tłusta niż mieszana, choć nie nazwałabym jej typową tłustą cerą. Ot, taki tłuścioszek. Zdarzają mi się przesuszenia tu i ówdzie, jak sprawę zaniedbam, ale generalnie po całym dniu kończę z buzią błyszczącą wszędzie, nie tylko w strefie T. Ale tak jak wspomniałam, typową tłustą cerą nie jestem, zdarza się nawet, że nie muszę przypudrowywać noska, wszystko zależy od dnia (i miejsca!) :)

Koniec o mnie, wracamy do mitu. Istnieje dziwne przekonanie, że skoro cera tłusta się przetłuszcza, to nie trzeba jej nawilżać. Największa bzdura urodowa, jaką słyszałam! Niejednokrotnie zdarza się, że cera tłusta jest... tłusta, ponieważ brakuje jej nawilżenia i skóra nadrabia to nadmierną produkcją sebum. Dlatego pierwszym krokiem w zwalczeniu nadmiernego błysku powinno być nawilżanie, a nie ciągłe pozbywanie się sebum. Skóra po prostu daje nam sygnał, że coś jest nie tak.
Swoją drogą dlatego właśnie metoda OCM jest świetna dla cer tłustych (suchych też, chodzi tu w końcu o nawilżanie). Zmywa brud z twarzy, jednocześnie ją porządnie nawilżając, nie zdziera bariery ochronnej z twarzy jak większość żeli, szczególnie drogeryjnych.

Ciekawostka jest też taka, że u wielu osób samo nawilżanie potrafi ujarzmić trądzik. Celowo użyłam słowa ujarzmić, nie zwalczyć, trądzik mimo wszystko ma też inne powody występowania. Ale przynajmniej przy nawilżonej buźce nie ma efektu zapychania się buźki własnym sebum, dzięki czemu brzydali na twarzy jest mniej.

A teraz krótki apel dla wszystkich tłuścioszków: kochane, pamiętajcie! Starzejemy się wolniej! :)

I dlatego ja dbam o porządne nawilżenie mojej buźki, przez ostatnie czasy właśnie z tytułowym serum. Jasne? :)


Opakowanie naszego serum wydaje się malutkie. Za ok. 20zł dostajemy 30ml produktu. Niby mało, ale serum-kremik starczyło mi przez okres od końca marca po sam sierpień z hakiem w postaci pierwszych dni września. Czyli naprawdę długo! Ależ płakałam, gdy pompka nie chciała wypluć ani kropelki kremiku więcej. Pech chciał, że było to u mojego B., któremu podrzucam kremy... które u mnie się nie sprawdziły :)

Za wydajność produktu odpowiada konsystencją, dość nietypowa jak na serum. Przypomina bardziej leciutki kremik i właśnie w taki sposób moje serum stosowałam. Jako krem na dzień i pod makijaż mineralny - sprawdzał się świetnie! Ma niezły poślizg, który trwa na tyle długo, by można było rozsmarować kremik na całej powierzchni twarzy bez pośpiechu. Potem ładnie wsiąka, nie pozostawia filmu.

Opakowanie stylistyką przypomina mi nieco Sylveco, z roślinką na opakowaniu, dzięki której produkt ma takie działanie, a nie inne :) W tym wypadku jest to Trollius Asiaticus, czyli pełnik dżungarski. Zapewnia on długotrwałe i głębokie nawilżenie, eliminując łuszczenie się skóry.
Opakowanie typu air-less, które zawsze cenie w kremach - nie grzebiemy paluszkami, nic się nie dzieje, wydobywamy tyle produktu, ile chcemy. Pompka też nieźle chodzi, nacisk można stopniować, nie aplikuje dużo produktu na raz, dzięki czemu produkt zyskuje na wydajności.

A zapach jest wprost przecudny! Kwiatowy, delikatny, lekki i rześki. Używanie rano jest wprost bajkowe, fajnie wybudza ze snu, który ciągle siedzi na powiekach.


Aqua with infusions of: ekstrakt z pełnika dżungarskiego, ekstrakt z herbaty mongolskiej, mleczko z orzechów piniowych, organiczny ekstrakt z nagietka, olejek z krwawnika; gliceryna, olej lniany, Caprylic/Capric Triglyceride (emolient tłusty), oliwa z oliwek, Cetearyl Alcohol (emolient tłusty), Glyceryl Stearate (emolient tłusty), alantoina, pantenol, guma ksantowa, Parfum, Bisabolol (substancja czynna w kwiatach rumianku), Sodium Stearoyl Glutamate (emulgator), Saccharide Isomerate (emolient), Benzyl Alcohol (konserwant), Sorbic Acid (konserwant, wykorzystywany również w żywności), kwas cytrynowy

Skład w porządku, przejrzysty, bez zbędnej chemii nadającej konsystencję. Producent przeprowadził słynny już trik z aqua with infusions of, dzięki czemu mógł wypisać wszystkie ekstrakty i oleje zawarte w kremie już na początku składu - kończy się dopiero po oleju z krwawnika. Nie jest to jednak zbrodnia na składzie, ekstraktów i tak nie używa się w takiej ilości. Niemniej jednak, gdy już pominiemy ten myk, mamy wysoko olej lniany, genialny jeśli chodzi o nawilżenie buźki, zastosowano tylko kilka emolientów, dzięki czemu moja buźka nie czuje się jak w masce emolientowej, dalej mamy alantoinę i pantenol, które fajnie buźkę ukoją i pozwolą jej się zregenerować, również ciekawy bisabolol, dzięki któremu rumianek ma właściwości, jakie ma - czyli koi i przeciwdziała infekcjom :)
Wróciwszy do ekstraktów, herbata mongolska działa identycznie jak pełni dżungarski, mleczko z orzechów piniowych jest silnie nawilżające, to samo można powiedzieć o ekstrakcie z nagietka - choć też potrafi również zdziałać cuda na trądzik! Olejek z krwawnika był stosowany już w średniowieczu jako lek na wiele dolegliwości - a sam w sobie ma kolor niebieskawy! Musi wyglądać nieziemsko! Jest bogaty w minerały, ale również w witaminę C i K.

Jak się stosowało? Cudownie! Konsystencja świetna, zapach nieziemski - szczególnie z rana! - a do tego buźka cudnie nawilżona. Makijaż trzyma się na nim długo, nie powoduje nadmiernego błyszczenia, z biegiem czasu buźka przestaje tyle sebum produkować, bo po prostu nie ma potrzeby. Przy regularnym stosowaniu pozbyłam się suchych skórek, dzięki czemu makijaż mineralny pięknie się na mojej twarzy prezentował. Buźka wyglądała na zdrową i pełną blasku. Gdy mi się skończył zaraz na czole i nosku zaczęły się pojawiać drobne suche skórki, przez co peeling enzymatyczny poszedł w ruch znacznie częściej niż zwykle - swoją drogą, patrzcie jakie to ekonomiczne! Stosujesz kremik, który pięknie nawilża twarz i sprawia, że się nie łuszczy, więc oszczędzasz na drogim peelingu enzymatycznym z Organique :) Dla mnie bomba!

Na pewno kupię jeszcze raz, ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała czegoś więcej! Także u mnie obecnie gości się braciszek typowo do cery tłustej i mieszanej, zobaczymy czy dorówna wersji nawilżającej. Mam tylko nadzieję, że nie skończy się jak w przypadku toników: wersji nawilżającej i oczyszczającej. Jak na razie się nie zapowiada, pierwsze wrażenia bardzo pozytywne, ale dajmy mu jeszcze czas :)

Kochani, tylko pamiętajcie, że sam kremik to nie wszystko! Skórę trzeba nawilżać od środka! :)

A jaki jest Wasz sposób na nawilżoną buźkę?


Pozdrawiam! Jaskółka


15 wrz 2014

Przygoda z Green Boxem

Green Box to ambitny pomysł Patrycji Pieguski, autorki świetnego miejsca w sieci, jakim jest jej blog - Kosmetyczna Wyspa :) Może nie nowatorski, bo idea boxów tworzonych przez blogerki dla siebie nawzajem w ramach organizowanych akcji to nie nowość, ale dalej ambitny, bo trzeba w organizację takiej małej blogerskiej przygody włożyć dużo pracy i wszystko dopiąć na ostatni guzik. Pati stanęła na wysokości zadania (jak zawsze!) i zapewniła nam jednocześnie dużo emocji, jak i zabawy!


Nie było nas wiele, w sumie cztery pary, jednak nie potrzeba wcale więcej osób do takich akcji, by była udana. Robiłyśmy dla siebie paczki eko, o pięknych składach, dobierając produkty tak, by jak najlepiej pasowały do naszej obdarowanej. Ja trafiłam na Ewę prowadzącą bloga Nietestowane Piękno - o kosmetykach, które są właśnie eko i nie są testowane na zwierzętach. Zadanie jednocześnie proste, jak i trudne. Proste, bo Ewa ma podobne problemy z cerą, jak i włosami. Trudne, ponieważ chciałam tak dobrać produkty, by Ewa mogła z czystym sumieniem kupić je w przyszłości - właśnie nietestowane na zwierzętach. Jestem kompletnym laikiem w tym temacie, jednak na szczęście okazało się, że produkty, z którymi mam na co dzień do czynienia do tej grupy należą. Od razu człowiek czuje się podbudowany - nawet nieświadomie wybierałam kosmetyki nietestowane na zwierzętach :)

To, co przygotowałam dla Ewki, możecie obejrzeć na jej blogu :)

A oto, co ja dostałam od kochanej Ewy!


Mydło Aleppo 20% schodzi najszybciej, świetnie się sprawdza... u mojego brata :) Nie wiem, może dla mnie stężenie oleju laurowego jest zbyt niskie, ale czuję się po nim jak po zwykłym mydle. Nijak nie działa ani na mój trądzik, ani na produkcję sebum, jedynie dobrze czyści buźkę. Pozostałą resztę oddaję bratu, który wchodzi właśnie w wiek dojrzewania (13 latek mu stuknęło, chłopak do gimnazjum wkroczył), pojawiają się pierwsze pryszcze, z którymi mydełko szybko i sprawnie sobie radzi. A że i dziewczyny też powoli zaczynają pojawiać się w jego życiu (a na pewno już w myślach, hihi) to myje twarz i rano, i wieczorem :)

Indyjska glinka Multani Mati to dla mnie strzał w dziesiątkę. Genialna solo czy jako dodatek do gotowych masek. Świetnie radzi sobie ze stanami zapalnymi, łagodzi je i sprawia, że nie są takie czerwone. Gdy stosuje się ją regularnie potrafi też fajnie wyregulować wydzielanie sebum. Trochę o niej ostatnimi czasy zapomniałam i na mojej buźce już to widać. Jest to produkt, po który na pewno sięgnę jeszcze nie raz, tak więc wielkie dziękuję!

Pomadka Eubiony to kolejny super produkt. Zdetronizowała tę peelingującą od Sylveco. Pachnie cudnie, miodkiem, a na ustach nie jest taka tłusta. To mnie w niej totalnie urzekło, usta są zabezpieczone i nawilżone, a my nie czujemy, że coś na nich mamy. Super! Sprawdza się też świetnie pod szminkę, albo nawet na nią - i wcale jej nie przesuwa po całej powierzchni ust. Trzeba trochę z nią na początku smarowania popracować, bo robi się bardziej miękka pod wpływem ciepła ciała, ale gdy trochę ją przy ustach potrzymamy to potem sunie jak marzenie. Już ją widziałam w Monoi Tiara w Cieszynie, więc na pewno jeszcze nie raz się skuszę :)

Odżywka do włosów suchych Lavery to pierwszy zupełnie naturalny produkt do włosów, z jakim miałam do czynienia. I niestety muszę stwierdzić, że 100% natury na włosach sprawdza mi się jedynie w postaci czystych olei. Użyłam ją jedynie dwa razy i po jej użyciu włosy rzeczywiście były miękkie, ale też niemiłosiernie spuszone. W ciągu dnia było tylko gorzej, włosy były wszędzie i jednym ratunkiem był warkocz. Widać moje włosy, pomimo tego, że są grube, potrzebują konkretnego dociążenia, które zapewniają im brzydkie, chemiczne silikony :)

Ostatnim produktem jest genialny olej jojoba. Marzyłam o nim dawno i ogromnie się ucieszyłam, gdy zobaczyłam go w paczce. Mój B. świadkiem :) Świetnie sobie poradził z przesuszonymi po wakacjach końcówkami, buźka też go bardzo polubiła, przygotowałam sobie z nim już mieszankę OCM, gdzie zastąpił olej rycynowy. Kupię na pewno, bo jest fenomenalny!

Wynik naprawdę niezły, z pięciu produktów cztery znalazły zastosowanie w moim domu - w tym aż trzy przy mnie samej! Bratu mydło aleppo naprawdę dobrze służy i będzie kupował swoje własne kostki, ja sama też wiem, że w przyszłości powinnam śmiało celować w wyższe stężenia. Nawet niewypał od Lavery był świetną lekcją, będę wiedziała, że mimo wszystko potrzebuję trochę tych silikonów na włosach - dzięki czemu nie muszę wydawać tylu pieniędzy na w pełni naturalne produkty, hihi :) Także kochana Ewciu, naprawdę dziękuję Ci za tę paczkę! Dzięki Tobie nauczyłam się czegoś więcej o sobie!

Jeśli jesteście ciekawe, jak wyglądały paczki innych dziewczyn, a także ich relacji z Green Boxa, zapraszam Was na Kosmetyczną Wyspę!
I oczywiście Patrycja w przyszłości ma zamiar zorganizować kolejną taką akcję, więc bądźcie czujne! Ja na pewno wezmę udział, może trafimy na siebie w parze? :):):)

Lubicie takie akcje? :)


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


14 wrz 2014

Masaż orientalny, ze słowiańską nutą

Pamiętacie, jak zachwycałam się orientalnym olejkiem arganowym z dodatkiem ogórecznika, fantazyjną mieszankę od Nova Kosmetyki? Jeśli nie, to szybko nadrabiać, bo olejek naprawdę jest świetny! Dzisiaj przestawiam Wam żurawinową siostrę, przeznaczoną do ciała.

Opakowaniami będę zachwycać się jeszcze długo, niesamowicie podoba mi się prostota wykorzystana przez producenta, z drobnymi słowiańskimi akcentami typu koronka. Szkło pierwotnie było oszronione, podczas korzystania porządnie wybrudziło się olejkiem, ale dalej pozostaje estetyczne. Nie ma tu brzydkich tłustych plam, na szkle powstała świetlista tafla, która pięknie błyszczy - co też możecie zobaczyć na zdjęciu!

Pompka śmiga gładko, spokojnie poradzimy sobie z nią jedną ręką, co ułatwia samodzielne korzystanie z produktu. Jednak nie przeszkodziło mi to wcale w wykorzystywaniu Bartka do moich niecnych zamiarów, czyli długiego i romantycznego masażu z tym olejkiem w roli głównej!

Konsystencję olejek ma wręcz idealną do masażu. Jest gęsty i treściwy, świetnie rozprowadza się po ciałku i nie wsiąka w skórę szybko. Jest to jednak utrudnienie w przypadku, gdy zależy nam na czasie. Zdecydowanie olejek nie jest od sytuacji kryzysowych, przeznaczony jest do wieczornego relaksu, samodzielnego lub z pomocą ukochanego :)

Olej arganowy, olej z pestek żurawiny, Tocopheryl Acetate (witamina E), Parfum

Skład krótki i konkretny, zawiera obiecany nam olej arganowy i to już na pierwszym miejscu w składzie, potem zaraz olej z pestek żurawiny. Jako konserwant zastosowana została witamina E, która naszej skórze tylko samo dobro potrafi przynieść. Na końcu kompozycja zapachowa, która ma nam umilić korzystanie z produktu.


Ach, zapach... tutaj pojawił się mały zgrzyt między mną a tym olejkiem. Pachnie żurawiną, mocno, słodko... w taki cukierkowy sposób. Kompletnie niedopasowany zapach do mojego nosa, aż odnoszę wrażenie swędzenia w nosie, gdy go czuję. Podczas używania unosi się w powietrzu, pozostaje na skórze długo po aplikacji. Nie pozwala mi się zrelaksować porządnie, gdy mój B. mi ten relaks próbuje zapewnić, potem drażni jeszcze bardziej, aż musiałam wskoczyć pod prysznic.

Jest mi naprawdę smutno, że nie potrafimy się dogadać. Nie wiem w czym siedzi problem, sam zapach żurawiny bardzo lubię, a samą żurawinkę bardzo cenię. W tym przypadku po prostu nie umiem się przełamać, by zakopać topór wojenny i ciągle puszczam w stronę buteleczki wrogie spojrzenia. Tym bardziej jest mi żal, że taki masaż tym brzydalem dawał niesamowite skutki na skórze, nawet gdy w przypływie szału zmyłam resztki pod prysznicem! Sam masaż nim był naprawdę bardzo przyjemny, a skóra była niesamowicie miękka jeszcze następnego dnia. Żałuję, że nie mogę się przekonać, jak działa na dłuższą metę.


I teraz moja propozycja dla Was... Olejek tylko u mnie będzie się kurzył, ode mnie dostanie jedynie złowrogie spojrzenia i nic więcej. Zużycie brzydala jest takie, jak widzicie na zdjęciu, buteleczka pierwotnie zawierała 100ml... Zostało jakieś... 90ml? Chciałybyście przygarnąć brzydala do siebie?


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


9 wrz 2014

Ptasie mleczko z Organique

Kochani, dziś lekko i przyjemnie. Pójdziemy razem się wykąpać i weźmiemy ze sobą mleczną piankę z Organique, która od samego początku kojarzy mi się z ptasim mleczkiem! Na szczęście bardziej konsystencją, zapach ma stonowany, mleczny i nie mam ochoty jej zjeść! I po kąpieli też nie muszę niczego wciamać :)


Jak do tej pory Organique zawodu mi nie przyniósł, peeling enzymatyczny i solny peeling do ciała bardzo mi przypadły do gustu i po dziś dzień spisują się wyśmienicie. Do tego mam jednak mieszane uczucia i nie do końca wiem, w którą stronę je ulokować. Może rozwiązanie przyjdzie pod koniec notki? 

Opakowanie typowe dla Organique, rozwodziłam się nad nim już wcześniej aż dwa razy, powtórzę jedynie, że jak zwykle mi się podoba, a aluminiowa nakrętka jest idealnym rozwiązaniem.

Konsystencja pianki to oczywiście wspomniane już ptasie mleczko. Dzięki temu same opakowanie jest niesamowicie lekkie, jakby puste w środku. Nie zajmuje dużo miejsca (100ml, które zmieści się wszędzie) i dzięki tej praktycznie niewyczuwalne wadze świetnie się nada w podróże. Nawet samolotem, bo posiada przepisowe 100ml :)
Ach, a jakie przyjemne jest zagłębienie paluszków w piance! Pod paluszkiem pękają delikatne pęcherzyki powietrza. Uwielbiam takie bajery!

Zapach, jak już napisałam, piękny, mleczny stonowany i nie nachalny. Utrzymuje się na skórze po kąpieli, cudnie otula i relaksuje. Świetnie się z nim zasypia, ale na dzień również jest milusi.

Pianka jest niesamowicie wydajna, niewielka jej ilość pieni się bardzo mocno. Kupiłam ją w okolicach matur, by móc się wieczorami relaksować, więc macie tutaj moje całe wakacyjne zużycie (z tym, że nie kąpie się z nią codziennie, lubię wariacje kąpielowe :)). A i mój B. bardzo lubi jej zapach i często mi podbiera.


Woda, gliceryna, sorbitol, Sodium Cocoyl Isethionate (łagodny detergent), Disodium Lauryl Sulfo-Succinate (łagodny detergent), sól, Sodium Stearate (słabsza wersja SLS), Propylene Glycol (ma za zadanie transportować substancje głębiej), Parfum, SLeS, Sodium Laurate (mydło: sód+reszta kwasu tłuszczowego), SLS, Phenoxyethanol (konserwant), kwas mlekowy, Stearic Acid (konserwant), Tetrasodium EDTA (konserwant wiążący jony metali ciężkich), Pentasodium Pentetate (wiąże jony metali ciężkich, stabilizując konsystencję), Tetrasodium Etidronate (wiąże jony metali), Hexyl Cinnamaldehyde, Limonene, Citronellol, Linalool (konserwanty)

Tutaj można troszkę pokręcić nosem, tym bardziej, że mamy do czynienia z marką Organique, która kojarzy się z dobrą jakością i składami. Mamy sporo detergentów, na szczęście wyżej znajdują się te łagodniejsze. Do nawilżania jedynie przysłuży się nam gliceryna  i w niewielkim stopniu sorbitol. Widać musi to być całkiem zgrany duet, albo moja skóra nie jest tak bardzo wymagająca. Jednak gliceryna tak wysoko w składzie sprawi, że pianka definitywnie powinna iść u każdego w odstawkę w okresie zimy, gdy nie ma wilgoci w powietrzu, do tego okres grzewczy - stosowanie gliceryny, do tego w takim stężeniu!, i przesusz gwarantowany.

Ewentualnie trochę na korzyść jest również kwas mlekowy, dłużej stosowany potrafi też ładnie skórę nawilżyć, ale tutaj raczej występuje w roli konserwantu.
Potem w składzie widnieje SLS i SLeS i mnóstwo konserwantów przeróżnych. Mam wrażenie, że Organique zgromadziło wszystkie dostępne w laboratorium i wsypało do jednego garca. Teoretycznie ma to jakiś sens przy tego typu konsystencji, której non stop grzebiemy mokrymi paluszkami - nasze brudne łapki, plus wilgoć, plus wszechobecne powietrze, którym pianka jest napompowana. Aż się prosi o jakiś syf w słoiczku. Nie zmienia to faktu, że przy takiej marce pozostawia lekki zgrzyt.

Hola, hola! Przecież mówiłam, że lubię ten produkt? Cóż, pomimo niedoskonałości jest bardzo milusi, to mu trzeba zostawić. Wzięłam w ciemno, polubiłam, bez analizy składu. Drugi raz w łapki nie wezmę - i to za takie pieniądze! 20,50zł, normalnie rozbój w biały dzień. W sklepie internetowym Organique jest już dostępna w cenie niższej, około 15zł. I pod tym względem mam mieszane uczucia, bo produkt sam w sobie działanie swoje spełnia, skórę przy okazji przyjemnie zmiękcza i zapach również jest niczego sobie. I wydajność jest ogromna, więc cena produktu rozkłada nam się na dłuższy okres czasu. Ale nie czuję się dobrze ze świadomością nakładania na siebie tylu konserwantów, gdy nawet nie mam w składzie jakiegoś oleju czy ekstraktu, dzięki którym mogłabym przymknąć oczko.

Było miło, wykończę raczej z przyjemnością, przelotny romans potrafi unieść w swój magiczny sposób, ale dłuższej miłości z tego nie będzie. Chyba że cudem lepszy skład się pokaże :)

Och, czyli udało mi się jakoś skonkretyzować swoje odczucia do tego, nie powiem, przyjemniaczka! Za drzwi nie wyrzucę, ale wykorzystując po brzegi drugi raz nie wpuszczę :)

Miałyście przyjemność? Będziecie chciały wpuścić do domku?


Pozdrawiam ciepło! Jaskóła


1 wrz 2014

Przyjemny kącik w sieci - Cherry Beauty

Cześć kochani! Dzisiaj dla wielu pierwszy dzień szkoły, do tego pogoda za oknem do najprzyjemniejszych nie należy. Przyznam się szczerze, że nie mam ochoty dzisiaj na nic bardziej kreatywnego, siedzę z bawarkę w łóżeczku pod kołderką i z tego przyjemnego kącika do Was nadaję...

Skoro już jesteśmy przy przyjemnych kącikach, chciałabym się z Wami jednym z takowych podzielić. I to nie będzie moje łóżko :) Mowa o Cherry Beauty, sklepie z kosmetykami naturalnymi i ekologicznymi, o krótkim stażu - zaledwie kilka miesięcy! - a już cieszącym się sporą popularnością. Ale jak sama Pani Paulina zaznacza - dopiero pracujemy na międzynarodowy sukces! :)



Asortyment sklepu, choć na ten moment jeszcze malutki. jest interesujący. Znajdziemy tam produkty z The Secret Soap Stor z serii z masłem shea lub z arganem i kozim mlekiem, cudne olejki do ciałka, ale również hennę Khadi czy produkty, które najbardziej mnie zainteresowały - kremy i maseczka na bazie miodu, z polskimi ziołami (o których nigdy to wcześniej nie słyszałam!). Mamy do czynienia z produktami bardzo dobrej jakości - są to bowiem produkty z certyfikatem EcoCert, nietestowane na zwierzętach - w niskich cenach. Kochani, henna Khadi za zaledwie 24zł, olejek do naszych boskich ciałek i masaży o pięknym, krótkim lecz konkretnym składzie za 16,50zł!

Zapytałam Pani Pauliny w jakim kierunku sklepik będzie się rozwijał, o jakie produkty będzie chciała poszerzyć jego asortyment. Produkty na pewno zawsze będą naturalne i ekologiczne, a do tego w dobrej cenie - takie jest założenie sklepu. Chodzi o to, żeby oferować produkt uczciwy - wart swojej ceny. Wybieram produkty bez substancji szkodliwych w składzie - parabenów, pochodnych ropy naftowej, SLSów czy "poprawiaczy" - aromatów, zagęstników, wypełniaczy. I mnie ta odpowiedź w zupełności satysfakcjonuje, nabrałam zaufania do tego miejsca i lokuję go w zakładce, by mieć go pod ręką. Szczególnie, gdy henny w domku braknie :)

Jednak to, co najbardziej podoba mi się w Cherry Beauty, to fakt, że jest prowadzony przez pasjonatkę, podobną do nas. Pani Paulina przyznaje, że od lat sama szukała kosmetyków dobrych jakościowo, zaglądała w składy - w skrócie, zna się na rzeczy. Potem zauważyła potencjał na rynku i postanowiła otworzyć swój własny kącik. Jest świadoma potrzeb konsumenta i chce stworzyć dla nas miejsce, w którym bez wahania będziemy mogli postawić na każdy kosmetyk. Dlatego też pod każdy produktem znajdziemy jego skład :)

Ale, ale! Żeby nie być gołosłownym! Sama dostałam w swe łapki mleko do kąpieli z dodatkiem róż, właśnie z tego sklepiku.



Sodium Chloride (sól), Sodium Lauryl Sulfate, Cow Milk (sproszkowane mleko krowie), Parfum, Goat Milk (sproszkowane mleko kozie), Rosa Canina Flower (płatki róż), Titanium Dioxide (filtr UV, nadaje biały kolor), Silica (krzem), Sodium Benzoate (konserwant), Citronellol, Geraniol (konserwanty, nadają zapach)

Skład prosty i przemyślany. Sól nie od dziś ceniona jest w kąpielach, otwiera pory naszego ciałka, pozwala pozbyć się nagromadzonych substancji toksycznych, a jednocześnie otwiera drogę dla pozostałych substancji. Zarówno mleko krowie i kozie zmiękczają naskórek i silnie go odżywiają - zawierają w końcu mnóstwo minerałów, witamin i tłuszczy. Płatki róż pięknie się rozwijają pod wpływem wody, przyjemne wpływając na atmosferę kąpieli. SLS tworzy pianę, jednak jego obecność tutaj nie jest faux pas popełnionym przez producenta - mleko samo w sobie jest na tyle odżywcze, że SLS tutaj już nie zaszkodzi. Krzem jest polecany przy cerze tłustej w formie pudru, tutaj też ma możliwość podziałać na pocenie się ciała, przy okazji może wyleczyć również wypryski na ciele. Zaskoczyła mnie obecność filtru UV, tutaj prawdopodobnie ma za zadanie sprawić, by kąpiel była bardziej... biała :) Reszta cudaków to całkiem przyzwoite konserwanty, dwa ostatnie mają przy okazji nadać również zapach produktowi.


Użytkowanie mleka to żadna filozofia, wystarczy wsypać go do wanny tyle, ile nam potrzeba. Dopasowujemy ilość do własnych upodobań. Prosta aluminiowa nakrętka otwiera się bezproblemowo, otwór jest szeroki, łatwo wysypać sporą ilość produktu na raz, co w przypadku mleka do kąpieli jest plusem. Woda w wannie w kontakcie z mlekiem robi się mętna, biaława, ale przyznam szczerze, że - wspominając mleczne kąpiele, jakie sobie sama w zaciszu domowym nieraz funduję - spodziewałam się większej bieli :)

Swoją drogą, takie opakowanie z ukrytymi płatkami róż wewnątrz samo w sobie ładnie wygląda w łazience :)

Zapach jest przyjemny i relaksujący, ale przy pierwszym kontakcie również mnie zaskoczył. Spodziewałam się typowego różanego aromatu, a w moje nozdrza trafił ogródek. Czuć w tej nucie nieco zielska, ale jest to przyjemnie stonowane, jakbyśmy faktycznie siedzieli pośród roślin, które kołyszą się na wietrze. Powiem szczerze, że taki delikatny aromat relaksuje mnie znacznie bardziej niż olejek różany!


Efekt, moi drodzy, efekt! Jak już wspomniałam, po kąpieli z tym mlekiem zawsze czuję się zrelaksowana. Zapach pozostaje z nami na skórze trochę dłużej, lecz nie nachalnie. Przyjemnie się z nim zasypia. Skóra faktycznie jest zmiękczona, nie jest napięta, jednak w tym miejscu zdecydowanie wygrywa zwykłe mleczko z kartonu wlane do wanny. Koszt mniejszy, a efekt lepszy. Tylko tego zapachu naprawdę szkoda. Niemniej jednak po kąpieli, jeśli mam leniuszka, mogę spokojnie od razu wskoczyć pod kołderkę. Nie muszę zawracać sobie głowy ewentualnym smarowaniem ciałka. Dla leniuszków i pokąpielowych śpioszków opcja idealna :)

Pewnie jeszcze kupię mleko, bo aromat naprawdę mnie urzekł. Najwyżej drobnym kosztem będę te kąpiele tuningować, dodając kubek ciepłego mleczka. Zaszaleję i dodam jeszcze miodku. Skórze to tylko lepiej będzie z taką dawką, a ja będę się cieszyć cudownym działaniem i relaksem :) Jestem też ogromnie ciekawa drugiej wersji, czarnej jagody. Skład różni się brakiem płatków róż i dodatkiem żurawinki, a zapach pewnie równie cudny.

Zaglądniecie do Cherry Beauty? Ja na pewno szykuję małe zakupy, henny mi potrzeba, mleko już na wyczerpaniu, a i miodowe rzeczy z dodatkiem polskich ziół ciekawią mnie ogromnie. A mi się krem skończył, hoho!


Pozdrawiam Was ciepło (spod kołderki)! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele