Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makijaż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makijaż. Pokaż wszystkie posty

23 wrz 2016

Kremowa szminka Love Affair | Lily Lolo

Cześć kochani! Ciężko mi ostatnio wrócić do blogowania, a gdy już robię małe kroczki, zawsze coś mi przeszkodzi. Mój laptop ewidentnie musi przejść mały detoks po materiałach nazbieranych podczas studiów, do tego nie wiedzieć czemu nie chce mi czytać karty SD, na której są wszystkie zdjęcia - więc, aby coś dla Was stworzyć, potrzebuje Tośka obok, a gdy już jesteśmy razem, to albo on nie wziął ze sobą laptopa, albo ja zapomniałam do niego wziąć karty i tak zdjęcia leżą, nieobrobione, niezgrane, prawie że smutne :)

Miałam też sporo spraw do uporządkowania i odhaczenia z listy. Pokazywałam Wam na Instagramie, że w zeszłym tygodniu pomalowaliśmy wreszcie naszą kawalerkę w Opolu - znikła męcząca żółć, która była nawet na suficie, wszędzie jest biało, przestrzennie. Tak bardzo się cieszę!

W zeszłą sobotę graliśmy też z chłopakami pierwszy wspólny koncert. Aparat był w pogotowiu, by nagrywać, ale niestety koncert miał miejsce w restauracji i przez rozmowy nie udało się nagrać ładnego dźwięku - przepraszam wszystkich, których obiecałam podrzucić nagranie! Będzie jeszcze niejedna okazja, przesunie się to tylko w czasie :)

W te wrześniowy, już nie letni dzień, chciałabym Wam opowiedzieć o moim drugim wakacyjnym ulubieńcu od Lily Lolo. Ulubieńcu, który z powodzeniem będzie mi towarzyszył również w jesienne dni, ponieważ jest tak cudownie uniwersalny i klasyczny. Mowa o szmince Love Affair.


Szminka zamknięta jest w minimalistycznym opakowaniu z bieli i czerni. Czarna część jest wykonana z metalu, nie jest matowa, przez co nie brudzi się tak łatwo, jak w przypadku pozostałych opakowań. Porządnie się zamyka, dzięki czemu nie ma obaw, że otworzy się w torebce.  A w torebce spędziła dużo czasu. Nie widać po nim śladów użytkowania, napis się nie ściera, samo opakowanie nie rysuje. Dobra robota.

Formuła jest bardzo kremowa, z satynowym wykończeniem. Łatwo sunie po ustach, a pigmentacja jest raczej średnia. Pomadka w piękny sposób podbija naturalny kolor ust, nadaje im różano-brązowych tonów i niesamowity połysk.

Z racji kremowej formuły i zawartości olejków oraz wosków, nie lubi się z upałami. Zauważyłam, że podczas użytkowania w cieplejsze dni robi się bardziej miękka i podczas użytkowania lekko mi się przechyliła, przez co starła się z jednej strony na opakowaniu podczas wysuwania i wsuwania. Nie straciłam jej wiele, na szczęście, ale nie wygląda to estetycznie.


Olej rycynowy, mika, olej jojoba, wosk candelilla, lanolina, Isoamyl Laurate, Caprylic/Capric Triglyceride, wosk pszczeli bielony, wosk carnauba, tokoferol (wit. E), olej słonecznikowy, palmitynian askorbylu (wit. C0, talk, maltodekstryny, olejek rozmarynowy, tlenek cyny, pigmenty: +/- CI 77891 (dwutlenek tytanu), CI 77742 (fiolet manganowy), CI 77491 (tlenek żelaza), CI 77492 (tlenek żelaza), CI 75470 (karmin), CI 77499 (tlenek żelaza)

Taką szminkę można po prostu z czystym sumieniem zjadać w kilogramach podczas noszenia :) Plus ma świetne działanie nawilżające usta.

Kolor, to coś naprawdę niesamowitego. Bardzo nieoczywisty nudziak, który w opakowaniu wygląda na ciemny brudny róż, na ustach pokazuje swoje brązowe tony. Pozostawia satynowe wykończenie, usta wyglądają na lekko wilgotne. Na ustach jest wyczuwalna w ten sam sposób, jak nawilżający balsam. Nie zasycha, jest jak pielęgnujące masełko z odrobiną pigmentu. Z tego powodu oczywiście nie jest w stanie przetrwać posiłku czy amorów, ale schodzi bardzo równomiernie i jej brak nie rzuca się w oczy.

Jak już wspomniałam, jest bardzo uniwersalna. Świetnie sprawdza się w letnie spotkania ze znajomymi czy jako prosty dzienniak w delikatnym makijażu. Robi świetną robotę na ustach, a przy okazji delikatnie je pielęgnuje. Jest to również rozwiązanie bardzo eleganckie i z odpowiednią oprawą oka świetnie spisze się wieczorem, na ważnym wyjściu czy przy spotkaniu biznesowym. Dzięki swoim brązowym tonom, świetnie wkomponuje się również w jesienne makijaże.


4g pomadki kosztują 54,90zł w sklepie internetowym Costasy.pl

Mój zdecydowany ulubieniec na lata :) A jak jest z Wami, znacie Love Affair? A może polecacie inną pomadkę Lily Lolo?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


7 lip 2016

Odświeżająca mgiełka utrwalająca makijaż | Lily Lolo

Cześć kochani! Wakacje dobrze mi służą i wreszcie znalazłam w sobie motywację, by wziąć się w garść i zacząć porządnie pracować nad swoim ciałem. Chodzę - razem z mamą, więc mam najlepsze towarzystwo na świecie! - na siłownię, ćwiczę również w domu i mam fioła na punkcie moich ramion, na których zaczęło się coś zarysowywać :):):)
Jak tak dalej pójdzie, to mnie na roku nie poznają, gdy wrócę w październiku! Ale dobrze, przecież o to w tym wszystkim chodzi! Zmiany, zmiany! Ale dzisiaj nie o tym, dzisiaj o ciekawostce dla malujących się minerałami (i nie tylko!).

Minerały w moim makijażu są ze mną od ponad dwóch lat i niezwykle dobrze służą one mojej buzi. Odkąd się przerzuciłam, buzia nie błyszczy się tak bardzo, nie mam problemów ze zważonym podkładem, minerały nie podkreślają niedoskonałości skóry, a do tego są niewyczuwalne na skórze, bardzo komfortowe w noszeniu przez cały dzień. I łatwe do poprawek!

O minerałach porozmawiamy przy innej okazji, bo mam Wam wiele do powiedzenia, odkąd w mojej kosmetyczce pojawiły się nowości od Lily Lolo. Dzisiaj jednak opowiem Wam o produkcie tej samej marki, który ma za zadanie utrwalić makijaż, zniwelować efekt pudrowości, jeśli minerałów nałożymy za długo i sprawić, by był trwalszy. Mowa o utrwalającej mgiełce do makijażu od Lily Lolo.


Mgiełka jest bardzo poręczna, nadaje się do torebki i wygląda bardzo elegancko poprzez połączenie czerni i bieli. Dam sobie rękę uciąć, że jeśli wyciągniecie ją w toalecie podczas poprawiania makijażu, nie jedna kobieta będzie się zastanawiać jakim ekskluzywnym cudem opryskujecie sobie twarz. Opakowanie jest porządnie wykonane, nie otwiera się w torebce, a sam atomizer działa płynnie, rozpyla delikatną mgiełkę produktu i się nie zacina.

Mgiełka nie pachnie zbyt przyjemnie, ma drażniący kwaskowaty zapach, który przypomina mi zapach stężonego soku z aloesu (przestarzałego!). Niemniej jednak zapach ten jest naturalnym zapachem produktu, ponieważ nie zawiera on kompozycji zapachowej, ani pochodnych olejków eterycznych. Wykończenie na skórze ma lepkie, co przy mojej tłustej skórze nie jest przyjemne. Ta lepkość mnie zaskoczyła, ponieważ mgiełka miała być odświeżająca. Z tego powodu nie używałam jej w ciągu dnia, gdy miałam makijaż na twarzy, bo było to dla mnie niekomfortowe. 

Woda, gliceryna, pantenol, sorbitan poasu, benzoesan sodu, ekstrakt z soku z liści aloesu, ekstrakt z pestek grejpfruta, kwas cytrynowy, ekstrakt z jagód goji, ekstrakt z owocu granatu, ekstrakt z zielonej herbaty

Skład jest prosty, delikatnie nawilżający ze względu na obecność gliceryny i pantenolu, kojący dzięki aloesowi, pantenolowi czy ekstraktowi z zielonej herbaty, poza tym zawiera sporo antyoksydantów, dzięki wspaniałym owocom, jakim są grepfrut, jagody goji czy granat.


To, w czym mgiełka na pewno jest świetna, to niwelowanie efektu pudrowości. Minerały po jej użyciu pięknie wtapiają się w skórę, dając naturalny, lekki efekt na skórze. Nie zauważyłam, by mgiełka wydłużała trwałość makijażu, przynajmniej nie robi tego w znaczący sposób, albo efektu nie widać przy cerach tłustych. Świetnie się sprawdza przy podrażnionej skórze, przy takiej najlepiej sprawdza się u mnie aloes, który jest obecny w mgiełce, w towarzystwie równie kojącego pantenolu, więc jeśli macie problemy z podrażnioną skórą, mgiełka może Wam pomóc w ciągu dnia, nie niszcząc makijażu. 

Za to zauważyłam, że mgiełka powoduje u mnie zwiększone błyszczenie, szczególnie jeśli przebywam w ciągu dnia na uczelni, w zamkniętych pomieszczeniach bądź w laboratorium. Prawdopodobnie nie odpowiada mi stężenie gliceryny (najwyraźniej za wysokie), co objawia się nadmiernym błyszczeniem - stąd też niespecjalnie się lubimy. Używam ją za to w ciągu dnia, jak toniku, gdy nie mam na sobie makijażu - skład ma naprawdę fenomenalny, a gdy mam gołą skórę, jej używanie jest dla mnie już tak nieprzyjemne.


W taki sposób kończy się moja przygoda z tą mgiełką. Miłości nie ma, tak samo jak zachwytów i zdecydowanie nie polecam jej posiadaczką mocno przetłuszczających się cer bądź osobom, którym przeszkadza obecność gliceryny w większych stężeniach. Za to jeśli macie cerę suchą, ta mgiełka może być dla Was strzałem w dziesiątkę :)

50ml mgiełki utrwalającej makijaż kosztuje 60,40zł na w sklepie internetowym Costasy.pl

Macie sprawdzony sposób na utrwalanie makijażu czy nie jest to dla Was istotne?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


2 lip 2016

Wakacyjne nowości w mojej kosmetyczce od Lily Lolo

Cześć kochani! Wiem, że ostatnio Was trochę zaniedbałam, ale sesja jest dla mnie istnym wampirem energetycznym. Jak już znalazłam w sobie tę resztkę energii, dawałam popalić sobie ćwiczeniami, by napięcie w końcu ze mnie zeszła. Od poniedziałku co prawda jestem w domu, ale musiałam po drodze pozałatwiać parę spraw związanych z praktykami. Teraz, gdy wszystko już jest załatwione, zorganizowane - jestem cała Wasza! I na dobry początek wakacji pokażę Wam moje kolorowe nowości w kosmetyczce, mineralne, lekkie, idealne na wakacyjne upały. Przed Wami, dzięki uprzejmości Costasy, dystrybutora między innymi Lily Lolo w Polsce, same cudowności i moje pierwsze wrażenia na ich temat!

Nie są to takie zwykłe kosmetyki do makijażu. Są to kosmetyki pielęgnujące, zawierające w sobie naturalne minerały, olejki, ekstrakty czy witaminy. Dzięki temu nie wysuszamy skóry, nie zapychamy jej, a nawet dbamy przez cały dzień, nosząc makijaż :)




Na ten moment używam sypkiego podkładu mineralnego w odcieniu Warm Peach, jednak opalam się całkiem szybko i za chwilę będzie on dla mnie za jasny. Jestem gotowa na muskanie słońca, ponieważ mam pod ręką odcień o ton ciemniejszy - Popcorn. O nim samym nie mogę jeszcze wiele powiedzieć, ale Warm Peach używam już od ponad roku i nie mam zamiaru zamieniać go na nic innego. Warto zaznaczyć, że podkłady Lily Lolo mają ochronę przeciwsłoneczną SPF 15.

Muszę Wam się przyznać, że pędzel Super Kabuki był moim małym marzeniem, jednak ciężko mi było wydać prawie sto złotych za sam pędzel. Jednak gdy tylko go użyłam, z miejsca zrozumiałam jego fenomen. Jest nie tylko niesamowicie mięciutki i nic a nic nie drapie w skórę podczas malowania, to jeszcze tak niesamowicie rozprowadza podkład na skórze! Podkład należy najpierw porządnie wmasować w pędzel, wtedy on rozprowadza się na nim równomiernie, a cała reszta malowania jest już czystą formalnością. Pędzel zostawia na skórze cieniutką warstewkę kilkoma pociągnięciami, dzięki czemu aplikacja trwa dosłownie parę sekund, a krycie można budować.

Po kilku użyciach pędzla śmiało mogę Wam powiedzieć, że nie będziecie w stanie docenić minerałów bez tego pędzla. Pędzle Annabelle Minerals się do niego nie umywają. Nie rozprowadzają podkładu tak równomiernie i cieniutką warstwą. Mam nadzieję, że posłuży mi na długo!


Ogromnie się cieszę, że Lily Lolo wprowadziło prasowane produkty, bo choć doceniam produkty sypkie, zdecydowanie łatwiej się pracuje na tych w kamieniu - rozprowadzają się one na pędzlu równomierniej, ciężej jest sobie zrobić plamy na skórze, a ich pigmentacja w przypadku Lily Lolo niczym nie odbiega od sypkich.

Matowy bronzer Honolulu jest najciemniejszym odcieniem, poleconym mi przez Panią Olę do mojej karnacji. Bardzo podoba mi się jego kolor, bo jest zdecydowanie chłodniejszy od bronzerów, z którymi miałam do czynienia, i dzięki temu zdecydowanie lepiej zlewa się z moją naturalną opalenizną. Trzeba z nim jednak uważać, bo jest naprawdę mocno napigmentowany i będę musiała z nim jeszcze popracować (i poszukać odpowiedniego pędzla :)), by uzyskać delikatny efekt skóry muśniętej słońcem.

Zależało mi na brzoskwiniowym różu, dlatego postawiłam na Just Peachy, opisany na stronie Costasy jako energetyzująca brzoskwinaę. Wyobrażałam sobie znacznie bardziej pomarańczowy odcień, ale w żaden sposób nie ujmuje to produktowi. W opakowaniu wygląda bardziej różowo, na policzkach daje jednak brzoskwiniową ciepłą poświatę, która potrafi zastąpić również bronzer (na policzkach). Jest to również produkt matowy, ale zarówno w jednym, jak i drugim przypadku nie jest to płaski mat.


Ostatnią bohaterką w mojej wakacyjnej kosmetyczce jest szminka Love Affair. Ma przyjemną kremową konsystencję, jest to bardzo piękny kolor ciemniejszego nudziaka z domieszką brudnego różu, taka brązowo-różowa opcja dzienniaka. Pozostawia na ustach satynowe wykończenie, które sprawia, że usta wyglądają na wilgotne!

Jestem strasznie podekscytowana tymi kosmetykami! Z przyjemnością zabieram się za testy. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze w wakacje mam ogromną ochotę na malowanie, dużo większa niż przez całą resztę roku! 

Któreś z kosmetyków zainteresowało Was szczególnie? Macie swoje ulubione produkty Lily Lolo?

Wszystkie kosmetyki znajdziecie na stronie internetowej Costasy.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


18 lut 2016

Makijaż z Chocolate Bar

Cześć kochani! Mam ostatnio bardzo dobry humor, bo spełniłam jedno ze swoich małych marzeń - kupiłam sobie blender typu mix&go i od kilku dni na śniadanko serwuję sobie pyszne zielone koktajle! I nie dość, że niesamowicie się cieszę, to jeszcze jestem pełna energii i moje samopoczucie, pomimo paskudnej pogody za oknem bardzo się poprawiło. 

Robicie sobie poranne koktajle? Jakie są Wasze ulubione przepisy? Na razie zajadam się szpinakiem z bananem, pomarańczą i kiwi, do tego dorzucam łyżkę siemienia lnianego i otrębów żytnich oraz łyżeczkę młodego jęczmienia, by było jeszcze pożywniej i by moje włosy pięknie rosły :)

Coś czuję, że czwartki będą naszym dzień. Na ten moment najbliższe zajęcia mam na 12.15, więc mamy dla siebie dużo czasu. Jeszcze może się to zmienić, bo nie mam jeszcze uzgodnionych godzin z hiszpańskiego, ale przynajmniej dzisiaj czwartek jest nasz. A skoro już mam tak dużo czasu, to może się pomalujemy?

Moje podejście do makijażu jest bardzo luźne, traktuję to jako przyjemność niż konieczność. Lubię się malować i potrafię na sam makijaż oka poświęcić godzinę, ale nie sprawia mi problemu wyjście bez makijażu, nawet bez uczelnię. Chyba że wyjątkowy brzydal odwiedził moją buzię :) 


Skoro mój makijaż jest przyjemnością, to potrzebujemy też przyjemnych produktów. Na buzię obecnie nakładam mieszankę kremu BB z Lily Lolo w odcieniu Light - który wcale taki jasny nie jest! - i True Match z L'Oreala o numerze N1. Jest to dla mnie w tym momencie mieszanka idealna, ponieważ pięknie rozświetla moją buzię, nie podkreśla suchych skórek, nie roluje się i kolor w końcu jest idealny. Do tego pielęgnuje i świetnie chroni przed wiatrem, dzięki dodatkowi kremu BB.

Brwi dzisiaj podkreślam delikatnie, mocno je wyczesuję, by wyglądały naturalnie. Dzisiaj mam ochotę na taką naturalność.


Przy oku pomoże mi cudna paletka Chocolate Bar od Too Faced. Pachnie ona przepieknie czekoladą, a same cienie są kremowe i nie osypują się tak bardzo - jedynie z ciemnymi kolorami jeszcze nie do końca umiem współpracować. Są świetnie napigmentowane i jeszcze lepiej się rozcierają, tworząc śliczną mgiełkę koloru. Mistrzem blendowania nie jestem, ale z tą paletką żaden makijaż nie jest mi straszny!

Paletka jest świetnie skomponowana, możemy nią wykonać zarówno makijaż dzienny, jak i wieczorowy. Zawiodłam się jedynie troszkę na kolorowych cieniach, ponieważ nie są one takie, jak się przedstawiają w paletce. Niemniej jednak paletka daje mnóstwo możliwości i można nieźle pobawić się swoją kreatywnością i budować makijaż oka z niezwykłą głębią. Świetna do zabawy, daje mnóstwo przyjemności taki makijaż, a wygląda się potem na wielkim wyjściu naprawdę zjawiskowo.


Jestem ogromnie zadowolona z jakości tych cieni. Do tej pory cienie do powiek leżały gdzieś na dnie kosmetyczki, stosowałam je jedynie na wielkie wyjścia. Mam tłuste powieki i troszkę opadające powieki, więc większość z nich zbiera mi się w załamaniach już po upływie dwóch godzin. Czekoladowa paletka trzyma się na moich powiekach przez cały dzień, cienie nie migrują i zaczynają się zbierać dopiero po 5-6 godzinach. A z bazą można w nich przetańczyć całą noc i następnego dnia jeszcze cieszyć się pięknym makijażem, nieco jedynie wyblakniętym. Sprawdziłam :)


Paletka zawiera 6 cieni matowych: Beżową White Chocolate, wpadający w brzoskwinię brąz Salted Caramel, ciepły jasny brąz Milk Chocolate, ciepły ciemny brąz Semi-Sweet, ciemny, niemal czarny brąz Tripple Fuge oraz jaśniutki róż Strawberry Bon Bon. Tego ostatniego praktycznie nie używam, nie lubię różowego na oku, a on sam w sobie jest średnio napigmentowany. 

Pozostałe mienią się w większym lub mniejszym stopniu. Gilded Ganache w opakowaniu wydaje się być starym złotem, a tak naprawdę jest bardzo ciemnym brązem z drobinkami, który ujawnia się dopiero po roztarciu. Taką małą niespodzianką, która trochę mnie zawiodła jest Cherry Cordial, ponieważ zamiast piękniego borda na oku jest zwykłym brązem z cieplejszymi drobinkami. Przepiękny za to jest Black Forrest Truffle, ciemny brąz z przepięknymi ciemno fioletowymi, nieco burgundowymi drobinkami - polecam na wielkie wyjścia, robi furorę na oku! Candied Violet po roztarciu robi się szarawo-niebieski i drobinki gdzieś się tracą.

Te cienie, których do tej pory nie wymieniłam, tworzą na oku piękną taflę, a ich drobinki są bardzo drobniutkie, niczym pyłek. Moim ulubionym, po który sięgam prawie codziennie jest Marzipan - mieni się on na oku przepięknie i cudnie odświeża spojrzenie. Hazelnut, miedziany brąz najczęściej gości na dolnej powiece, mocno go rozcieram i tworzy przepiękną mgiełkę. Haute Chocolate też bardzo lubię, wieczorem, ponieważ kryje w sobie piękną złotą poświatę. I Amaretto, który jest stworzony by błyszczeć na czerwonym dywanie, tworzy na oku piękny miedziano winny poblask. Ostatni, Champagne Truffle jest wyjątkowym cieniem, który sięgam prawie tak samo często jak po Marzipan, najczęściej do kreski na oku - tworzy na oku efekt gwiezdnego pyłku, jakbyśmy miały lekko mokre oko. 



W dzisiejszym makijażu oko moje zdobi mleczna czekolada w załamaniu, marcepan na całej ruchomej powiece - dzięki czemu moja tęczówka wydaje się bardziej zielona - a na dolnej piękny orzech laskowy.

Paletkę Chocolate Bar znajdziecie tutaj. Kosztuje 179zł.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


8 lut 2016

Maskara Better Than Sex | Too Faced

Cześć kochani! Od jakiegoś czasu dzięki uprzejmości Sephory oraz wspaniałych organizatorek opolskiego spotkania blogerek w mojej kosmetyczce gości kultowa maskara Better Than Sex od Too Faced. Mam małego bzika na punkcie pięknie podkreślonych i podkręconych rzęs, a niespecjalnie lubię bawić się codziennie z zalotką i dodatkową szczotką do rozczesywania. Mam duże wymagania wobec maskary, ma nadać oku piękną oprawę z małym wkładem pracy wykonanej przeze mnie. Jesteście ciekawe czy Better Than Sex sprostała moim oczekiwaniom?


Opakowanie jest naprawdę zjawiskowe. Nie jestem zwolenniczką różu, mam do niego nawet małą awersję po dzieciństwie, w którym każda moja rzecz musiała być różowa :) Ale maskara prezentuje się naprawdę elegancko, a przy tym nie jest nudna. Przepięknie opalizująca metaliczna emalia w kolorze jasnego różu to coś, co pięknie prezentuje się na toaletce.

Nazwa nie do końca do mnie przemawia. Nie lubię promowania produktów seksem, irytuje mnie wciskanie seksualności w każdy aspekt naszego życia. Nie rozumiem tego podejścia, i tak nie przykładam zbyt wielkiej wagi do nazwy produktu - a niepotrzebne nawiązywanie do seksu nawet troszkę mnie zniechęca. Szkoda więc, że tak piękne opakowanie musi wielkimi literami mieć to nawiązanie zaznaczone.


Szczoteczka jest duża i kudłata. Z reguły lubię takie szczoteczki, mam duże oczy więc operowanie dużą szczoteczką nie sprawia mi problemu, nawet w kącikach oczu. Jeśli ma się wprawę, to dużą szczoteczką można pomalować rzęsy naprawdę w ekspresowym tempie, a właśnie na tym zależy mi codziennie rano. Niemniej jednak ta szczoteczka nabiera stanowczo za dużo produktu, który zaczyna się sklejać już na szczoteczce, dlatego gdy po raz pierwszy ją zobaczyłam miałam wobec niej obawy.

I objawy były jak najbardziej uzasadnione. Ciężko mi się pracuje z tym tuszem, bardzo łatwo skleja rzęsy i zbiera je w większe kępki, ponadto odnoszę wrażenie, że tusz jest ciężki i pokrywa rzęsy grubą warstwą. Stają się one wyraziste, ale kosztem objętości. Daje to w sumie dramatyczny efekt, a nie na takim zależy mi na co dzień. Oko ma być podkreślone, ale nie w sposób teatralny - a używam z reguły tylko jednej warstwy, dobrze wyczesanej.

Mam długie, choć proste rzęsy, całkiem gęste. Po wytuszowaniu ich maskarą Better Than Sex wydaje się ich być mniej, niż po wyczesaniu zwykłą maskarą z Kobo. Są one mocniej podkreślone, czerń wydaje się być bardziej czarna, lecz nie umiem przekonać się do tego efektu. Zdecydowanie nie jest lepsza od seksu.


O, widzicie jakie włoski na samej szczoteczce są posklejane?

Tusz jest dobry jakościowo, pomijając już fakt, że jest okropnie gęsty i trudno się z nim pracuje, by ładnie wyczesać wszystkie włoski. Trzyma się rzęs mocno, choć nie jest wodoodporny, kilka łez wzruszenia się go nie imają - ale ja też z reguły tuszuję jedynie górne rzęsy. Wytrzymuje cały dzień, nawet jeśli jest bardzo długi, nie kruszy się, rzęsy są tak samo intensywnie podkreślone jak po wyjściu. Z tym że nie utrzymuje ich podkręcenia tam długo, jak bym chciała. Podejrzewam, że przez jego gęstość rzęsy szybko się prostują. 


Dla porównania wrzucam Wam zdjęcie z mojego Instagrama z rzęsami wytuszowanymi naturalną maskarą z Lily Lolo. Jak tak teraz patrzę na to zdjęcie, to za nią tęsknię!

https://www.instagram.com/jaskolczeziele/

Maskarę Better Than Sex dostaniecie tutaj. Kosztuje 95zł.

Powiem szczerze, że jestem po uszy zakochana w ich czekoladowej paletce (przymierzam się do swatchy, jeszcze nigdy tego nie robiłam! Jakieś rady?), ale maskara to nie moja bajka - nie licząc opakowania; opakowanie to bardzo moja bajka! A jakie jest Wasze zdanie?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


5 gru 2015

Dzienniak z wrzosowym akcentem

Makijaż w moim notatniku to rzecz rzadko spotykana, chociaż malować się lubię i potrafię na tym tracić bardzo dużo czasu - dlatego zawsze, gdy mam na późniejszą godzinę, mój makijaż jest dopracowany pod każdym względem, a blendować potrafię godzinami. Jeśli mam na 8 rano, to z makijażem zdecydowanie wygrywa dłuższy sen :)

Dzisiejszy makijaż oka wykonałam kosmetykami, które dostałam na opolskim spotkaniu blogerek w zeszłym miesiącu. Sięgnęłam głównie po produkty drogerii Natura.

 
Wspomogłam się troszeczkę produktami Too Faced, po raz pierwszy poszła w ruch baza pod cienie - makijaż mam na oku już prawie 8 godzin i makijaż wygląda prawie tak samo, jedynie fiolet trochę zbladł - oraz paletkę Chocolate Bar. Brąz w odcieniu Milk Chocolate nałożyłam w załamaniu oka i nieco na zewnętrzny kącik oka. Jasno beżowym White Chocolate roztarłam granice blendowania i pomagałam sobie w nim w trakcie wykonywania makijażu.

Na całą górną powiekę trafił cień Kobo w odcieniu True Beige - jest to delikatny cielisty beż z równie delikatnymi drobinkami, pięknie rozświetla oczko. Kredką I love my style od mySecret (w odcieniu Nude Warm, piękny szampański kolorek) zaznaczyłam dolną powiekę, wykorzystałam ją również jako dodatkową bazę pod późniejszy fioletowy cień, by go mocniej zaakcentować. I na sam koniec sięgnęłam po wspomniany już fiolet Kobo, piękny, wrzosowy z opalizującymi drobinkami w odcieniu Amethyst, który nałożyłam na środek powieki, nieco bardziej w stronę zewnętrznego kącika oraz w zewnętrzny kącik dolnej powieki i wszystko ładnie zblendowałam.

Rzęsy wytuszowałam tuszem Ideal Volume z Kobo, którą zapomniałam zaprezentować na zdjęciu :)



Jest to delikatny dzienny makijaż z wrzosowym akcentem. Jak już wspomniałam, musiałam go nieco wzmocnić przy linii rzęs stosując cień w kredce jako bazę, bo cień jest bardzo delikatny i przy rozcieraniu łatwo znika - nawet pomimo zastosowanej wcześniej bazy pod cienie.

Fiolet jest widoczny jedynie z bliższej odległości, z daleka wygląda na schludny brązowy makijaż oka, więc jest to całkiem przyjemny i łatwy w noszeniu dzienniaczek. A jest miłą odmianą dla typowych brązów, które noszę na co dzień.

Jeśli chodzi o trwałość produktów, wszystkie produkty z Natury trzymają się na mojej przetłuszczającej się powiece jedynie na bazie. Cienie Kobo tracą na intensywności i w połowie dnia po prostu znikają z powieki, a same ciemniejsze kolory są słabo napigmentowane i podczas blendowania znikają. Kredki mySecret (mam jeszcze fioletową :)) nie zastygają na powiece, okropnie zbierają się w załamaniu. Szkoda, bo obie kredki mają przepiękne kolory i miałam nadzieję, że będą przydatne w szybkim makijażu oka. Stosuje je jedynie przy zaakcentowaniu dolnej powieki lub, jak w przypadku tego makijażu, do wzmocnienia koloru :)

Podoba Wam się taki makijaż?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

10 wrz 2015

Błyszczyk English Rose od Lily Lolo

Na makijaż naturalny przerzuciłam się już dawno temu. Zaczęło się od mineralnego podkładu Annabelle Minerals, dzięki któremu moja tłusta i problematyczna skóra stopniowo zaczęła się oczyszczać, wypryski zaczęły pojawiać się rzadziej, a sama buzia przestała się tak intensywnie błyszczeć. Później postawiłam na matujący puder na bazie białej glinki od Lily Lolo, który nie tylko jako jedyny potrafił utrzymać moją buzię matową przez cały dzień, ale również ją pielęgnował i sprawił, że używam go znacznie mniej. Następnym krokiem w naturalnym makijażu była maskara, którą postanowiłam zmienić po miesięcznej przerwie w malowaniu rzęs - rzęsy przez miesiąc "odwyku" niesamowicie odżyły, zrobiły się długie i grube, przez co wydaje się ich być więcej. I tak stopniowo zaczęłam coraz bardziej doceniać naturę w makijażu i obecnie w mojej kosmetyczce znajduje się więcej naturalnych kosmetyków niż tych drogeryjnych, choć i tych drugich egzemplarzy wciąż w niej nie brakuje.

To, co kładziemy na usta, jest niezwykle ważne, ponieważ jest to jedyny kosmetyk kolorowy, który zjadamy. Dlatego musimy zadbać o to, by nie zawierały ołowiu, pierwiastka toksycznego dla naszego organizmu i, co ważne, zdolnego do biokumulacji w naszym organizmie. Nawet jeśli nie jesteście wkręcone w temat naturalnych kosmetyków, to na to, co kładziecie na usta, warto zwracać uwagę!

W mojej kosmetyczce już spory czas temu pojawił się błyszczyk Lily Lolo w odcieniu English Rose.


Opakowanie jest niezwykle eleganckie i schludne, pozwala nam zobaczyć ile produktu nam jeszcze zostało. Aplikator jest klasyczny, jak to w błyszczykach, dobrze się go odkręca. Muszę przyznać że opakowanie jest bardzo wytrzymałe, bo błyszczyk nie raz wylądował na podłodze i pamiątką po tych bliskich spotkaniach jest zaledwie kilka rysek widocznych jedynie pod światło.

Błyszczyk pachnie obłędnie, budyniem kakaowym! Zapach ten jednak nie jest nachalny, wyczuwalny jedynie przy aplikacji, potem znika.

Olej rycynowy, poliglicerydy kwasu oleinowego/linowego/linolowego, monooleinian sorbitolu (emulgator, z oliwy z oliwek), wosk pszczeli bielony, olej jojoba, mika, aromaty, wosk carnauba, wosk candelilla, tokoferol (witamina E), barwniki: dwutlenek tytanu, tlenek żelaza II i III, karmin, fiolet manganowy.

Skład jest prościutki i bardzo przyjemny dla oka. I dla ust! Dzięki zawartym w nim olejom, nasz błyszczyk dodatkowo będzie pielęgnował nasze usta poprzez natłuszczenie. Świetne rozwiązanie na nadchodzące jesienne i zimowe spacery.


Powiem szczerze, że nie spodziewałam się po nim tak silnej pigmentacji. Błyszczyk nadaje ustom pięknego różanego odcienia, bardzo dziewczęcego. Zawiera malutkie opalizujące drobinki, które nie rzucają się mocno w oczy, a nadają pięknego blasku.

Początkowo błyszczyk jest bardzo klejący, czego ja wprost nie znoszę w błyszczykach. Jednak oleje z czasem wpijają się w ustach i po około piętnastu minutach uczucie lepkości znika. Z początku usta mocno się błyszczą, ale efekt ten stopniowo słabnie i po dwóch godzinach na ciągle lekko różanych ustach pozostaje bardzo subtelny błysk. Ponieważ ja z mało którym błyszczykiem się dogaduję, w większości przeszkadza mi przesadne nabłyszczenie ust, jakbym posmarowała je smalcem, z Lily Lolo czuję się naprawdę świetnie. 


Podoba mi się aspekt pielęgnacyjny błyszczyku. Usta nie są niesamowicie nawilżone, bo po prostu nie ma ich co w tym składzie nawilżać, ale są natłuszczone i miękkie. Stanowi ich świetne zabezpieczenie przed złymi warunkami pogodowymi, jakie się do nas zbliżają - przed wiatrem czy mrozem. Niemniej jednak nie jest to produkt pielęgnacyjny i usta trzeba dodatkowo nawilżać pomadką. I tak robi więcej, niż oczekiwałam :)

I jeszcze oczywiście efekt na ustach!


Przy okazji możecie sobie pooglądać, jak moja skóra wygląda po przeszło miesiącu używania Luny :)

Znacie błyszczyki Lily Lolo? A może miałyście do czynienia z ich szminkami? Ja mam ogromną chrapkę na odcień Desire na jesień :)

P.S. W poniedziałek będę blondynką... :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 lip 2015

Wakacyjna kolorówka

Ostatnim razem pokazałam Wam, jak wyglądała moja wakacyjna kosmetyczka pod kątem pielęgnacji. Dzisiaj chciałabym razem z Wami zrobić przeszpiegi w mojej kolorówce, która pojechała razem ze mną do Chorwacji. Co prawda, nie było to nic odkrywczego, zabrałam ze sobą te kosmetyki, które stosuję na co dzień, by makijaż był szybki i przyjemny, a mimo wszystko przyjemny dla oka :)


Makijaż był skromny, za to wszystkie zabrane przeze mnie rzeczy używałam przez cały wyjazd.
Przed przystąpieniem do makijażu zawsze dbam o odpowiednie nawilżenie skóry, dzięki czemu minerałki prezentują się na niej pięknie. Od kilku miesięcy nieodmiennie dba o to nawilżające serum Baikal Herbals, które u mnie spokojnie spełnia wszystkie zadania kremu nawilżającego na dzień.

Makijaż rozpoczynam od pudru - jest to trik, który stosuję już od ponad roku, ponieważ świetnie przedłuża zmatowenie mojej buźki. Stosuję matujący puder od Lily Lolo, który nałożony w ten sposób dodatkowo pielęgnuję moją buźkę, wspomagając jej procesy regulacyjne - dzięki zawartości glinki porcelanowej.


Następnym krokiem jest mineralny podkład Annabelle Minerals w odcieniu Golden Light - kolor ten mogłam nosić dopiero po drugim dniu wyjazdu, gdy buźka mi się trochę opaliła. Jeszcze przez te wakacje mi posłuży, jednak następnym razem sięgnę po nowość AM, odcienie Sunny, które na swatchach wydają mi się trochę jaśniejsze od odcieni Golden.
Podkład nakładam pędzlem kabuki, również od AM.

Po nałożeniu makijaży ponownie poprószam twarz pudrem Lily Lolo.


Brwi wypełniam kredką Felicea Natural w odcieniu dla blondynek (nr 83). Kosmetyki Felicea Natural są u mnie nowością, a już zdążyłam je polubić. Kredka do brwi jest dla mnie idealna, ponieważ ma w sobie trochę ciepłych tonów, nie jest zimnym brązem, ale też nie jest rudawa. Długo szukałam takiego odcienia.

Drugą kredką, klasyczną czarną (czarna kredka to obowiązkowy punkt w mojej kosmetyczce!), zaznaczam górną linię wodną oka. Mam duże oczy i ten zabieg pięknie wyostrza mi spojrzenie, a jednocześnie optycznie zagęszcza rzęsy. W ramach kaprysu rysowałam nią również kreski.


Skoro już jesteśmy przy makijażu oka, wypadałoby dodać mu troszkę koloru. W tym wypadku zawsze sprawdzają się cienie Lily Lolo: Souls Sister albo Chocolate Fudge Cake.

Soul Sister to piękny opalizujący brąz, przypominający trochę On and On Bronze z serii Color Tattoo, jednak jest on odrobinę chłodniejszy. Jest to cień, którym możemy wykonać pełen makijaż oka na szybko, ponieważ sam z siebie pięknie zaznacza załamanie oka. Makijaż wygląda tak, jakbyśmy poświęciły mu wiele czasu na blendowanie, a tak naprawdę wystarcza cień rozprowadzić na powiece.

Chocolate Fudge Cake to dopiero gradka! Kupiłam go jako piękny fiolet, a okazał się cudowną niespodzianką. Fiolet ten podczas rozcierania zamienia się w ciepły, czekoladowy, lekko opalizujący brąz. Im bardziej cień rozcieramy, tym staje się bardziej brązowy. Blendując go w różnym stopniu uzyskujemy fenomenalny makijaż oka wykonany jednym cieniem! Jest to mój ulubiony cień i polecam go każdemu!


Do wykończenia makijaży oka pozostają tylko rzęsy. Z pomocą przychodzi maskara Lily Lolo, która pięknie zaznacza i wydłuża moje rzęsy, delikatnie je pogrubiając. Stosowana solo lubi tworzyć grudki, dlatego każdorazowo przed tuszowaniem smaruję rzęsy odżywką i dzięki temu grudki już nie powstają.
Maskara jest naturalna, jednak nie rozpływa się tak łatwo. Moje kąciki lubią łzawić i na szczęście przy tej maskarze nie powstają nieestetyczne czarne plamy po spływającej maskarze. Do efektu pandy potrzeba prawdziwych łez :)


Moja twarz i szyja, z racji stosowania filtru z wysoką ochroną, są nieco jaśniejsze niż reszta ciała. Aby je ocieplić, korzystam z czekoladki Bourjois w odcieniu 52. Czekoladkę udało mi sie upolować na promocji -40% w Rossmannie - i o dziwo w Opolaninie nikt nie stał przy szafie Bourjois!

Bronzer ładnie zgrywa się z moją opalenizną, jednak gdy byłam bledsza był dla mnie trochę zbyt słoneczny - do konturowania bladych twarzyczek się nie nadaje.


Żeby dodać policzkom trochę koloru sięgam po róż Annabelle Minerals w odcieniu Nude. Jest to odcień uniwersalny, pasujący praktycznie do każdej cery i, co najważniejsze, jest identyczny z moim rumieńcem. Nadaje mojej buźce bardziej młodzieńczego, dziewczęcego wyrazu i trzyma się na twarzy przez cały dzień.

Kolor różu w większym stopniu oddaje zdjęcie zbiorcze. W rzeczywistości róż jest mniej cukierkowy :)


Pozostały tylko usta. A na nich szminka Felicea Naturals w odcieniu 24. Delikatnie różowym nudziaku, który nadaje ustom bardziej dziewczęcego wyrazu. Pokrywa je delikatną warstwą koloru, dzięki czemu jeśli zjem ją w ciągu dnia nie widać nieestetycznych ubytków na ustach. Posiada również niewielką ilość opalizujących drobinek, przez co usta ładnie się błyszczą, a samych drobinek na ustach nie widać bez specjalnego wglądu.
Szminka sama w sobie delikatnie nawilża usta.


W zeszłym roku było tego znacznie więcej, ale połowa rzeczy leżała nie używana, po część sięgnęłam tylko raz czy dwa razy. Tym razem kolorówka była skromniejsza, ale używana każdego dnia. Bagaż się zmniejszył, a ja i tak wyglądałam pięknie :)

Znacie coś z mojej kolorówki? Mam Wam o czymś dokładniej opowiedzieć?

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

18 sie 2014

Wakacyjna kolorówka!

Obiecałam, ujrzałam słoneczko i zrobiłam! I choć moja twarz jak zwykle wychodzi blado i chłodno na zdjęciach (pomińmy już fakt, że jestem kilka tonów ciemniejsza i definitywnie wpadam w żółte tony, nie rozumiem mojego aparatu) to kolory są dobrze złapane i w końcu mogę Wam pokazać jak nosiłam się przez okres pobytu w Bułgarii, ale nie tylko! Bawiłam się kolorami i cieniowaniem, również na ustach parę rzeczy się pojawiło :)

Zdjęcia możecie sobie przybliżyć po prostu klikając na nie :)


Jaskółka na moim oku gościła najczęściej. Jaskółeczki kocham całym sercem, świetnie podkreślają oko i wyostrzają spojrzenie, więc gdy tylko mogłam rysowałam sobie całkiem mocno wyciągniętą kreskę.
Gdy nabierałam ochotę na bardziej wieczorowy look, bawiłam się cieniami :) Wewnętrzny kącik mocno rozświetlałam złotkiem, przyciemniałam zewnętrzny matowymi brązammi, wyciągając cienie wraz z linią jaskółki. Mam nieco opadające powieki, więc załamanie zaznaczam trochę wyżej.
Makijaż świetnie wygląda w porze wieczorowej, w świetle uliczek i słabszym świetle restauracji :)

Produkty, których używałam:
Eyeliner z Yves Rocher, Felt-tip eyeliner 12h - używany nie tylko do kreski, ale i na górną linię wodną, by zagęścić rzęsy i wyeliminować prześwity.
Złoty cień nr 3 z paletki Quad Pro dla oczu niebieskich z Loreala na większość ruchomej powieki, biały cień ze złotymi drobinkami z tej samej paletki dla rozświetlenia wewnętrznego kącika.
Brązowe cienie z zewnętrznego kącika pochodzą z paletki Avon - numerki 2, 3 i 4.
Na dolnej linii wodnej prezentuje się cielista kredka z Manhattanu - khol kajal eyeliner w odcieniu 51D. Świetna jakość, trzyma się długo na moim mocno łzawiącym oku,
Standardowo na rzęsy tusz Sexy Pulp. Jestem zakochana na całego!



Przychodizła jednak też ochota na bardziej wakacyjny, kolorowy makijaż! Do niego wykorzystywałam kredki Rimmela z serii Scandaleyes. Cudną metaliczną niebieskość o nazwie Turquoise, oraz genialny zimny odcień zieleni Gossip Green - zieleń jest właściwie cieniem do oczu w kredce. Często stosowałam je solo, ale zdecydowanie bardziej podoba mi się zestawienie obu tych kolorków, przechodzących w siebie nad tęczówką (z pomocą pędzelka do smużenia :)).
Kredki same w sobie są fenomenalne, kolor długo się trzyma powieki (nawet tak kapryśnej jak moja, uwierzcie mi, nie ma na świecie bardziej tłustych powiek), łatwo się z nimi pracuje. Mogą stanowić świetną bazę pod cienie, łatwo się je rozciera. Chętnie zaopatrzę się w inne kolorki :)


Nie byłabym sobą, gdybym nie wzięła ze sobą klasycznej czerwieni na usta. Postawiłam na pomadkę z Manhattana - Soft Mat Lipcream w odcieniu 45H - kolor ciepły, świetnie pasujący do rudych włosów i do opalenizny, genialnie wyglądający wieczorem. A jak wiecie, ja kocham czerwienie pod każdą postacią.
Pomadka ma kremową konsystencję i matowe wykończenie. Zasycha na ustach, zjada się równomiernie, jednak po jedzeniu trzeba zaliczyć małą poprawkę. Nie wysusza ust, czego się spodziewałam po matowej pomadce. Łatwo się z nią pracuje i przy okazji pracy pachnie nam pięknie cynamonem :)


Ostatnio zakochałam się również w fioletach, więc postanowiłam zakupić do kompletu również z Manhattana (w końcu sprawdzony) tint Colour Splash w odcieniu 64M Berlin Berry. Kolor piękny podczas próbowania na ręce, głęboki fiolet. Na ustach bardziej fuksja, ale też ciekawy.
Z tego produktu nie jestem zadowolona. Chcąc uzyskać głęboki fiolet, nakładałam go dość sporo, warstwami. Po pewnym czasie na ustach robiły się ciemniejsze plamy. Sprawdzał się jedynie jako tako nałożony bardzo cieniutką warstwą, jak na zdjęciu.
Produkt sam w sobie wysuszał usta i w nieprzyjemny sposób je ściągał. By zniwelować ten efekt smarowałam usta na wykończenie pomadką, w Bulgarii Niveą, obecnie Eubioną - znacznie mniej wyczuwalna na ustach, nie przesuwa koloru w ogóle.
Jak to tint, barwi usta bardzo mocno, po przetarciu wieczorkiem ust mamy kolor i na waciku, i dalej na ustach. Potrzeba sporo płynu micelarnego, by go rozpuścić, a i tak potrzeba nocy, by kolor całkowicie z ust znikł. Jednak fakt faktem, że produkt się praktycznie nie zjada.


Zostały mi do opisania już tylko kolorowe produkty do twarzy. Tak, jak Wam wspominałam już w poście o mojej kosmetyczce wakacyjnej, nie brałam ze sobą podkładu, bo fizycznie nie miałam odpowiedniego koloru - ciężko też jest przewidzieć jak bardzo uda nam się opalić. Zabrałam ze sobą więc tylko puder Stay Matte w kolorze 006 Warm Beige (i tak o wiele za jasny pod koniec, ale po pudrze tego tak nie widać :)) i do kompletu bronzer z Catrice w odcieniu medium, który gdzieś mi się stracił po torbach. Z bronzera średnio byłam zadowolona, bo trochę odbiegał od mojego koloru opalenizny - miał pomarańczowo-miedziane tony, a moja opalenizna wchodziła bardziej w żółto-złote tony.

Do tego koniecznie coś do podkreślania brwi. Przydał się szczególnie pod koniec wyjazdu, gdy stając przed luster fizycznie moich brwi nie było, tak bardzo rozjaśnione słońcem były. Kredka do brwi z Catrice w kolorze 020 Date With Ash-Ton. Kolor niby zimny, ma w sobie jednak trochę ciepła jak już znajdzie się na twarzy. Dobry dla blondynek, ale i przy moich rudych włosach wygląda nieźle, zdecydowanie wiele razy lepiej niż Permament Taupe z Color Tattoo.

Na wykończenie mój ulubiony róż z Annabelle Minerals w odcieniu Nude. Kolor niby zimny, ale idealnie zgrywający się z moim naturalnym rumieńcem - czy to spowodowany ciepełkiem, czy słoneczkiem. Uwielbiam, używać będę zawsze i wszędzie. No, z małymi  odstępstwami, bo brzoskwiniowe tony też lubię :)

To by było tyle na temat moich wakacyjnych makijaży i całej kolorówki, jaka ze mną pojechała. Podoba Wam się? :)


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


16 sie 2014

Moja (prawie) roczna przygoda z minerałami!

Poszalałam trochę z zakupami po powrocie z wakacji! Nagle stał się potrzebny nowy podkład, po stary zbyt jasny, nagle Tangle Teezer okazał się być niezbędny i poleciałam po niego do Hebe, kończy mi się tusz, więc od razu zrobiłam zapas, przy okazji zahaczyłam o Empik by kupić sobie coś do poduszki, a tu jeszcze koleżanka robi zakupy na ezebrze, a tam kredki do ust z Bourjois po taniości... W portfelu pustką zawiało, ale poratowała mnie ciotka mojego B., która szukała kogoś do pokelnerowania :) Piszę do Was już po zabawie w kelnerkę... I teraz zaczęło marzyć mi się pudełko od Full Mellow, a jak tu się oprzeć pokusie?

Tyle z moich chciejstw i braku pohamowań w sferze zakupowej. Aż siebie nie poznaję!
Z wiadomości życiowych Jaskółki dodam jeszcze tyle, że do Radomia się nie wybieramy, bo podróż nas za drogo autkiem wyjdzie. Perkusja pojedzie sobie spokojnie w pudle, a my za to ze znajomymi wybierzemy się do Opola, by poznać miasto i przyszłe mieszkanie! Tutaj malutka prośba do whiteski o jakieś dane kontaktowe, bym mogła się na miejscu z Tobą umówić! Nie wiem czy dam radę podczas tego wyjazdu (czy mnie znajomi wypuszczą!), ale fajnie będzie mieć już do Ciebie cynk. Czasu dla siebie w Opolu będziemy mieli aż nadto, jeszcze we wrześniu będziemy jechać wcześniej, bo muszę na miejscu badania porobić :)

Kwestię informacyjną możemy zamknąć, teraz mogę bezkarnie zacząć Was kusić. Kusić najlepszym zakupem i swego rodzaju zmianie w pielęgnacji (zaraz po hennie!), jakiego dokonałam na mojej drodze ku pięknej i radosnej Jaskółce. Mowa o zmianie podkładu na mineralny - o Annabelle Minerals.

http://annabelleminerals.pl/

Dlaczego zdecydowałam się na annabellki? Muszę przyznać, że ich głównym atutem była cena. O minerałach każdej firmy można powiedzieć wiele dobrego: są naturalne, ich skład jest króciutki, nie ma co w nich uczulać, zapychać, skóra pod nimi oddycha. Gdyby porównać składy różnych marek, niewiele się od siebie różnią. O ich cenie więc decyduje jakość samego produktu, jego składników, stopień rozdrobnienia naszych minerałów. Annabelle Minerals daje nam dobrą jakość w naprawdę przystępnej cenie.

Moja przygoda z annabellkami rozpoczęła się we wrześniu ubiegłego roku, gdy zdecydowałam się na zakup zestawu startowego w formie kryjącej. Zestaw startowy obejmuje podkład 10g (50zł), róż 4g (30zł), korektor 4g (30zł) i pędzelek do wyboru: flat top, kabuki, do różu (każdy 30zł), za który płacimy 110zł - dostajemy więc 30zł zniżki na cały zestaw. W moim zestawie wylądował podkład Natural Light, róż Nude, korektor Light i pędzelek flat top. Z całego zestawu nie sprawdził się tylko korektor - zdecydowanie za jasny odcień, odpowiedni dla prawdziwych bladziochów, nie takich udawanych jak ja :)


W dzisiejszej notce chcę Wam przybliżyć podkład w wersji kryjącej i pędzelek, który świetnie to krycie zapewnia. 10 g produktu dostajemy w stylowym opakowaniu z sitkiem. Pokrywka odkręca się wygodnie, w podróży nie robi tego samodzielnie, można spokojnie wozić ze sobą bez strachu przed wszechobecnym pyłem roznoszącym się po całej torbie. Rzecz ma się jednak zupełnie inaczej jeśli chodzi o wnętrze opakowania. Nie wiem dlaczego Annabelle Minnerals nie zaopatrzy większego opakowania - za które bagatela płacimy więcej - w to samo zabezpieczenie, w jakie zaopatruje 4g pudełeczka. Będę Wam je pokazywać w notce o różu, gdyż on również (i korektor także!) takie zabezpieczenie posiada.

Kochani, dowiedziałam się przed chwilką, że Annabelle Minerals jakiś czas temu większe opakowanie również zaopatrzyło w zabezpieczające przekręcane sitko. Taka nieścisłość się wywiązała w związku z dawną datą zakupu mojego egzemplarza :)

Ponadto wieczko niemiłosiernie się brudzi. Wiadomo, jak się pracuje z sypkimi minerałami, zawsze trochę pyłku uniesie się w powietrze, czy to przy odkręcaniu (szczególnie, gdy brak zabezpieczenia), czy przy zakręcaniu, czy przy aplikacji na pędzelek. Każdy najdrobniejszy ślad widać na tej pięknej czerni, co odejmuje jej uroku. Napis jednak się nie ściera (co znowu ma miejsce w mniejszych opakowaniach, widać to po różu).

Pędzelek jest świetnie wykonany, byłam zdumiona jego jakością za cenę zaledwie 30zł. Krótki bambusowy trzonek spisuje się u mnie idealnie, świetnie się go trzyma - szczególnie przy małych łapkach. Włosie jest niesamowicie miękkie, włoski odstają bardzo delikatnie (zdjęcie niżej), nie wypadają - nie licząc jednego kosmity, który postanowił nieco wyjść z szeregu, ale ani kroku dalej; ten stan rzeczy nastąpił zaraz na początku użytkowania i trwa po dziś dzień, jednak nie przeszkadza to w makijażu: nie smuży, nie pozostawia śladów, jakby wszystko było na swoim miejscu. Jest to świetny interes na dłużej, bo pędzel ma się świetnie, a myję go co dwa dni odkąd go mam.


Kolor podkładu z biegiem czasu - szczególnie gdy zaczęło się robić cieplej - okazał się za bardzo różowy. Seria Natural łączy w sobie odcienie neutralne, przypomina większość odcieni podkładów drogeryjnych, która łączy w sobie beżowo-różowe tony, bardziej w stronę beżu, niemniej jednak różu też tam trochę jest. Ten róż z biegiem czasu wybijał się na mojej twarzy - stąd też kolejny Annabellek w odcieniu Golden Light już do mnie jedzie!

Sam w sobie jest bardzo dobrze zmielony, jego konsystencja jest delikatnie kremowa, pomimo sypkiej konsystencji. Podkład zbiera się w drobne kupki, jakby skleja ze sobą. Dzięki temu świetnie sunie po twarzy, nie pozostawia smug, nie odznacza się na włoskach - a przecież mamy do czynienia z sypkim produktem!

Jeśli chodzi o krycie podkładu, jest fenomenalne. Fenomenalne! Nigdy nie spodziewałabym się takiego krycia po sypkim produkcie, a tu się okazuje, że kryje lepiej od niejednego podkładu! Bez problemu zakrywa czerwone ślady, naczynka, przebarwienia. Z większymi problemami, np. wypryskami czy bliznami oczywiście nie daje rady w stu procentach, za to zdecydowanie nie są widoczne z dalszej odległości. Krycie to można stopniować, nakładać kilka warstw, zwiększyć natężenie w miejscach, które tego wymagają, zmniejszyć w tych, gdzie tego nie potrzeba. Buźka dalej będzie wyglądała jednolicie.

Czy z minerałami można uniknąć efektu maski? Jak najbardziej, trzeba tylko umiejętnie się nimi posługiwać. Nie jest to żadna filozofia, wystarczy nakładać na siebie cienkie warstwy. Wychodzi nam to zdecydowanie na lepsze niż nałożenie w pośpiechu od razu grubej warstwy - takie działanie zapewnia jedynie efekt ciasta i zbieranie w załamaniach i zmarszczkach. Trzeba też pamiętać, by z warstwami nie przesadzić - najlepszy efekt uzyskuje się do 4, potem podkład robi się widoczny na twarzy.

Od razu zaznaczam, nie przeraźcie się pierwszym spotkaniem z minerałami. Zanim stopią się ze skórą mija trochę czasu - w zależności od nałożonych warstw, od piętnastu do trzydziestu minut. W tym czasie minerały łączą się z naszym sebum i zlewają z naszą skórą, stają się niewidoczne, dają naturalny efekt pięknej cery z delikatnym blaskiem (można to oczywiście zmatowić pudrem). Można to przyspieszyć psikając twarz wodą termalną.


Na tym zdjęciu pięknie widać różowe tony w Natural Light - chociaż sam podkład zdecydowanie taki nie jest. Kolorek jest efektem prawie rocznego pocierania pędzelkiem o wieczko z podkładem. Odcienie Natural mają taką niesamowitą własność, że nałożone na twarz (czy rękę w przypadku swatchy :)) są strasznie jasne, beżowe. Dopiero po potarciu kolor robi się różowawy i nieco ciemniejszy. Pozostałe dwa odcienie nie mają takich magicznych mocy :)

Podkład na mojej przetłuszczającej się buźce wytrzymuje do pięciu godzin bez poprawek. Jeśli w trakcie dnia ze dwa, trzy razy zastosuję bibułkę matującą i zagruntuję podkład ponownie pudrem da się efekt przeciągnąć do siedmiu. Potem skóra się błyszczy i większe wypryski wychodzą na światło dzienne. Niemniej jednak mniejszych przebarwień nie widać do momentu zmycia makijażu wieczorem. Na cerze mniej przetłuszczającej się i suchej efekt będzie dłuższy.

Uwaga na suche skórki! Do minerałów buźka musi być dobrze nawilżona! Wszystkie suchości pod minerałami widać, nie ma zmiłuj, trzeba o siebie dbać, nawilżać, pić wodę, coby się nawadniać od środka i robić peelingi.
W przypadku kremów stosowanych pod minerały, cóż, nie zawsze się jedno z drugim dogada. Warto pamiętać, by nie stosować silikonowych kremów odcinających naszą twarz od reszty świata, bo cała magia minerałów nic nie zdziała.
Po nałożeniu kremu trzeba odczekać aż się wchłonie, by nie zrobić sobie plam. Potem sunie gładko :)

Podkład w ciągu dnia - dopóki twarz się nie błyszczy - nie ściera się z twarzy, nie znika. Nie powiedziałabym jednak, że jest odporny na wodę, jak sugeruje producent. Na łzy, może i owszem, na większą ilość wody już niestety nie, minerałki popłyną razem z nią.

Pędzel flap top kryje mocno, pozwala upakować produkt w jednym miejscu. Z początku trzeba się nauczyć z nim współpracować, łatwo nałożyć zbyt wiele, zrobić plamę na dzień dobry, zniechęcić się do minerałów. Myślę, że znacznie łatwiej będzie zacząć z pędzlem kabuki (który też do mnie już jedzie!). Za to jeśli już nauczycie się z tym pędzlem współpracować, za nic go nie oddacie! Wprawna ręka zafunduje sobie świetne krycie wyglądające naturalnie w krótkim czasie.


Oczywiście mam patent na ten pędzel - tyle czasu się nim maluję, musiałam się z nim jakoś dogadać :) Oprócz tradycyjnego strząsania nadmiaru produktu z powrotem do wieczka, ja praktykuję jeszcze delikatnie stukanie rączką o umywalkę czy biurko, w zależności gdzie się maluję. Taki prosty zabieg sprawia, że podkład wpada nieco głębiej między włoski pędzla i naprawdę trudno jest sobie zafundować plamę. Podkład rozprowadza się równomiernie bardzo cienką warstwą.

Ale, ale, co by nie być gołosłownym, wypadałoby efekt pokazać. Bo kto to tam wierzy, na słowo? Te z Was, które miały okazję kiedyś mnie zobaczyć na spotkaniach - miałam na sobie Annabellki! A te, które nie miały... Zapraszam na ponowne zaglądnięcie do zdjęcia zrobionego przez Anię podczas majowego spotkania blogerek w Gliwicach :) Pamiętajcie, że ja naprawdę ciągle męczę się z moją skórą, mam mnóstwo zamkniętych zaskórników, zaczerwienień na policzkach, blizn, moje policzki oblegają rozszerzone pory. Tego dnia nie było lepiej! A samo zdjęcie jest robione z odległości, do tego minerałki pięknie odbijają światło. Efekt:

http://45stopni.blogspot.com/
Malusia uwaga: podkład wchodzi w rozszerzone pory, z bliska to widać. Da się efekt zminimalizować stosując puder POD podkład (jego trwałość jest też wtedy wydłużona, szczególnie jeśli mamy do czynienia np. z pudrem bambusowym - metoda świetna nie tylko pod minerały!).

Byłabym zapomniała opowiedzieć jak moja skóra zareagowała na Annabellki. Oczyściła się, mam zdecydowanie mniej wyprysków - czasem nawet ich brak, tylko zaskórniki ciągle mnie męczą. Przestała być szara i zmęczona, nabrała blasku i bywają dni, że śmiało wychodzę tylko z pudrem na twarzy (tutaj chętnie uśmiechnę się do samego Annabelle Minerals, zrobię słodkie oczka i poproszę o puder do kolekcji!) i się jej nie wstydzę.

P.S. Na powyższym zdjęciu mam również na policzkach róż w odcieniu Nude. Jest genialny, kolorystycznie podobny do mojego naturalnego rumieńca, który przyozdobił mi na zdjęciu lico :)

Nie wiem jak Wy, ale ja Annabellki kocham cały serduszkiem. I nie zamienię na nic innego! No, może w dzień ślubu, na coś co przetrwa całą noc. Ale do tej pamiętnej nocy jeszcze sporo czasu, przed nią i po niej zdecydowanie Annabellki.

Ktoś z Was już się z nimi poznał? Jak Wasze wrażenia?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka


24 sty 2014

Studniówkowa retrospekcja

Obiecałam Wam, że pokażę Wam mój studniówkowy makijaż. Postanowiłam dzisiaj się spiąć i choć światło nie dopisywało, wzięłam się za siebie, zrobiłam z tysiąc zdjęć i wyłoniłam najlepsze. Oprócz samego makijażu mam dla Was również zdjęcia mojej fryzury od każdej strony, a gdy dostanę w końcu płytkę ze zdjęciami podzielę się także nimi! (:

Makijaż sam w sobie jest bardzo prosty, skupia się jedynie na 4 cieniach: 3 z nich to brązy, którymi bawiłam się na górnej powiece. Czwarty, złoty, miał makijaż ożywić, dodać mu fikuśności i wydobyć z moich oczu niebieski, który się na co dzień nieźle kryje :) Rzęsy zagęściłam kredką-kholem z YR i wytuszowałam tuszem z Sensique. Brązy są na zdjęciach słabo widoczne, w rzeczywistości były mocniejsze, choć dalej subtelne. W makijażu królowała kreska.
Nie ma co przedłużać...


Jedyne zdjęcie, które udało mi się zrobić w tym pamiętnym dniu! Było słoneczko jeszcze...





A oto kosmetyki, których użyłam:


  • zaznaczyłam załamanie i zewnętrzny kącik ciepłym brązem od Wibo - cienie z jedwabiem i witaminą E
  • nałożyłam połyskujący brąz z Loreala Quad Pro dla oczu szarych na powiekę ruchomą i roztarłam przejście pomiędzy cieniami
  • na przejście nałożyłam satynowy brąz od Lovely (I love satin) i ponownie wszystko roztarłam
  • zrobiłam kreskę ciepłym złotym cieniem z palety Lovely - Disco make up set
  • zagęściłam rzęsy, wytuszowałam... :)
Banalnie proste, prawda? Jak Wam się taka prostota podoba?
Jeszcze obiecana fryzura (:


To zdjęcie pokazywałam Wam już kilka dni temu na FB - widzicie, jakie Was rzeczy mogą ominąć? :)






Tutaj wyraźnie widać, że henna wyszła mi jaśniej, niż powinna. Dodałam do niej miodu i to jego obwiniam. Nigdy więcej miodu do henny! A na dniach funduję sobie glossa (:


To na razie tyle moich studniówkowych wspominek. Gdy tylko dostanę zdjęcia, mam zamiar tę notkę uaktualnić. Oczywiście dam Wam znać!

Ponawiam pytanie: jesteście zainteresowane małym rozdaniem z kremami od Tołpy? Otworzone, użyte 2-3 razy, niestety niedopasowane do moich potrzeb... Chętnie oddam w dobre ręce :)

Pozdrawiam! Jaskółka

Disqus for Jaskółcze Ziele