28 lut 2016

Spotkanie blogerek urodowych w Zabrzu | 20.02.2016

Cześć kochani! W zeszłym tygodniu miałam małą przygodę :) Wybrałam się wraz z moim osobistym bodyguardem Tosiem do Zabrza na spotkanie blogerek! Spotkanie było organizowane przez świetne dziewczyny, Klaudię (She Wolf) i Adę (Avida Dollars), które miałam okazję poznać już na Meet Beauty i które bardzo serdecznie pozdrawiam. Dziewczyny wysłały do uczestniczek specjalne zaproszenie, co sprawiło, że poczułam się naprawdę wyjątkowo :)

Klaudia, piękność o urodzie ze wschodnich kresów, odebrała większość dziewczyn, w tym mnie, z dworca i z uroczą różową karteczką kierowała nas przez miasto. Już wtedy rozpoczęły się pogawędki i atmosfera się rozluźniła :) Spotkanie odbyło się w restauracji - galerii sztuki Impresja, które było niegdyś pływalnią Huty Zabrze, przez co ma swój niepowtarzalny klimat. 

fanpage Avida Dollars
Na miejscu czekała już na nas Ada, której zawsze będę zazdrościć niesamowicie bujnej czupryny. Z miejsca zaczęłyśmy rozmawiać, dziewczyny swoją pozytywną energią potrafiły porwać w wir rozmowy nawet tak nieśmiałą i cichą osóbkę, jak ja - co tylko świadczy o tym w jak znakomitym towarzystwie się znalazłam. Nasze śmiechy - którym nie było końca, Paulina bliżej znana Wam jako Czarszka już o to zadbała :):):) - wypełniły całą restaurację. 

instagram Avida Dollars
Już podczas spotkania rozpoczęły się rozmowy o następnym i powiem szczerze, że naprawdę nie mogę się doczekać. O każdej z dziewczyn można powiedzieć tysiąc wspaniałych rzeczy, Ania (Dziewczyna z Kwiatkiem) urzekła mnie czułością, z jaką mówiła o swoim narzeczonym Bobo, Maria (Make My Place) musi posiadać jakieś magiczne moce, bo zatrzymała czas w wieku 16 lat - a wiedźmą nie jest na pewno, bo jest jedną z najmilszych osóbek, jakie poznałam! - Aga (Agusiak747) ma niesamowity uśmiech i mnóstwo energii w sobie, Karolina (Yuki) ma włosy długie jak Roszpunka i czarujący śmiech, Patrycja (Pata bloguje) przypomina mi małego łobuziaka z niesamowitą pozytywną energią, Paulina (Czarszka) to straszna gaduła - ale to dobrze, bo mówi same ciekawe i pouczające rzeczy! - i oczywiście nasze wspaniałe organizatorki - Ada (Avida Dollars), która opowiada najlepsze anegdotki i na której oczy nie mogłam się napatrzeć oraz Klaudia (She Wolf), wspomniana już piękność ze wschodnich kresów, która jest tak sympatyczną osóbką, że polubiłam ją z miejsca od pierwszej wymiany zdań :)

fanpage Avida Dollars
Z takim towarzystwem nie można się nie bawić dobrze! Spędziłam z dziewczynami ponad 4 godziny, dziewczyny siedziały razem nawet jeszcze dłużej :) Dziękuję ślicznie za wspólnie spędzony czas, niesamowicie przyjazną atmosferę i mnóstwo powodów do śmiechu!

instagram Dziewczyna z Kwiatkiem
Dziewczyny przygotowały dla nas wcale nie drobne upominki, wszystkie wspaniałe. Mam okazję poznać wiele wspaniałych marek!


Domowy Kosmetyk to nowiutka polska marka na naturalnym rynku kosmetyków. Kosmetyki przyszły do nas w tym przepięknym opakowaniu! Bardzo się cieszę, że mamy okazję się poznać, bardzo lubię takie nowinki. Pudełeczko pięknie pachniało cytrusami i mam nadzieję, że ten cudny zapach to zapowiedź naszej przygody :)


Bio IQ to kolejna polska! marka, która od dłuższego czasu kusi mnie na instagramie :) Oprócz kosmetyków dostałyśmy piękną filcową kosmetyczkę z turkusową siateczką w miejscu otworów wykonaną przez Lilalu. Bardzo się cieszę z nawilżającego kremu, a kosmetyczka na pewno wyląduje w mojej torebce!


Alpha H to marka zupełnie mi nieznana, ale produkty bardzo mnie ucieszyły. Dostałam tonik kwasowy z 5% kwasem glikolowym o niskim pH 2,5, który już zaczęłam kwasić i siebie, i Tośka. Reszta na razie czeka w kolejce, choć nie mogę się doczekać i muszę się mocno powstrzymywać :)


Wśród podarunków nie zabrakło również kolorówki! Mam okazję poznać minerałki Pixie, mają duży wybór kolorów i żółty odcień żółtemu nierówny, dzięki czemu naprawdę mam co testować na mojej buzi. Felicea jest mi całkiem dobrze znana, jestem posiadaczka szminki, kredki do brwi oraz oczu, a także korektora, dlatego ogromnie się cieszę, że moja kolekcja poszerzy się o cień w kredce. Lily Lolo (jak i dystrybutor Costasy) również jest mi znane, mogłyście czytać o tej marce w moim kajeciku już nie raz. W nasze łapki wpadła ich nowość, naturalna mgiełka utrwalająca makijaż, a także próbka kremiku nowej marki u Costasy - Nourish. Każda z nas dostała również precyzyjny pędzelek do kresek firmy Nanshy, taki który od dłuższego czasu planowałam sobie kupić. Świetnie maluje się nim kreski - ale jestem gapa i zapomniałam go pokazać na zdjęciu. Teraz już nie mam światła, by swój błąd naprawić, ale postaram się we wtorek podmienić zdjęcia :)


Manna to kolejna polska marka, co ogromnie mnie cieszy - serce rośnie, gdy widzi się tak świetne polskie marki! Manna słynie głównie z mydeł, stąd też w mojej paczuszce znalazło się czekoladowe mydełko oraz takie z węglem aktywnym. Jednak prawdziwą radość wzbudziła we mnie kula do kąpieli, cudnie pachnąca lawendą.  Dostałam też 10ml mini słoiczek z olejek ze słodkich migdałów, który od dawna chciałam wypróbować!


Od Helfy dostałyśmy nowość w sklepie - olejek marki Mohani, którego rodzaj mogłyśmy sobie same wybrać. Postawiłam na olejek Marula. Dodatkowo dostałyśmy saszetki próbek Sesa, w tym olejek, który od dawna chodził mi po głowie. Saszetki te wywołały sporo śmiechu po wyciągnięciu ich z paczki, bo skojarzyły nam się z czymś zupełnie innym... :) Phytocode, który niedawno podbił serca właścicielek lutowego Natudalnie z Pudełka przesłał nam sporo próbek ze swojej oferty. Mam również okazję poznać masło shea od Duafe. Uwielbiam masło shea, a te od Duafe ma lżejszą konsystencje i w moim przypadku przepięknie, ale delikatnie, pachnie olejkiem cytrynowym. Beautyful Face podarowało nam maseczkę kolagenową, którą mam zamiar dzisiaj wieczorkiem otworzyć :)


Elogie zafundowało nam półtorej miesiąca kuracji ampułkami kolagenowymi. W moim przypadku jest to wersja z kofeiną i witaminami. Ampułka z powodzeniem starcza mi na twarz, szyję i dekolt, i jeszcze troszkę trafia się Tośkowi na buzinkę. Jestem ciekawa efektów po półtorej miesiąca, dzisiaj na twarz trafia druga ampułka!

Długo będę wspominać to spotkanie! Nie mogę się doczekać, aż znowu gdzieś wyskoczymy razem. Koniecznie poznajcie się z dziewczynami, jeśli jeszcze ich nie znacie i podglądnijcie jakie skarby dostały - bo dziewczyny postarały się tak bardzo, że dopasowały kosmetyki do naszych potrzeb! Jeśli jesteście zainteresowane, Czarszka nakręciła króciutkiego vloga ze spotkania (który kryje się w długaśnym jak odcinek serialu vlogu:):):)) - króciutkiego, bo bawiłyśmy się tak dobrze, że nie było czasu na wyciąganie aparatów :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


23 lut 2016

Migdałowe mleczko do ciała | Le Petit Marseillais

Cześć kochani! Muszę Wam się przyznać, że odkąd piję rano owocowe koktajle i dbam o odpowiednie nawodnienie, rozpiera mnie niesamowita energia! Mam tysiąc pomysłów na minutę i ciągle muszę coś robić :) Więc wreszcie udało mi się obcykać wszystkie kosmetyki, które chcę Wam pokazać, więcej wychodzę i spotykam się ze znajomymi, rozwijam hobby i nagle się okazało, że 24 godziny to wcale nie tak mało - no dobra, przyznaję się, że plan zajęć trochę mi pomógł w rozciągnięciu dnia dla siebie, bo mam zdecydowanie mniej zajęć. Do pełni szczęścia potrzeba mi jeszcze tylko wiosny za oknem!

Dzisiaj porozmawiamy sobie balsamie do ciała, który polubiłam tak bardzo, że smaruję się nim kilka razy w tygodniu - a jest to wyczyn, jak dla osóbki, której nigdy nie chce się smarować balsamem. Moja skóra na ciele raczej się nie przesusza, więc nie odczuwam (albo raczej nie odczuwałam!) potrzeby, balsamy były przeznaczone na wyjątkowe wieczory spa, a i tak najczęściej kończyło się łyżką oleju dodanym do kąpieli, w celu odżywienia skóry. Rób peelingiem, po którym nie trzeba się już smarować :)

Moje spojrzenie na balsamy odmieniło się nie tyle z tym balsamem - chociaż lubię go bardzo - co z przeniesieniem balsamu do łazienki, gdzie zaraz po kąpieli na jeszcze wilgotną skórę nakładałam porcję. Wszystko wchłania się szybciutko, a samo masowanie ciała przebiega szybciutko.


Muszę się Wam do czegoś przyznać. Byłam dość sceptycznie nastawiona do marki Le Petit Marseillais, głównie dlatego, że wszędzie było jej pełno i wszyscy się nią zachwycali. W większości przypadków, gdy jest wielkie bum na określoną markę i kosmetyk, u mnie te produkty się nie sprawdzają - choć muszę przyznać, że ciężko było przejść obojętnie obok takich kolorowych opakowań na półkach :)

I tak się stało, że skoro ja nie chciałam wyjść marce na przeciw, ona przyszła do mnie sama - jako podarunek z naszego listopadowego opolskiego spotkania blogerek. Przyszła całkiem szykowna, w uroczym opakowaniu, w towarzystwie dwóch żeli i małą zabawą, w której musiałam zapach tych żeli odgadnąć. Moje wewnętrzne dziecko się zachwyciło tą tajemniczą otoczką i moje spojrzenie na markę zmieniło się jeszcze zanim zaczęłam używać jej kosmetyki.

Balsam ma uroczą żółtą butelkę z porządnego plastiku, jest zaopatrzony w wygodną pompkę, która aplikuje akuratną ilość produktu. Ma piękny zapach migdałowego mleczka, lekko słodkawy, ale bynajmniej nie mdły. Konsystencja jego jest bardzo lekka, choć nie płynna. Szybciutko się wchłania, nawet jeśli nie stosujemy mojego przebiegłego tricku z balsamowaniem na wilgotną i jeszcze rozgrzaną skórę, i nie zostawia lepkiego filmu, którego strasznie nie lubię.

Woda, gliceryna, Caprylic/Capric Triglyceride, płynna parafina, PEG-6-Stearate, Dimethicone, Octyldodecyl Myristate, Cetearyl Alcohol, masło shea, olej arganowy, olej ze słodkich migdałów, Glyceryl Stearate, Cera Microcristallina (wosk z ropy naftowej), parafina, Ceteth-20, Steareth-20, Polysorbate 85, Acrylates/Acrylamide, Copolymer, Carbomer, Methylparaben, DMDM Hydantoin, Ethylparaben, Parfum

Skład nie jest taki najgorszy, jeśli chodzi o produkt, który możemy dostać w drogerii już za 16zł. Pozbyłabym się z niego parafiny i jej pochodnych, ale szczerze muszę przyznać, że ich dodatek nic złego mi nie robi, a mam tendencję do wysypywania na biuście i plecach. Nie jest to produkt, po który sięgnęłabym dobrowolnie w drogerii, ale cieszę się, że go poznałam :)


Mleczko nawilża bardzo dobrze. Nawilża, nie na tłuszcza, co cieszy mnie ogromnie. Nawilżenie jest wyczuwalne na skórę jeszcze połowę dnia, lub jeszcze rano, jeśli balsamowałam się przed pójściem spać. Do skóry nie przyklejają się nitki z materiału, nie trzeba czekać aż się wchłonie przed założeniem ubrań. Na dłuższą metę skóra staje się miększa i nie wymaga codziennego balsamowania. Miałam okazję wczoraj sprawdzić stopień wilgotności mojej skóry, i na przedramionach wyszedł mi wynik 37%, co daje skórę normalną, co tylko świadczy o działaniu tego balsamu :)

Cieszę się ogromnie, że mieliśmy okazję się poznać. Przekonał takiego upartego osła, jak ja, do regularnego kremowania ciała, którego skutki zauważył nawet Tosiek - a wiecie jak to jest, skoro facet zauważył, to coś musi być na rzeczy :)

Znacie produkty Le Petit Marseillais? Macie jakiś swój ulubiony?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


21 lut 2016

Lekkie pióro Jaskółki walczy o Złote Jabłko!

Cześć kochane! Dzisiaj chciałabym Wam z całego serca podziękować. A jest za co! Michał, genialny facet prowadzący bloga, jak i vloga Twoje Źródło Urody - które oba Wam serdecznie polecam, bo są kolebką wiedzy oraz świetnymi inspiracjami do tworzenia prostych domowych kosmetyków (świetnych na prezent dla najbliższych); sama uwielbiam jego filmiki - stworzył ranking dla najlepszych blogerów oraz vlogerów urodowych. W rankingu głosowali inni blogerzy, czyli w dużej części Wy kochani!, na swoich faworytów w poszczególnych kategoriach. I oto jestem, Jaskółka, szara mycha pośród wielkich blogów, wyróżniona w kategorii lekkiego pióra!

https://www.facebook.com/Secrets-of-beauty-porozmawiajmy-o-urodzie-1575636762661546/?fref=photo
Nagroda "Złote Jabłko" z fanpage'a Secrets of beauty - porozmawiajmy o urodzie

Dowiedziałam się o tym w czwartek na wyjątkowo nudnym wykładzie wprowadzającym do chemii nieorganicznej. Nie miałam pojęcia o rankingu, po prostu zobaczyłam zwiększoną liczbę wejść z bloga Michała. A gdy go odwiedziłam, o mało co nie dostałam palpitacji serca na miejscu. Jest to dla mnie naprawdę ogromne wyróżnienie, szczególnie że pochodzi ono bezpośrednio od Was, słońca Wy moje. Niezależnie od wyniku, czuję się już wygrana - szczególnie, że widnieję obok tak świetnych osób na liście! Jak o tym myślę, to się wzruszam na nowo :)

Powstały ranking to dopiero połowa drogi. Do końca lutego można głosować mailowo na jedną osobę z każdej kategorii, by wyłonić tego najlepszego blogera lub vlogera, który otrzyma Złote Jabłko. Jeśli chcecie ponownie oddać swój głos na tworzone przeze mnie miejsce (i nie tylko! Kategorii jest 6 :)), odwiedźcie Michała tutaj i przeczytajcie co dokładnie należy umieścić w wiadomości. I koniecznie odwiedźcie pozostałe blogi widoczne w rankingu! Większość znam i bardzo sobie cenię, a te, które dopiero poznałam i zaczynam odkrywać, również są godne uwagi :)

Jeszcze raz dziękuję Wam z całego serducha, nie macie pojęcia jak wielką radość mi tym sprawiliście! A teraz przyznawać się, kto jest temu winien, hihi :)


Trzymajcie się bardzo cieplutko! Jaskółka


18 lut 2016

Makijaż z Chocolate Bar

Cześć kochani! Mam ostatnio bardzo dobry humor, bo spełniłam jedno ze swoich małych marzeń - kupiłam sobie blender typu mix&go i od kilku dni na śniadanko serwuję sobie pyszne zielone koktajle! I nie dość, że niesamowicie się cieszę, to jeszcze jestem pełna energii i moje samopoczucie, pomimo paskudnej pogody za oknem bardzo się poprawiło. 

Robicie sobie poranne koktajle? Jakie są Wasze ulubione przepisy? Na razie zajadam się szpinakiem z bananem, pomarańczą i kiwi, do tego dorzucam łyżkę siemienia lnianego i otrębów żytnich oraz łyżeczkę młodego jęczmienia, by było jeszcze pożywniej i by moje włosy pięknie rosły :)

Coś czuję, że czwartki będą naszym dzień. Na ten moment najbliższe zajęcia mam na 12.15, więc mamy dla siebie dużo czasu. Jeszcze może się to zmienić, bo nie mam jeszcze uzgodnionych godzin z hiszpańskiego, ale przynajmniej dzisiaj czwartek jest nasz. A skoro już mam tak dużo czasu, to może się pomalujemy?

Moje podejście do makijażu jest bardzo luźne, traktuję to jako przyjemność niż konieczność. Lubię się malować i potrafię na sam makijaż oka poświęcić godzinę, ale nie sprawia mi problemu wyjście bez makijażu, nawet bez uczelnię. Chyba że wyjątkowy brzydal odwiedził moją buzię :) 


Skoro mój makijaż jest przyjemnością, to potrzebujemy też przyjemnych produktów. Na buzię obecnie nakładam mieszankę kremu BB z Lily Lolo w odcieniu Light - który wcale taki jasny nie jest! - i True Match z L'Oreala o numerze N1. Jest to dla mnie w tym momencie mieszanka idealna, ponieważ pięknie rozświetla moją buzię, nie podkreśla suchych skórek, nie roluje się i kolor w końcu jest idealny. Do tego pielęgnuje i świetnie chroni przed wiatrem, dzięki dodatkowi kremu BB.

Brwi dzisiaj podkreślam delikatnie, mocno je wyczesuję, by wyglądały naturalnie. Dzisiaj mam ochotę na taką naturalność.


Przy oku pomoże mi cudna paletka Chocolate Bar od Too Faced. Pachnie ona przepieknie czekoladą, a same cienie są kremowe i nie osypują się tak bardzo - jedynie z ciemnymi kolorami jeszcze nie do końca umiem współpracować. Są świetnie napigmentowane i jeszcze lepiej się rozcierają, tworząc śliczną mgiełkę koloru. Mistrzem blendowania nie jestem, ale z tą paletką żaden makijaż nie jest mi straszny!

Paletka jest świetnie skomponowana, możemy nią wykonać zarówno makijaż dzienny, jak i wieczorowy. Zawiodłam się jedynie troszkę na kolorowych cieniach, ponieważ nie są one takie, jak się przedstawiają w paletce. Niemniej jednak paletka daje mnóstwo możliwości i można nieźle pobawić się swoją kreatywnością i budować makijaż oka z niezwykłą głębią. Świetna do zabawy, daje mnóstwo przyjemności taki makijaż, a wygląda się potem na wielkim wyjściu naprawdę zjawiskowo.


Jestem ogromnie zadowolona z jakości tych cieni. Do tej pory cienie do powiek leżały gdzieś na dnie kosmetyczki, stosowałam je jedynie na wielkie wyjścia. Mam tłuste powieki i troszkę opadające powieki, więc większość z nich zbiera mi się w załamaniach już po upływie dwóch godzin. Czekoladowa paletka trzyma się na moich powiekach przez cały dzień, cienie nie migrują i zaczynają się zbierać dopiero po 5-6 godzinach. A z bazą można w nich przetańczyć całą noc i następnego dnia jeszcze cieszyć się pięknym makijażem, nieco jedynie wyblakniętym. Sprawdziłam :)


Paletka zawiera 6 cieni matowych: Beżową White Chocolate, wpadający w brzoskwinię brąz Salted Caramel, ciepły jasny brąz Milk Chocolate, ciepły ciemny brąz Semi-Sweet, ciemny, niemal czarny brąz Tripple Fuge oraz jaśniutki róż Strawberry Bon Bon. Tego ostatniego praktycznie nie używam, nie lubię różowego na oku, a on sam w sobie jest średnio napigmentowany. 

Pozostałe mienią się w większym lub mniejszym stopniu. Gilded Ganache w opakowaniu wydaje się być starym złotem, a tak naprawdę jest bardzo ciemnym brązem z drobinkami, który ujawnia się dopiero po roztarciu. Taką małą niespodzianką, która trochę mnie zawiodła jest Cherry Cordial, ponieważ zamiast piękniego borda na oku jest zwykłym brązem z cieplejszymi drobinkami. Przepiękny za to jest Black Forrest Truffle, ciemny brąz z przepięknymi ciemno fioletowymi, nieco burgundowymi drobinkami - polecam na wielkie wyjścia, robi furorę na oku! Candied Violet po roztarciu robi się szarawo-niebieski i drobinki gdzieś się tracą.

Te cienie, których do tej pory nie wymieniłam, tworzą na oku piękną taflę, a ich drobinki są bardzo drobniutkie, niczym pyłek. Moim ulubionym, po który sięgam prawie codziennie jest Marzipan - mieni się on na oku przepięknie i cudnie odświeża spojrzenie. Hazelnut, miedziany brąz najczęściej gości na dolnej powiece, mocno go rozcieram i tworzy przepiękną mgiełkę. Haute Chocolate też bardzo lubię, wieczorem, ponieważ kryje w sobie piękną złotą poświatę. I Amaretto, który jest stworzony by błyszczeć na czerwonym dywanie, tworzy na oku piękny miedziano winny poblask. Ostatni, Champagne Truffle jest wyjątkowym cieniem, który sięgam prawie tak samo często jak po Marzipan, najczęściej do kreski na oku - tworzy na oku efekt gwiezdnego pyłku, jakbyśmy miały lekko mokre oko. 



W dzisiejszym makijażu oko moje zdobi mleczna czekolada w załamaniu, marcepan na całej ruchomej powiece - dzięki czemu moja tęczówka wydaje się bardziej zielona - a na dolnej piękny orzech laskowy.

Paletkę Chocolate Bar znajdziecie tutaj. Kosztuje 179zł.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 lut 2016

Moje ulubione lakiery | Max Factor, Anny

Jeśli chodzi o paznokcie, jestem tutaj bardzo stała. Do niedawna od lat jeśli je malowałam, to tylko na czerwono. Miałam jakieś inne kolory, jednak z reguły lądowały na moich paznokciach kilka razy, po czym oddawałam lakier mamie. Za to kolekcją czerwieni mogłam się swego czasu pochwalić! Najbardziej lubiłam odcienie winne, ale też niejeden jaskrawy znalazł miejsce na moich paznokciach.

Gdy zaczęłam studia większość moich lakierów wyrzuciłam, robiąc porządki podczas pakowania i nie kupowałam ich zbyt wiele - większość i tak nie była w stanie przetrwać mojego laboratorium - czy to stałego kontaktu z detergentami, czy choćby z samym acetonem, który jak nie wyleje się mi, to koleżance - na moje ręce :):):). Z reguły nosiłam paznokcie "gołe", ale wypielęgnowane i w sumie długo nie czułam potrzeby malowania pazurków - mam je z natury mocne, grube i szybko rosnące. Nie miałam co narzekać na ich wygląd, więc jakoś tak bezlakierowo mi się żyło prawie rok.

Mój powrót do lakierów miał miejsce w wakacje - jakoś te wakacyjne słoneczko tak na mnie wpływa, że zawsze mam ochotę na kolory, czy to w makijażu, czy w ubraniach, czy właśnie na pazurkach. Moim ulubiony wakacyjnym lakierem jest Baby Blue z Flomara, który dopadłam w Bułgarii rok temu. Przepiękny majtuszkowy kolor, lecz niestety jakość średniawa. Na następne wakacje będę musiała znaleźć coś lepszego w tym cudnym kolorze - możecie mi coś polecić?


Przyzwyczajona do malowania pazurków, ale już bez chęci na malowanie ich w jasnoniebieski odcień (jak na jesień przystało) skorzystałam z promocji w Rossmannie i zakupiłam lakier z Max Factora w moim wymarzonym różanym odcieniu. Nie myślcie sobie, że był to łatwy wybór! Stałam przed szafą chyba z dwadzieścia minut, wahając się pomiędzy tym a odpowiednikiem Bourjois - który summa summarum wydał mi się zbyt różowy :):):) i wylądował z powrotem w szafie.

Drugi lakier, który Wam dzisiaj pokażę, Anny, dostałam na spotkaniu blogerek w Opolu. Właściwie dostałam praktycznie identyczny różany odcień, który kupiłam sobie dwa dni wcześniej, ale Monika była tak kochana, że wymieniła się na ten przepiękny, również wymarzony - odkąd zobaczyłam podobny na paznokciach Ewy Red Lipstick Monster... - zimny fiolet.

Oba kolorki są bardzo eleganckie, ale mają zupełnie inny charakter. Jestem im wierna od listopada, stosuję je zamiennie i praktycznie zawsze któryś z nich możecie znaleźć na moich paznokciach. Zdradziłam z nimi nawet swoją ulubioną ostatnimi czas czerwień z Golden Rose - z serii Rich Color, numerek 45 z pięknymi opalizującymi na niebiesko! drobinkami. Wyglądają pięknie zarówno na krótkich paznokciach i długich - które również nosze naprzemiennie, bo tak mi paznokcie rosną :)

 
Ten piękny różany odcień to 50 Candy Rose. Jest świetny praktycznie na każdą okazję. Marzył mi się od dawna, długo go szukałam i bardzo go lubię. Jestem wybredna jeśli chodzi o różowe odcienie, a ten jest idealny - nie jest różowy, jest różany, w ciepłym tonie. Nie jest krzykliwy, za to jest bardzo elegancki i kobiecy. Nie ma stroju, do którego by nie pasował. Na moich paznokciach - katowany laboratorium 3 razy w tygodniu - trzyma się około 5 dni, ładnie błyszczy przez jakieś 4. I po tych pięciu dniach znacznie bardziej przeszkadza mi odrost i zniszczenia nim spowodowane niż faktyczny wygląd lakieru. Nie pęka, powstające uszczerbki są spowodowane uszkodzeniem mechanicznym - tak jak ten, który widzicie na środkowym palcu, moja osobista wina :) Po tygodniu wymaga już zmycia i pomalowania na nowo.

Żeby uzyskać kolor taki jak na zdjęciu potrzeba 3 cienkich warstw. Jest całkiem rzadki - tak, że wygodnie się nim pracuje, a cienkie warstwy wysychają naprawdę szybko. Jest zaopatrzony w długi pędzelek o średniej długości, jest on elastyczny i szybko się nim maluje. I sprawnie, a ja w tym mistrzem nie jestem. Jest to chyba jedyny lakier, którym nie zalewam sobie skórek... tak często :)


To musiało być przeznaczenie. Wzdychałam do niego długo, ale nigdzie nie umiałam znaleźć idealnego odcienia. A on przyszedł do mnie sam. Anny 218.40 Undercover Show. To nie mógł być przypadek. 

Nasz związek jest bardzo burzliwy, momentami kocham go na zabój, ale też po tygodniu mi się nudzi i wracam do różanych ciepłych objęć. Odcień jest fenomenalny, zimny, również bardzo elegancki, ale znacznie bardziej charakterny. Kojarzy się z nowoczesnością i czymś wyniosłym. Jest to pewny siebie kolor i taką aurę tworzy wokół siebie. Jest jednak nieco mniej trwalszy od poprzednika, znacznie szybciej matowieje, przez co traci swoją niesamowitość - pewnie dlatego w pewnym momencie, po wielkiej miłości mi się nudzi :) Wytrzymuje w znośnym stanie około 4-5 dni, lubi się odpryskiwać na krawędziach paznokcia, ale też nie ma tendencji do pękania.

Konsystencję to on ma znacznie gęstszą i ciężko jest położyć go cienką warstwą. Do pełnego krycia potrzeba mu dwóch warstw, ale też trzeba znacznie dłużej poczekać aż zaschnie - dlatego najczęściej mam na nim odbicia różnego rodzaju, nawet po godzinie od malowania. Ma duży i szeroki pędzelek, z którym jakoś nie do końca umiem się dogadać, przez co albo mam zalane skórki, albo niedociągnięty lakier. Ale i tak go kocham :)

Na razie miłość do obu trwa, nie rozglądam się za innymi lakierami, nawet czerwieniami. Pewnie zmieni mi się dopiero z pierwszymi porządnymi przypływami ciepła, gdy zapragnę znowu kolorów. Do tego czasu, jak zwykle, na zmianę, raz zimny fiolet, raz różane ciepełko. Dzisiaj wybieram różany, tak akurat na walentynki.

Znacie któryś z moich ukochanych lakierów? Macie swoje odcienie, do których nieustannie wracacie?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


8 lut 2016

Maskara Better Than Sex | Too Faced

Cześć kochani! Od jakiegoś czasu dzięki uprzejmości Sephory oraz wspaniałych organizatorek opolskiego spotkania blogerek w mojej kosmetyczce gości kultowa maskara Better Than Sex od Too Faced. Mam małego bzika na punkcie pięknie podkreślonych i podkręconych rzęs, a niespecjalnie lubię bawić się codziennie z zalotką i dodatkową szczotką do rozczesywania. Mam duże wymagania wobec maskary, ma nadać oku piękną oprawę z małym wkładem pracy wykonanej przeze mnie. Jesteście ciekawe czy Better Than Sex sprostała moim oczekiwaniom?


Opakowanie jest naprawdę zjawiskowe. Nie jestem zwolenniczką różu, mam do niego nawet małą awersję po dzieciństwie, w którym każda moja rzecz musiała być różowa :) Ale maskara prezentuje się naprawdę elegancko, a przy tym nie jest nudna. Przepięknie opalizująca metaliczna emalia w kolorze jasnego różu to coś, co pięknie prezentuje się na toaletce.

Nazwa nie do końca do mnie przemawia. Nie lubię promowania produktów seksem, irytuje mnie wciskanie seksualności w każdy aspekt naszego życia. Nie rozumiem tego podejścia, i tak nie przykładam zbyt wielkiej wagi do nazwy produktu - a niepotrzebne nawiązywanie do seksu nawet troszkę mnie zniechęca. Szkoda więc, że tak piękne opakowanie musi wielkimi literami mieć to nawiązanie zaznaczone.


Szczoteczka jest duża i kudłata. Z reguły lubię takie szczoteczki, mam duże oczy więc operowanie dużą szczoteczką nie sprawia mi problemu, nawet w kącikach oczu. Jeśli ma się wprawę, to dużą szczoteczką można pomalować rzęsy naprawdę w ekspresowym tempie, a właśnie na tym zależy mi codziennie rano. Niemniej jednak ta szczoteczka nabiera stanowczo za dużo produktu, który zaczyna się sklejać już na szczoteczce, dlatego gdy po raz pierwszy ją zobaczyłam miałam wobec niej obawy.

I objawy były jak najbardziej uzasadnione. Ciężko mi się pracuje z tym tuszem, bardzo łatwo skleja rzęsy i zbiera je w większe kępki, ponadto odnoszę wrażenie, że tusz jest ciężki i pokrywa rzęsy grubą warstwą. Stają się one wyraziste, ale kosztem objętości. Daje to w sumie dramatyczny efekt, a nie na takim zależy mi na co dzień. Oko ma być podkreślone, ale nie w sposób teatralny - a używam z reguły tylko jednej warstwy, dobrze wyczesanej.

Mam długie, choć proste rzęsy, całkiem gęste. Po wytuszowaniu ich maskarą Better Than Sex wydaje się ich być mniej, niż po wyczesaniu zwykłą maskarą z Kobo. Są one mocniej podkreślone, czerń wydaje się być bardziej czarna, lecz nie umiem przekonać się do tego efektu. Zdecydowanie nie jest lepsza od seksu.


O, widzicie jakie włoski na samej szczoteczce są posklejane?

Tusz jest dobry jakościowo, pomijając już fakt, że jest okropnie gęsty i trudno się z nim pracuje, by ładnie wyczesać wszystkie włoski. Trzyma się rzęs mocno, choć nie jest wodoodporny, kilka łez wzruszenia się go nie imają - ale ja też z reguły tuszuję jedynie górne rzęsy. Wytrzymuje cały dzień, nawet jeśli jest bardzo długi, nie kruszy się, rzęsy są tak samo intensywnie podkreślone jak po wyjściu. Z tym że nie utrzymuje ich podkręcenia tam długo, jak bym chciała. Podejrzewam, że przez jego gęstość rzęsy szybko się prostują. 


Dla porównania wrzucam Wam zdjęcie z mojego Instagrama z rzęsami wytuszowanymi naturalną maskarą z Lily Lolo. Jak tak teraz patrzę na to zdjęcie, to za nią tęsknię!

https://www.instagram.com/jaskolczeziele/

Maskarę Better Than Sex dostaniecie tutaj. Kosztuje 95zł.

Powiem szczerze, że jestem po uszy zakochana w ich czekoladowej paletce (przymierzam się do swatchy, jeszcze nigdy tego nie robiłam! Jakieś rady?), ale maskara to nie moja bajka - nie licząc opakowania; opakowanie to bardzo moja bajka! A jakie jest Wasze zdanie?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


3 lut 2016

Piękna twarz z Make Me Bio

Cześć kochani! Ale się za Wami stęskniłam! U mnie wszystko w porządku, jedynie sesja mocno dała mi w kość. Dodatkowo zostawiłam kartę od aparatu w domku, a nie miałam głowy do tego by kombinować nowe zdjęcia. Na szczęście yerba, sporadyczne ćwiczenia by rozruszać zasiedziane ciałko (dosłownie 5-minutowe, by główka przestała boleć) i tona słodyczy pomogły mi przejść przez sesję z całkiem niezłym wynikiem - ale dodatkowymi 2 kilogramami. Jakby tego było mało, Tosiek schudł! Jak żyć? :):):)

Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, mam teraz dodatkową motywację, by moje dwa tygodnie w domku spędzić aktywnie. Wczoraj wieczorem, zaraz po powrocie wybrałam się z mamą do OSP na zumbę, a dzisiaj rano poćwiczyłam troszkę jogi, by rozruszać zakwasy, a następnie pobawiłam się trochę ze sztangą w pokoju brata. Nic specjalnego, 3 serie z pustą sztangą, ale satysfakcja ogromna!

Obiecałam też sobie, że przez najbliższe dwa tygodnie wyrobię sobie nawyk regularnego pisania, by w nowym semestrze odruchowo siadać do małego spotkania z Wami. Mam Wam tyle do opowiedzenia, tyle wspaniałych kosmetyków do pokazania!


Dzisiaj chciałabym zapoznać Was z moim zimowym kremem na co dzień, który nie tylko chroni mnie przed mrozem i zimnym brzydkim wiatrem, ale również trzyma w ryzach wszelkie niedoskonałości. Mowa o kremiku Beautiful Face od Make Me Bio dla cery problematycznej.

Make Me Bio mają cudowne opakowania i choćby tylko z tego powodu kosmetyki tej marki marzyły mi się od dawna. Beautiful Face wrzuciłam do koszyczka pod wpływem chwili, ponieważ skończył mi się mój Hydranov. Dostałam 60ml kremu w pięknym szklanym słoiczku, zaopatrzony w uroczy konopny sznurek. Kremik ma delikatny zapach olejku herbacianego, przypadł do gustu Tośkowi :)


Zaskoczyła mnie jego konsystencja! Jest to lżejsza wersja aptecznych maści, wystarczy dosłownie odrobina, by rozprowadzić go na całej twarzy, druga odrobina na szyję i dekolt. Jednak przy naszym pierwszym razie byłam bardzo niezadowolona, bo krem zostawia tłustawą warstewkę, pomimo naniesienia niewielkiej ilości oraz tego, że wchłania się do matu. Ponieważ mam skórę tłustą, warstwa - zgodnie z moimi przewidywaniami - sprawiła, że zaczęłam się przetłuszczać w szybkim tempie. 

Znalazłam jednak na niego sposób. Zostawiam go chwilę do wchłonięcia, a następnie - przed nałożeniem podkładu - pudruje go matującym pudrem z Lily Lolo. Prosty trik sprawił, że buzia przestała się przetłuszczać, a ja miałam szansę docenić działanie kremu. Niemniej jednak zimą moja skóra przetłuszcza się w znacznie mniejszym stopniu, wymaga ode mnie większego nawilżenia. Nie do końca jestem przekonana, że krem sprawdzi się, gdy dni zrobią się cieplejsze.

Kremik gości w mojej kosmetyczce jeszcze od czasu przedświątecznego, więc był ze mną w te najgorsze mrozy. Tłusta warstewka, którą tworzy na skórze, świetnie chroniła moją wrażliwą i naczynkową buźkę przed mrozem czy zimnym, dzięki czemu nie byłam zaróżowiona podczas spacerów. Ponadto świetnie koi podrażnienia, dlatego świetnie dogadywał się z moją wrażliwą cerą (jak już został poskromiony pudrem ;)).


Jeśli chodzi o jego działanie na trądzik - jestem jak najbardziej na tak! W grudniu moja buzia wyglądała naprawdę ładnie, była gładziutka i bez śladu nieprzyjaciół. Pogorszyło mi się w styczniu z powodu stresu, ale krem sprawiał, że wypryski szybko znikały z buzi. Obecnie mam ślad po jednym nieproszonym gościu, ale ranka szybko się goi. Skóra jest dobrze odżywiona i napięta, ma piękny naturalny blask - nic dziwnego, popatrzcie na skład!
Woda, gliceryna roślinna, emulgujący wosk NF (oliwa z oliwek i lipidy z soi i wosk pszczeli), organiczny olej słonecznikowy, oliwa z oliwek, olej makadamia, trójgliceryn kaprylowo-kaprynowy (emolient tłusty z frakcjonowanego oleju kokosowego) organiczne masło shea, kwas stearynowy, fenoksyetanol, guma ksantanowa, ekstrakt z gotu koli, ekstrakt z żurawiny, ekstrakt z truskawki, ekstrakt z cytryny, olejek herbaciany, ekstrakt z liści pomidora, olejek cytrynowy

Krem ma świetne działanie na wielu płaszczyznach, ale nie jest do końca przemyślany. Większość cer problematycznych jest mieszana, jak nie tłusta i tworzenie tłustego filmu w przypadku takiego kremu nie jest mile widziane. Wystarczyłoby żeby był troszeczkę lżejszy i skradłby mi serce.
Jeśli jednak nie macie problemów z nadprodukcją sebum, to gorąco go Wam polecam. Sama jeszcze nie wiem, czy spotkamy się ponownie. Mamy jeszcze sporo czasu ze sobą, przynajmniej na kilka następnych miesięcy - poobserwuję jak moja buzia się z nim dogaduje w cieplejsze dni :)

Krem kosztuje 44zł. Możecie go znaleźć tutaj.

Jakie są Wasze doświadczenia z Make Me Bio?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele