29 gru 2015

Jaśmin i zielona herbata | Peeling Orientana

Jak się macie, kochani, po świętach? U nas ciągle trwa jeszcze dojadanie poświątecznych resztek, a mój brzuszek cały czas jest pełniutki. Potrzebowałam takiego czasu, by zapomnieć na chwilę o wszystkim, pobyć trochę z rodziną i poleniuchować na kanapie z dobrym filmem w towarzystwie zabawnych i jak zawsze udanych komentarzy mojego tatka :)

Byłam ostatnio trochę chora. Właściwie cały grudzień walczyłam z przeziębieniem, czy to olejkami eterycznymi, czy to bombami witaminowymi w postaci wyciskanych soków, piłam mnóstwo herbaty z imbirem, goździkami i sokiem malinowym... Jednak padłam tuż przed świętami, zarażona przez koleżankę ze studiów. Stąd też moje święta były bardziej leżące i przespane.

Paskudztwo nie chce jeszcze odpuścić mojego gardła, ciągle jeszcze paskudnie kaszle, ale potrafię już mówić bez problemu, ba, nawet śpiewać :) Mam nadzieję, że reszta wolnych dni pomoże mi się uporać jeszcze z tym problemem.

Muszę się Wam przyznać, że chociaż kocham grudzień za tę piękną świąteczną atmosferę - ciągle we mnie jeszcze siedzi duże dziecko, które na samą wzmiankę o świętach robi się dużo, dużo szczęśliwsze! - to był to dla mnie bardzo męczący miesiąc. Przez to stał się też trochę zaniedbany, czy to w mieszkaniu, czy na blogu. Całą moją energię pochłaniały studia i po powrocie do domu marzyłam jedynie o położeniu się do łóżka przy jakimś niewymagającym ode mnie zbyt wielkiego skupienia filmie, z piwkiem w ręku i ciastkami pod ręką. Ale każdy ma takie chwile w życiu, że musi się na chwilę wyłączyć, rozpieścić i odpocząć - ważne by z tych chwil wychodzić z dobrą energią i uśmiechem na twarzy. Potrzebowałam tego, wykorzystałam w stu procentach, a teraz biorę się znowu do roboty, pod każdym życiowym aspektem :)

Tak więc dzisiaj, w ramach wzięcia się za siebie, opowiem Wam o peelingu, który dzisiaj na pewno będzie mnie rozpieszczał podczas kąpieli - i to jest takie dobre rozpieszczanie, które poprawia humor i robi dużo dobrego dla mojego ciałka. I to rozpieszczanie będzie na bardzo wysokim poziomie, wyjęte z orientalnego spa, gdzie w powietrzu unosi się zapach świeżych kwiatów z dominującą nutą jaśminu oraz zielonej herbaty, skropionej poranną rosą. Takie piękne skojarzenia wywołuje u mnie peeling solny naszej rodzimej marki, Orientany.


Peeling ten większości z Was spodobałby się szczególnie latem, bo jego zapach jest niezwykle rześki, lekki i zwiewny. Ja jednak należę do tych osób, które zimą tęsknią bardzo za latem i lubią sobie o nim przypominać. I chociaż w pokoju gości u mnie świeca o zapachu drzewa sandałowego i wanilii, to w łazience bardzo chętnie spędzę czas z letnim powiewem jaśminu. Tym bardziej, że ja kocham jaśmin!

Poza tym w tym zapachu można się doszukać ciepłego, kwiatowego tła. Właśnie dlatego przywodzi mi na myśl orientalne spa, rodem z Tajlandii czy Japonii. Jest świeżo, lekko i prosto, a mimo wszystko przytulnie i milusio.

Orientana ma piękne etykiety, nie sądzicie?


 200g aromatycznego peelingu solnego z masłem shea kosztuje 39zł i jest to produkt nasiąknięty dobroczynnymi olejkami.

Sacharoza (cukier), chlorek sodu (sól), sól himalajska, masło shea, masło kakaowe, siarczan magnezu, wodorowęglan sodu, gliceryna, ekstrakt z płatków jaśminu, olejek jaśminowy, oliwa z oliwek, sok aloesowy, mirystynian izopropylu (emolient pozyskiwany z roślin), olej jojoba, olej z kiełków pszenicy, ekstrakt z zielonej herbaty chińskiej, tokoferol (witamina E)

Skład jest przepiękny, pełen olejków świetnie sprawdzających się w pielęgnacji skóry - masło shea, które w czystej postaci potrafi zdziałać cuda, masło kakaowe, silnie regenerujące, oliwa, olej jojoba czy z kiełków pszenicy pięknie nawilżające skórę. Ogromnie cieszy mnie obecność siarczanu magnezu - magnez bowiem może świetnie wchłaniać się przez skórę (więcej o nim przeczytacie u Izy z the Secret of Healing, do której serdecznie Was zapraszam, Iza ma bowiem ogromną wiedzę na temat naturalnej pielęgnacji). Gliceryna nawilży, sól, szczególnie ta himalajska, dostarczy mnóstwo cennych minerałów, cukier jest świetnym humektantem. No i olejek, i ekstrakt jaśminowy, piękny zapach w czystej postaci, bez sztucznych dodatków. Jestem oczarowana!


Produkt może wydobywać się z opakowania troszkę topornie, ale mamy do czynienia praktycznie z samymi olejami i masłami, a z nimi można sobie łatwiutko poradzić. Wystarczy rozgrzać produkt ciepłem naszych rąk i produkt od razu staje się przyjemniejszy w użyciu. Peeling jest mocnym ździerakiem, dlatego używam go na zwilżoną i rozgrzaną ciepłą wodą skórę, by olejki lepiej się w nią wchłaniały. Dodatkowo, pod wpływem ciepła zapach robi się jeszcze bardziej intensywniejszy. Jeśli, tak jak ja, stosujecie peelingi podczas kąpieli w wannie, gorąco polecam Wam posiedzieć troszeczkę w wodzie z rozpuszczonym peelingiem, sól oczyści naszą skórę przez pory, zapach świetnie nas zrelaksuje, a magnez będzie miał większe pole do popisu, ponieważ będzie się wchłaniał nie tylko poprzez skórę, ale również inhalację.

Po kąpieli skóra jest otulona tłuściutkim filmem, który wchłania się powoli - i to jest główny powód, dla którego sięgam po niego zimą, a nie latem. Jednak warto dać się tym olejkom porządnie wchłonąć, ponieważ tak dopieszczona skóra dziękuje nam jeszcze przez kilka dni po miłym wieczornym spa - jest miękka i elastyczna. Poza tym zapach zostaje z nami wtedy na dłużej. A nie wiem, czy wiecie, jaśmin jest afrodyzjakiem... dlatego miłego wieczoru z tym peelingiem nie powinno się kończyć na kąpieli, przytulcie się do swoich ukochanych :)

Muszę się Wam szczerze przyznać, że jeszcze żaden dodatek kąpielowy nie wywarł na mnie tak dobrego wrażenia, jak ten peeling - pobił nawet kolorowe płyny do kąpieli z Kneippa. Sięgnę po niego jeszcze nie raz, ale koniecznie muszę wypróbować siostrzaną wersję z różą japońską i geranium. Geranium kocham bardziej niż jaśmin i już wyobrażam sobie te wieczory...

Będziemy poznawać się z Orientaną znacznie bliżej :)
Macie swój ulubiony produkt Orientany? Możecie mi coś polecić?
Na ten moment mogę stwierdzić, że Orientana nie tylko świetnie działa, ale również pięknie pachnie. Jeśli gustujecie w cieplejszych, bardziej świątecznych zapachach - kandyzowane cytrusy, przyprawy - i lubicie olejować włosy, koniecznie musicie się poznać z ich ajurwedyjskim olejkiem do włosów.

P.S. Im dłużej mnie nie ma, tym bardziej się rozpisuję... :)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


24 gru 2015

Wesołych Świąt!

Dzisiaj będzie krótko, dla tych którzy znaleźli trochę czasu pomiędzy uszkami a kapustą...:)
Kochani, w dzisiejszym dniu chciałabym życzyć Wam wszystkiego, co najlepsze. Dużo uśmiechu, rodzinnego ciepła i radości ze wspólnego kolędowania. Byście wraz z pierwszą gwiazdką na niebie poczuli magię świąt. Życzę Wam pięknych chwil w rodzinnym gronie!


Widzimy się po świętach!

Trzymajcie się ciepło, świątecznie! Jaskółka

5 gru 2015

Dzienniak z wrzosowym akcentem

Makijaż w moim notatniku to rzecz rzadko spotykana, chociaż malować się lubię i potrafię na tym tracić bardzo dużo czasu - dlatego zawsze, gdy mam na późniejszą godzinę, mój makijaż jest dopracowany pod każdym względem, a blendować potrafię godzinami. Jeśli mam na 8 rano, to z makijażem zdecydowanie wygrywa dłuższy sen :)

Dzisiejszy makijaż oka wykonałam kosmetykami, które dostałam na opolskim spotkaniu blogerek w zeszłym miesiącu. Sięgnęłam głównie po produkty drogerii Natura.

 
Wspomogłam się troszeczkę produktami Too Faced, po raz pierwszy poszła w ruch baza pod cienie - makijaż mam na oku już prawie 8 godzin i makijaż wygląda prawie tak samo, jedynie fiolet trochę zbladł - oraz paletkę Chocolate Bar. Brąz w odcieniu Milk Chocolate nałożyłam w załamaniu oka i nieco na zewnętrzny kącik oka. Jasno beżowym White Chocolate roztarłam granice blendowania i pomagałam sobie w nim w trakcie wykonywania makijażu.

Na całą górną powiekę trafił cień Kobo w odcieniu True Beige - jest to delikatny cielisty beż z równie delikatnymi drobinkami, pięknie rozświetla oczko. Kredką I love my style od mySecret (w odcieniu Nude Warm, piękny szampański kolorek) zaznaczyłam dolną powiekę, wykorzystałam ją również jako dodatkową bazę pod późniejszy fioletowy cień, by go mocniej zaakcentować. I na sam koniec sięgnęłam po wspomniany już fiolet Kobo, piękny, wrzosowy z opalizującymi drobinkami w odcieniu Amethyst, który nałożyłam na środek powieki, nieco bardziej w stronę zewnętrznego kącika oraz w zewnętrzny kącik dolnej powieki i wszystko ładnie zblendowałam.

Rzęsy wytuszowałam tuszem Ideal Volume z Kobo, którą zapomniałam zaprezentować na zdjęciu :)



Jest to delikatny dzienny makijaż z wrzosowym akcentem. Jak już wspomniałam, musiałam go nieco wzmocnić przy linii rzęs stosując cień w kredce jako bazę, bo cień jest bardzo delikatny i przy rozcieraniu łatwo znika - nawet pomimo zastosowanej wcześniej bazy pod cienie.

Fiolet jest widoczny jedynie z bliższej odległości, z daleka wygląda na schludny brązowy makijaż oka, więc jest to całkiem przyjemny i łatwy w noszeniu dzienniaczek. A jest miłą odmianą dla typowych brązów, które noszę na co dzień.

Jeśli chodzi o trwałość produktów, wszystkie produkty z Natury trzymają się na mojej przetłuszczającej się powiece jedynie na bazie. Cienie Kobo tracą na intensywności i w połowie dnia po prostu znikają z powieki, a same ciemniejsze kolory są słabo napigmentowane i podczas blendowania znikają. Kredki mySecret (mam jeszcze fioletową :)) nie zastygają na powiece, okropnie zbierają się w załamaniu. Szkoda, bo obie kredki mają przepiękne kolory i miałam nadzieję, że będą przydatne w szybkim makijażu oka. Stosuje je jedynie przy zaakcentowaniu dolnej powieki lub, jak w przypadku tego makijażu, do wzmocnienia koloru :)

Podoba Wam się taki makijaż?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

3 gru 2015

Lawenda i rozmaryn | olejki eteryczne Optima Plus

Przepraszam Was najmocniej za ciche dni. Wpadłam w taki okres, że wszędzie coś trzeba zrobić, a jedyne o czym obecnie myślę to święta i nadchodzące wolne. Ostatnio jedynym relaksem są próby chóru akademickiego (dwa razy w tygodniu po 2-3 godziny!), czy wieczorne zajęcia z hiszpańskiego - ponownie dwa razy tygodniu, w ramach lektoratu. Mam trochę tych zajęć na głowie i nawet w weekendy średnio mam czas odpocząć, bo albo siedzę w sprawozdaniu na laboratoria z chemii fizycznej, albo rozwiązuję kolejną listę zadań z organiki - a z każdą kolejną listą coraz więcej zadań! - albo znowu jadę na próbę z kochanym Józkiem, by choć na chwilę oderwać się od tej chemicznej rzeczywistości.

Właściwie dzisiaj piszę do Was dlatego, że odpadł mi wf. A szkoda, bo miałam ogromną ochotę się poruszać! Ale żeby nie było, że ja taka biedna, wczoraj poszłam sobie do kina z Tośkiem, na Kosogłosa. I jestem zachwycona, chociaż jak dla mnie trochę mało o samym Peecie, uwielbiam ten wątek w książce, jego powrót do zdrowia i poszukiwania samego siebie. Tylko nie wiem ile ten film musiałby trwać... :) Widzieliście drugą część Kosogłosa? Jak Wasze wrażenia?

I w sumie, jak Wam teraz pisze o tych wszystkich moich zajęciach, to jestem całkiem zadowolona. Żałuję jedynie, że nie potrafię znaleźć w tym wszystkim czasu na bloga, chciałabym pisać więcej, zrobić mnóstwo zdjęć, od ponad miesiąca wybieram się do papierniczego po kilka brystoli, które mają posłużyć mi za tło. I na to ciągle nie mam czasu. Albo chęci. To muszę zmienić, takie moje małe przedświąteczne postanowienie.

Tak więc dzisiaj będzie przyjemnie, o bardzo przyjemnych rzeczach, by nasze powroty, ponowne spotkania były właśnie takie miłe. Dzisiaj o cudnych olejkach eterycznych, które dostałam na spotkaniu opolskich blogerek prawie miesiąc temu.


Olejki eteryczne podarowała nam firma Optima Plus. Zdecydowanych ruchem chwyciłam rozmarynowy, uwielbiam ten zapach, niesamowicie mnie uspokaja. Ale że lawendowy został taki samotny, nikt go nie chciał, to go przygarnęłam. Pięknie wyglądają, zarówno kartonik, jak i właściwa etykietka - ta chyba nawet jeszcze piękniej, prawda?

Buteleczki zawierają 10ml olejku, są z ciemnego szkła chroniącego zawartość przed promieniami słońca. Kroplomierz jest solidny, jednak trzeba na niego uważać, krople bardzo łatwo zamieniają się w strumień - za pierwszym razem w ten sposób zapachniłam całe mieszkanie lawendą, było ją czuć nawet na korytarzu koło wind :):):)

 

Pierwszy przedstawił się olejek rozmarynowy. Długo nie musiał mnie do siebie przekonywać, wiedziałam, że będziemy się kochać gdy tylko wyciągnęłam po niego rączkę. Zapach jest piękny, ziołowy, wcale nie kojarzy mi się z jedzeniem, a wkroplony do kominka robi się przyjemnie cieplusi.

Dodatkowo, olejek rozmarynowy świetnie sprawdza się w okresie przeziębień, szczególnie jeśli macie problemy z drogami oddechowymi. Ostatnio znacznie częściej gości w moim kominku i broni mnie przed niechcianym choróbskiem, o które ostatnio nie trudno.


Lawenda kojarzy mi się z bardzo słodkim zapachem, w ten sposób właśnie pachnie większość lawendowych olejków eterycznych. Ale w tej buteleczce czai się coś więcej niż tylko słodycz, czuć w niej wyraźnie zielony zielny zapach, dzięki czemu lawenda staje się wytrawna. Ostatni raz taką lawendę czułam przechodząc obok straganów w Chorwacji, a i tamta wydaje mi się w moich wspomnieniach być czymś bardziej słodkim. Lawenda była moim drugim wyborem, a jestem w niej zdecydowanie bardziej zadurzona niż w rozmarynie!

Lawenda świetnie mnie uspokaja. Uwielbiam ją czuć na sobie, dodaję ją do szamponu, by moje włosy pięknie pachniały. Dodaję ją do ciepłej kąpieli, by się wyciszyć. Mam teraz szał na tę lawendę i nawet pisząc ten post ciągle sięgam po buteleczkę, i wącham, wącham, wącham...

Optima Plus mnie zauroczyła! Mam w planach poszerzyć moją kolekcję - wcale nie małą :) Mam straszną ochotę na goździki i anyż!

Macie swoją ulubioną markę oferującą olejki eteryczne?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


25 lis 2015

Afrykański zachód słońca na równinach Serengeti | Yankee Candle

Dawno nie pisałam o moich woskach! A dzisiaj dzień taki szaro bury, strasznie zimny, a ja próbuję wrócić do świata żywych po wczorajszej przetańczonej nocy na naszym balu ścisłowca - musiałam pójść na studia, żeby dowiedzieć się jaka to świetna frajda, do tej pory zawsze podpierałam ściany na tańczonych imprezach :):):) 
Siedzę więc pod kołderką w ulubionym dresie, grzeszę późnym śniadaniem w postaci pizzy zamówionej w środku nocy, nałożyłam maseczkę na twarzy - mocno oczyszczającą, ale też nawilżającą od Provence Sante - i rozpalam w kominku bardzo wakacyjny, cieplutki i mocno owocowy Serengeti Sunset od Yankee Candle.


Te owoce, kojarzące mi się z mieszanką cytrusów i papają, czuć mocno nawet przy nieroztopionym wosku. W moim pudełeczku z woskami dominują właśnie te owocki. Nie jestem fanką słodkich zapachów, a i w kwestii owocowych nut jestem wybredna, więc bałam się, że zapach, który jest bardzo intensywny, przytłoczy mnie swoją słodkością.

Ale nic z tych rzeczy! Choć owoce grają w naszym zachodzie słońca pierwsze skrzypce, to całkiem szybko są tonowane przez kwiaty. Całość nabiera bardziej wytrawnego wydźwięku i gdy dochodzą do nas ciepłe bursztynowe nuty, po zamknięciu oczu można poczuć ciężkość upalnego dnia, która ustępuje rześkości kwiatów i słodyczy owoców.

Jaki ten zapach jest intensywny! Palę go w ćwiartkach, bo zapach momentalnie wypełnia całe pomieszczenie, dając początkowo efekt duszności, jak przy bardzo gorącym dniu. Po chwili zapach się uspokaja, tonuje, jak uczucie gorąca i duszności po zachodzie słońca. 

Ze wszystkich wąchanych przeze mnie zapachów Yankee Candle, Serengeti Sunset był dla mnie największym zaskoczeniem. Zapach jest bardzo pomysłowy i świetnie nadaje się na jesienne zimne wieczory, gdy tęskno mi do słonecznego lata.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


17 lis 2015

Algowa maseczka z żurawiną | Nacomi

Zakochałam się ostatnio w maseczkach :) Chyba każda z nas ma takie okresy w życiu, podczas których ma bzika na punkcie określonego produktu. Wcześniej szalałam za tonikami i hydrolatami, i potrafiłam psikać buźkę i przecierać ją wacikami kilka razy dziennie - szczególnie, gdy było ciepło w wakacje. Teraz, gdy zrobiło się zimniej, lubię wskoczyć pod koc, puścić ulubiony serial lub dobry film i posiedzieć z maseczką.

Skoro więc mam bzika na punkcie maseczek, trzeba było się w jakieś zaopatrzyć! Przerobiłam już kilka jednorazowych, ale szybko doszłam do wniosku, że taka zabawa jest troszkę kosztowna. Postanowiłam więc kupić jedno większe opakowanie i dokładnie poznać działanie jednej konkretnej.

Wybrałam się więc do Hebe w czasie, gdy królowała tam promocja na kremy do twarzy - kupiłam wtedy sobie cudnie nawilżające serum z Avy, Hydranova - i do koszyka wrzuciłam nawilżającą maseczkę Nacomi, bogatą w mnóstwo antyoksydantów.


Jest to maseczka algowa typu peel off, czyli po 15 minutach zdejmujemy ją z twarzy w całości. Muszę się przyznać, że ściąganie maseczki sprawia mi wiele frajdy (Tośkowi też:)), budzi się we mnie dziecko! taka to już jestem, że takie proste głupie czynności przynoszą mi wiele radości.

W opakowaniu, które jest podwójne zabezpieczone - nakrętką i stoperem wewnątrz, mieści się 100ml sypkiej maseczki, którą wystarczy zalać wodą. Producent podał nam proporcje: 60g wody na 20g maseczki, ale ja mieszam wszystko na oko, do uzyskania konsystencji gęstego jogurtu. Na jeden wieczór zużywam jedną kopiastą łyżeczkę do herbaty. Jeśli chcę dopieścić również szyję, dodaję jeszcze pół łyżeczki.

Według producenta opakowanie powinno starczyć na 2-3 aplikacje, ja jestem już po 3 i dotarłam jedynie do połowy produktu. Niemniej jednak na razie tylko raz zastosowałam maseczkę również na szyję. Może po prostu mam mniejszą buzię niż przewidział producent :)

Maseczka jest niesamowicie wydajna, jeśli jest stosowana właśnie w ten sposób. Jedynym jej minusem jest to, że po zmieszaniu z wodą powstają grudki, których nie da się pozbyć nawet przy intensywnym mieszaniu - a maseczkę trzeba zaraz po zmieszaniu nakładać na buźkę, bo zaczyna gęstnieć i jeśli będziemy zwlekać zbyt długo to nie będziemy w stanie rozprowadzić jej na skórze. Należy pamiętać, by nakładać ją grubą warstwą, by nie zaschła nam na twarzy i uważać, by nie trafić nią na włosy - mnie się jeszcze nigdy nie udało nałożyć jej tak, by nie trafiła we włosy i przez resztę wieczoru skubię ją z pasemek :)


Maska pachnie... jak maska algowa :) Ma charakterystyczną morską woń, nieco glonowatą, ale nie uderza ona mocno w nos - uwierzcie mi, bywały takie maseczki algowe, z którymi ciężko było wytrzymać! Ściąga się ją ładnie, raz nawet udało mi się ją ściągnąć w jednym kawałku. 

Skórę łatwo czyści się z pozostałości maski, wystarczy wacik zwilżony tonikiem czy hydrolatem - których mam dużo po ostatnim okresie tonikowego maniactwa - i wszystko ładnie schodzi ze skóry. Z włosów niestety już trochę gorzej.

Ziemia okrzemkowa, algi, uwodniony siarczek wapnia, pirofosforan tetrasodu (bufor pH, emulgator), dwutlenek tytanu, puder z pestek żurawiny, tlenek magnezu, zapach, wodorotlenek glinu, Cl 73350 (barwnik, Red 30 Lake)

Skład jest prościutki, pełen minerałów, które odżywią naszą buzię. Oprócz tego obiecane algi, które mają w sobie dużo dobra oraz obiecana żurawina, mała bombka antyoksydantów.

Bardzo lubię tę maseczkę, pozostawia skórę przyjemnie miękką, troszkę mokrą. Świetnie dogaduje się z moją buzią po zabiegu kwasami, używam ją na 2-3 dzień po zabiegu, ładnie koi buzie i co najważniejsze świetnie ją nawilża, przez co późniejsza wylinka nie jest taka dokuczliwa - nawet nie przerzuciłam się na krem BB, ciągle stosuję minerałki.

Efekt miękkiej, sprężystej skóry utrzymuje się na drugi dzień używania maseczki, a im częściej ją stosujemy, tym efekt jest trwalszy. Przede mną jeszcze ze 3 aplikacje, ale już teraz mogę powiedzieć, że z pewnością sięgnę po nią jeszcze raz. W ofercie Nacomi ma jeszcze kilka rodzajów maseczek algowych i bardzo chętnie poznam się ze wszystkimi po tak dobrym początku :)

Znacie maseczki algowe od Nacomi? Może macie swoją ulubioną wersję?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


14 lis 2015

Foreo Luna Mini

Cześć kochani! Długo zwlekałam z dzisiejszą notatką, cały czas odkładałam ją na później, ponieważ wiem, że wiele z Was na nią czeka - dlatego chciałam się do niej porządnie przygotować. Poza tym szczoteczka soniczna to urządzenie, którego działanie tak naprawdę widać dopiero przy dłuższym użytkowaniu, dlatego dzisiaj, po 3 miesiącach używania pokazuję Wam moją Lunę w pełnej okazałości!


Moją szczoteczką soniczną jest słodka Luna Foreo w wersji mini. Ma piękny turkusowy kolor i jest niezwykle przyjemna w dotyku. Wykonana jest z szybkoschnącego i nieporowatego silikonu, dzięki czemu bez przeszkód możemy stosować ją w wannie czy pod prysznicem. Ponadto zastosowanie tego materiału sprawia, że jest bardzo higieniczna i łatwo się ją czyści. Wystarczy ją porządnie przepłukać pod bieżącą wodą.

Wersja mini jest przeznaczona do podróży. Jest kompaktowa, mieści się w mojej małej dłoni i wygodnie się ją trzyma. Moja Luna dotarła do mnie w plastikowym opakowaniu, w którym znajdowała się również karta autentyczności, instrukcja obsługi i ładowarka, i teoretycznie można Lunę przewozić właśnie w tym opakowaniu. Ja jednak zdecydowanie wolę wersję z bawełnianym woreczkiem, wtedy Luna zajmuje znacznie mniej miejsca.

Jest zaopatrzona w silikonowe wypustki po obu stronach, z jednej strony są mniejsze i delikatniejsze, z drugiej grubsze, przeznaczone do mocniejszego oczyszczania twarzy. Wersja mini ma również dwa stopnie drgań sonicznych, dzięki czemu spokojnie każdy dopasuje do siebie odpowiednią kombinację.

Dlaczego zdecydowałam się na wersję mini? Głównie dlatego, że pełnowymiarowa Luna jest cholerdalnie droga! Przyjdzie nam za nią zapłacić 719zł! Już sama wersja mini do taniego zakupu nie należy, udało mi się ją kupić za 400zł w Douglasie (regularna cena 499zł). Długo się wahałam nad zakupem, Luna chodziła za mną od ponad roku, śniła mi się nawet po nocach :):):) 

Dokonałam szybkiej kalkulacji i uznałam, że koszty wymieniania szczoteczek w klasycznych szczotkach sonicznych na dłuższą metę znacznie przekraczają koszt Luny. Lunę kupujemy raz i mamy spokój, nawet z ładowaniem :)


Czym różni się wersja mini od pełnowymiarowej?
Pełnowymiarowa Luna jest dużo większa - co mnie osobiście by przeszkadzało, wersja mini leży mi pewnie w mojej dłoni - jest zaopatrzona w 8 trybów intensywności drgań (wersja mini ma tylko 2), a na tylnej stronie znajdziecie wypustki do masażu skóry. Za tę przyjemność trzeba Wam zapłacić przeszło 200zł więcej :)

Osobiście nie odczuwam potrzeby większej ilości prędkości mojej szczoteczki, praktycznie przez cały czas używam jednej, intensywniejszej. Od czasu do czasu, gdy moja skóra jest podrażniona, zmniejszam prędkość. Za to kompletnie nie używam strony z grubszymi wypustkami. Takie oczyszczanie jest dla mnie stanowczo zbyt intensywne, za to świetnie sprawdza się na grubej skórze Tośka.

Jedno ładowanie Luny starcza, według producenta, na 450 użyć. W ciągu tych trzech miesięcy użytkowania - początkowo dwa razy dziennie - nie rozładowała się ani razu, nie dała też żadnych znaków, że zbliża się ku wyczerpaniu. Jest to niesamowity luksus, szczególnie jeśli zabieramy Lunę ze sobą w podróż. Nie musimy przejmować się dodatkowymi drobiazgami podczas pakowania.

To mi właśnie przypomniało, że pakując się do Opola nie wzięłam ze sobą ładowarki do Luny :) Dobrze, że akurat jestem w domu!

Jej używanie jest niesamowicie proste, niewiele trzeba przy niej myśleć. Wystarczy zwilżyć twarz wodą, nałożyć swój ulubiony żel - czy też piankę, jak w moim przypadku - rozprowadzić produkt na twarzy i włączyć Lunę. Szczoteczka sama nas pokieruje, nieco silniejszym, przerywanym pulsowaniem i światełkiem da nam znać po 30 sekundach, że należy przejść do następnej części twarzy. Całość trwa minutę, dwa razy po 30 sekund i dwa razy po 15, ale szczoteczka nie wyłącza się od razu. Jeśli czujecie, że Wasza skóra potrzebuje silniejszego oczyszczenia, jesteście na przykład po treningu lub po zakrapianej imprezie, spokojnie możecie przedłużyć swój rytuał. Producent nie zaleca oczyszczania twarzy dłuższego niż 3 minuty, ale również tego nie musicie kontrolować - po upłynięciu 3 minut szczoteczka po prostu się wyłącza.

Musicie jednak pamiętać, że w duecie z Luną nie można stosować produktów do mycia twarzy zawierających drobinki peelingujące czy glinki - by nie uszkodzić naszych delikatnych wypustek myjących. Poza tym Luna sama w sobie na tyle dobrze (i delikatnie!) peelinguje i oczyszcza skórę, że takie produkty do oczyszczania buzi nie są nam po prostu potrzebne.


Luna nie tylko porządnie oczyszcza naszą skórę, ale również delikatnie złuszcza zrogowaciały naskórek. Jej używanie jest niesamowicie przyjemne, ponieważ jej wibracje przy okazji masują twarz. Szczególnie na początku ciężko się powstrzymać, by nie używać jej dłużej niż przewidziana 1 minuta :) Na początku użytkowania moja wrażliwa, naczynkowa skóra była trochę zaczerwieniona, ale efekt ten łagodniał z każdym kolejnym użyciem. Mam wrażenie, że moja skóra zrobiła się troszkę grubsza, nie czerwienieje już tak łatwo przy różnych zabiegach - a dawniej wystarczyło wsmarować w nią krem, by zrobiła się na chwilę czerwona.

Kocham Lunę całym sercem za to, co robi dla mojej buzi. Na samym początku używałam ją w połączeniu z resztą żelu rumiankowego z Sylveco, który zawiera 2% kwas salicylowy, świetny jeśli chodzi o zwalczanie zaskórników. Ten duet zrobił z moją buzią coś niesamowitego - moja skóra była ładnie oczyszczona już po miesiącu porannego i wieczornego rytuału. Byłam przekonana, że efekty będą widoczne dopiero po dłuższym czasie używania.

Obecnie nie stosuję już żelu rumiankowego - sięgnęłam po delikatną piankę Eco Lab przeznaczoną do cery problematycznej - jak i nie stosuję Luny dwa razy na dzień. Po prostu nie mam już takiej potrzeby :) Pozostawiłam sobie tylko wieczorny rytuał, a rano przecieram twarz jedynie hydrolatem - moim ulubionym z kwiatów gorzkiej pomarańczy. Zależy mi obecnie jedynie na utrzymaniu efektu, który osiągnęłam.

Tak dobrze oczyszczona skóra, pozbawiona zrogowaciałego naskórka wpija wszelkie nałożone później produkty w mgnieniu oka. I tutaj też wyraźnie widać działanie Luny, drogocenne substancje dostają się głębiej do skóry, jest ona znacznie lepiej odżywiona i promienna.

Jestem niesamowicie zadowolona z tego zakupu i nie żałuję ani grosza wydanego na Lunę. Cieszę się, że nie muszę zaprzątać sobie głowy comiesięcznym zakupem szczotek, a moje wieczorne rytuały z Luną po prostu uwielbiam!

Mieliście do czynienia ze szczoteczkami sonicznymi? Znacie się z Luną czy macie w domu klasyczną szczoteczkę?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 lis 2015

Spotkanie blogerek w Opolu (7.11.2015)

W sobotę miałam okazję poznać wspaniałe dziewczyny ze świata opolskiej, wrocławskiej, a nawet krakowskiej (w postaci zakręconego rodzynka :)) blogosfery. W tę sobotę wyszłam z domu i pomimo wiatru, i okropnego deszczu szłam z uśmiechem, cała podekscytowana, z uśmiechem na twarzy. I z telefonem w ręku, by trafić do Coffee Moment, uroczej kawiarni umiejscowionej w jednej z bocznych uliczek opolskiego rynku, niedaleko katedry. Wstyd straszny, ponad rok w Opolu, a ja nigdy nie zwiedziłam tych okolic!

Kawiarnia była bardzo kameralna, ale i nas nie było wiele - idealne miejsce na spotkanie 9 dziewczyn zafiksowanych na punkcie pielęgnacji. Wnętrze w ciepłych barwach, z zapachem kawy unoszącym się w powietrzu wprowadziło mnie od progu w cudną atmosferę!


Na miejscu czekały już na mnie obie organizatorki: Magda i Monika, a także jeszcze jedna Monika i Aga, wszystkie piękne i z uśmiechem na ustach :) Jak zawsze na początku byłam trochę spięta, bo ze mnie cicha i nieśmiała dziecina jest, ale dziewczyny nie pozwoliły mi czuć się nieswojo. Szybko się rozluźniłam i gdy wszystkie już się zeszłyśmy zaczęły się pogaduchy, którym nie było końca! Nie wiadomo kiedy zleciały nam te cztery godziny :)


Śliczne jesteśmy, prawda? :) 
Od lewej możecie zobaczyć Darię (Darusia994), Ewelinę (Evelyn's 50 shades of red), Anitę (Anitk4), mnie :), Monikę (Światdzikuski26)...


...Dominikę (Zakręcona na włosy), Agę (Ciekawe kosmetyki) i wspaniałe organizatorki: Magdę (Karminowe Usta) i Monikę (Monika Paula)! 


Zapraszam Was serdecznie na ich blogi, bo są to wspaniałe dziewczyny pełne pozytywnej energii :)

Nie ma to jak kameralne grono, zdecydowanie lepiej czuję się w takim małym przytulnym kąciku, gdzie mam szansę porozmawiać z każdym - miła odmiana po warszawskiej konferencji Meet Beauty :) A wiadomo, że ile kobiet, tyle tematów do rozmów. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać jeszcze nie jeden raz w takim gronie, a z dziewczynami z Opola koniecznie musimy umówić się na kawę!

Chylę czoła przed dziewczynami, nie mieści mi się w głowie jak we dwójkę potrafiłyście zorganizować tak wspaniałe spotkanie - widać Wasz urok osobisty potrafi działać cuda :) Musiałam specjalnie dzwonić po Tośka, by mnie odebrał z rynku, bo nie doszłabym sama do domu, tak nas dziewczyny zasypały prezentami. A oto marki, które wsparły nasze spotkanie:


Głównym sponsorem naszego spotkania była marka Pollena Eva. Jest to polska firma obecna na rynku od 1951 roku, a z którą nigdy wcześniej nie miałam do czynienia (wstyd, wstyd!), więc cieszę się, że mam okazję się z nią bliżej poznać :)


Seria Simple ma proste składy i mam nadzieję, że w tej prostocie kryje się wielka siła :)

 

Nie byłabym sobą, gdybym nie przytuliła olejku rozmarynowego. Jest to mój ulubiony olejek eteryczny, uwielbiam jego zapach, a ostatnio staliśmy się nierozłączni - ratuje mnie przy przeziębieniu, o które ostatnio nie trudno. Jestem szczęśliwcem i przygarnęłam również niechcianą lawendę, oba olejki od Optima Plus pachną przepięknie, są intensywne i niezwykle aromatyczne, będą stałymi gośćmi mojego kominka.

Z Green Pharmacy znamy się bardzo dobrze, najbardziej ucieszył mnie olejek do kąpieli. Przerobiłam już kilka zapachów, wszystkie bardzo lubię, wersja goździków z cytryną pachnie bardzo świątecznie.


Le Petit Marseillais długo chodziło mi po głowie. Naczytałam się na Waszych blogach sporo o akcji ambasadroskiej, strasznie spodobał mi się motyw odgadywania zapachów produktów, dlatego jeszcze tego samego wieczoru założyłam na oczy dołączoną do paczki opaskę na oczy i przykładałam produkty do noska. Wyczułam wyraźnie zapach grejpfruta i nie byłabym Jaskółką gdybym nie odgadła, że w białym opakowaniu chowa się kwiat gorzkiej pomarańczy.

Taki blind test jest świetną zabawą! Jeśli jesteście zainteresowani akcją ambasadorską Le Petit Marseillais, zapraszam Was tutaj.


Najwięcej emocji wzbudziła w nas paczka od Sephory. Nie mam pojęcia jakich czarów użyły dziewczyny, ale dosłownie wszystkim szczęka opadła po otworzeniu paczki. Chocolate Bar był dla mnie marzeniem nieosiągalnym i nie mogę uwierzyć, że jest w moich łapkach. Maluję się nią namiętnie (a do tej pory niespecjalnie nosiłam cienie na powiekach :):):)), jest cudowna, niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju. I cudnie pachnie czekoladą!

Wymieniłam się z Moniką siedzącą obok mnie lakierami, gdyż trafił mi się identyczny róż, jaki kupiłam sobie na promocji w Rossmannie. Dziewczyny mają niezwykły talent do spełniania marzeń, bo śnił mi się taki zimny fiolet po nocach. Lakier Anny i Revlon dostałyśmy od Baltic Company.


 Ach, ach!


Kolorówka z Natury jest mi kompletnie obca, ale cienie Kobo przykuły moją uwagę - szczególnie ten bławatkowy. Nie wiem, czy będę miała odwagę wyjść z takim kolorem na powiekach, najprawdopodobniej będzie gościł na dolnej powiece jako drobny akcent. Ale jest piękny, prawda? :)


Bardzo interesuje mnie seria oil essense od AA Oceanic. Wypróbowałam już peeling, pięknie pachnie orchideą, ale jest mocno perfumowany i boję się, że może mnie troszkę uczulać na dłuższą metę.


Nadchodzi zima, a moja wrażliwa tłusta cera wyjątkowo się z tą porą roku nie lubi. Dlatego jestem ogromnie ciekawa jak sprawi się kojąco-ochronny krem z Kolastyny.


Z całego zestawu od firmy Unilever znam się dobrze z brązującym balsamem Dove. Miałam do czynienia ze starszą wersją, która pomimo peelingowania skóry i dokładnego rozsmarowywania balsamu na skórze zostawiała nieestetyczne plamy i zacieki. Jestem ciekawa jak sprawuje się nowa wersja.


Paczki od Lotonu i Kosmedu mnie zachwyciły. Mam fioła na punkcie moich włosów, które już prawie dwa miesiące temu przeszły zabieg dekoloryzacji. Łakną olejowania i porządnej dawki protein, chciałabym też żeby szybciutko podrosły, a produkty poniżej będą mnie w tym dzielnie wspierać :)
 

Z Semilaciem pierwszą styczność miałam już na konferencji Meet Beauty. Ciągle się jeszcze waham czy zainteresować się tematem lakierów hybrydowych, czy oddać wszystko koleżance z roku. Jedna mała paczka już do niej idzie :)

A od Herba Studio dostałyśmy balsamik do ust Tisane dla dzieci ze słodką małpką! Mój trafił w ręce Tośka :) 


Miałam już kilka produktów Essence i Eveline, ale wielkiej miłości z tego nie było. Taka piosenka, która wpadła do ucha, ale po tygodniu nie pamięta się już melodii. Jestem ciekawa, czy poniższe produkty zmienią moje nastawienie do tych marek.


Za to balsamy od Eveline są mi bardzo znane! Od gimnazjum podbierałam je mojej mamie, wierząc że szybciutko od nich wyszczupleję :) Jeden na pewno trafi do mojej mamy.


Bielenda zachwyciła mnie maseczką korygującą z kwasami migdałowym, laktobionowym i witaminą B2, która szybko poradziła sobie z widocznymi wypryskami. Nie ma jej na zdjęciu, bo zainteresowała mnie już na spotkaniu. Na pewno mam ochotę na więcej!


Mam małego bzika na punkcie marokańskich kosmetyków, dlatego paczka była dla mnie miłym zaskoczeniem. Jestem niesamowicie ciekawa szamponu z glinką rhassoul, ale również nie mogę się doczekać aż spróbuję ratatuj i konfitury, które mają piękne, domowe składy!


Dziewczyny zaskoczyły nas ogromem paczek, jakimi zostałyśmy obdarowane. Nie potrafię sobie wyobrazić ile pracy musiały włożyć w organizację tego spotkania - czapki z głów. Nie mam takiej siły przerobowej, a moja powierzchnia do kochania jak i mieszkalna jest ograniczona, więc przygotowałam już małe paczki, którymi będę obdarowywać rodzinę i znajomych. Mam nadzieję, że z dziewczynami jeszcze nie raz przyjdzie się spotkać, bardzo chętnie jeszcze raz napiję się pysznego smoothie i koniecznie spróbuję pysznego miodownika z Coffee Moment :)


P.S. Dziękuję Monice, że mogłam wykorzystać jej zdjęcia ze spotkania :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


8 lis 2015

I Konferencja Meet Beauty - relacja

Dwa tygodnie temu (jak zwykle spóźniona :)) miałam przyjemność wziąć udział w konferencji blogerów i vlogerów urodowych Meet Beauty. Wsiadłam w pociąg razem z Tośkiem dzień wcześniej, wieczorem spotkaliśmy się na pizzy ze znajomą, która studiuje w Warszawie - i która notabene wyprowadziła nas z Dworca Centralnego! - wyspałam się, o dziwo, bo byłam strasznie podekscytowana! 

Ubrałam się ładnie i oczywiście musiało mi pójść oczko w rajstopach! Takie moje szczęście! Biegłam więc przed konferencją do Arkadii, by kupić nową parę i wyglądać jak człowiek wśród 249 blogerów z całej Polski!

Gdy dotarłam na miejsce, okazało się... że jestem największą bułą świata i wzięłam aparat bez karty pamięci! Dlatego wszystkie zdjęcia ściągnęłam z fanpage Meet Beauty :)


Musze przyznać, że lokalizacja Babki do wynajęcia, lokalu, w którym odbywała się konferencja, jest znakomita. Zaraz obok przystanku tramwajowego, naprzeciwko Arkadii, banery Meet Beauty już z daleka sygnalizowały mi w którym kierunku mam iść. Sama Babka jest bardzo przestrzenna, na tyle przestrzenna, że spokojnie zmieściłoby się w niej więcej stoisk marek - wtedy nie byłoby tak wielkich kolejek. W samej kolejce do trychologa wystałam ponad godzinę! Ale muszę przyznać, że mała ilość stoisk i stanie w kolejkach było jedyną rzeczą w konferencji, do której mogę się przyczepić.



Świetnym pomysłem było umiejscowienie na parterze leżaków plażowych od Radia Kolory! Stworzyło się świetne miejsce do pogaduszek.

Organizatorzy byli udekorowani pięknymi kwiatowymi wiankami w formie opaski, które nosili albo na głowie, albo na szyi. Taki głupi szczegół, ale nadaje naprawdę świetnego klimatu! Dziewczyny były uśmiechnięte i bardzo pomocne, za co ogromny plus!

Skoro już zaczęłam mówić o stoiskach, na parterze mogliśmy poznać Golder Rose, zarówno kosmetyki do makijażu jak i lakiery do paznokci - można było sobie też zafundować darmowy manicure - Pierre Rene, Pilomax (który oferował króciutkie badanie skóry głowy), NeoNail, który oferował manicure hybrydowy oraz stoisko z aparatami Olympus, gdzie można było sobie wypożyczyć wybrany model na 45 minut. Świetny pomysł, szczególnie że nasz pierwszy wykład dotyczył fotografii produktów beauty i sporo osób miało okazję zastosować pozyskaną wiedzę w praktyce.






Oprócz stoisk, na dole oferowane były również napoje - kawa, herbaty różnego rodzaju, a nawet cała lodówka Karmi o różnych smakach :) W przerwie obiadowej organizatorzy pokazali ogromną klasę, oferując nam, zgłodniałym blogerom z głowami pełnymi wiedzy, niesamowite pyszności: babeczki słodkie z owocami, czekoladą, a także wytrawne z łososiem, panna cotta z musem malinowym, kanapki na bagietce pszennej i żytniej, coś dla osób praktykujących dietę wegańską i bezglutenową - to ostatnie musiało być bardzo pyszne, bo zniknęło w tempie ekspresowym! Ilość nie do przejedzenia, czapki z głów za organizację!



Na piętrze odbywały się wykłady i warsztaty: makijażowe z Pierre Rene, paznokciowe z NeoNail oraz włosowe z Remingtonem. Na warsztatach uczestniczyłam tylko jednych, włosowych, ponieważ w dzień rejestracji dotarłam do komputera na tyle późno, że pozostałe wolne warsztaty odbywały się w czasie wykładów, które mnie bardzo interesowały. Niestety nie miałam szczęścia do warsztatów, ponieważ Remington potraktował je jako prezentację najnowszej linii PROtect. W pierwszej części  przedstawicielka Remingtona pokazała nam na czym polega innowacyjność urządzeń, a w drugiej fryzjer opowiadał jak z początku sceptycznie podchodził do produktów z najnowszej linii, by na końcu się zachwycić.

Fryzjer był wyjątkowo nieprzekonujący, opowiedział nam historię o tym jak postanowił zrobić eksperyment na włosach klientki o puszących się, zniszczonych rozjaśnianiem włosach bez jej wiedzy - połowę włosów klientki potraktował, cytuję "starą suszarą wyciągnięta z dna szafki" i starą prostownicą, a drugą połowę nowymi produktami Remingtona. Włosy potraktowane urządzeniami PROtect były oczywiście bardziej rozświetlone i lepiej wymodelowane.
Ponadto, pomimo zapewniania nas, że pracuje na urządzeniach Remingtona od dwóch tygodni, musiał pytać przedstawicielki jak poprawnie włączyć prostownicę ;)

Niemniej jednak byłam zainteresowana linią, szczególnie suszarką, gdyż czeka mnie zakup nowej. Jednak niespecjalnie był czas podejść do stoiska z produktami, ponieważ czas nas strasznie gonił, zaraz wchodziła nowa grupa, a i sporo dziewczyn biegło już na następne warsztaty lub wykład.


Dziewczyny opowiadały, że na warsztacie makijażowym również miała miejsce prezentacja produktów, z tym że wszystko wyglądało znacznie bardziej profesjonalnie. Najlepszym warsztatem były paznokciowe, czyli te które skreśliłam na samym początku i teraz strasznie żałuję! Przedstawicielki NeoNail pokazały jak poprawnie zakładać hybrydę i dziewczyny dostały pełen zestaw do paznokci hybrydowych włącznie z lampą UV.

Wykłady były bardzo ciekawe i niejednokrotnie w ruch poszedł mój notesik. Najbardziej podobały mi się wykłady na temat fotografii Diany i Rafała Krasów, którzy pokazali jak w łatwy sposób polepszyć jakość naszych zdjęć, tworzenia własnego logo i marki Karoliny Krzysztofiak - najbardziej spodobał mi się podział blogów na pory roku! - oraz te dotyczące mediów społecznościowych Pawła Opydo - Paweł ma niesamowite poczucie humoru i przekazał nam, oprócz pozytywnej energii, kilka ciekawych rad i uzmysłowił w jaki sposób rozwija się internet, a także czego oczekują od nas czytelnicy, nawet zupełnie nieświadomie :)




Ale oczywiście najważniejszą częścią konferencji było spotkanie z Wami! Cieszę się, że tyle z Wam mogłam spotkać i żałuję, że z jeszcze większą liczbą nie rozmawiałam! Wyciągnęłam wnioski i na następną edycję, jeśli będzie mi dane wziąć w niej udział, umawiam się z każdym indywidualnie :):):)

Nie mogę się doczekać wiosennej edycji!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele