Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmetyki angielskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmetyki angielskie. Pokaż wszystkie posty

27 lip 2017

Ciasteczkowa maseczka | Lush Cupcake

Cześć kochani! Poszłam trochę na łatwiznę z moim życiem i odpuściłam sobie wiele rzeczy. Zbyt wiele rzeczy! Niestety i blog wpadł do tego wora, sama nawet nie wiem kiedy. Ale za to ile dobrego w moim życiu w tym czasie się zdarzyło! Łącznie z powiększeniem się naszej małej rodzinki o cudownego uchola Zoltana - możecie obserwować rosnącą jego miłość z Płotką na moim Instagramie :)

Trochę straciłam kontrolę, ale nie jest to taka rzecz, której nie mogę odzyskać :) Z tą myślą w głowie przychodzę do Was z czekoladowym ciasteczkiem. Lepiej nie do kawy, bo ciężko się Wam będzie powstrzymać przed zjedzeniem - tak cudnie maseczka Lush Cupcake pachnie!


Miałam przyjemność poznać już kilka maseczek Lusha i każda na swój sposób mnie zachwyciła. Są to maseczki przygotowywane na świeżo, często z bardzo ciekawych składników - jak w przypadku Cupcake, gdzie znajdziemy glutka z siemienia lnianego! W sklepie wyłożone są na kostkach lodu i należy je przechowywać w lodówce, by zachowywały swoje właściwości jak najdłużej.

Maseczka Cupcake jest przeznaczona dla cer z rozregulowanymi gruczołami łojowymi, czyli cer przetłuszczających się w mniejszym i większym stopniu. Glinka Ghassoul w parze z kakao oczyszczają skórę oraz ją matują. Dodatek kakao i miksu olejku sandałowego z dwoma miętowymi sprawia, że maseczka pachnie przepięknie, jak pyszne ciasteczko.

Marokańska glinka Ghassoul, napar z siemienia lnianego, gliceryna, talk, kakao, masło kakaowe, świeża mięta pieprzowa, olejek sandałowy, absolut waniliowy, olejek miętowy, olejek z mięty pieprzowej, limonen, kompozycja zapachowa


Maseczka kojarzy mi się z mokrym brownie. Na skórze nie zasycha tak szybko, więc nie daje nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia. Pomimo, że jest na bazie glinki, świetnie nawilża skórę i pozostawia ją miękką - glutek z siemienia lnianego na bank gra tutaj pierwsze skrzypce. Maseczka zawiera w sobie większe cząstki, między innymi mięty i kakao, dzięki czemu można również delikatnie złuszczyć buzię. Dodatek mięty w postaci ziela i olejków eterycznych przyjemnie chłodzi skórę. Skóra jest ukojona, więc wszelkie podrażnienia czy zaczerwienienia po wypryskach bledną. A i sam humor się poprawia, gdy trzymam na skórze czekoladę :)

https://www.instagram.com/jaskolczeziele/

P.S. Lush poddaje swoje opakowania recyclingowi. Po zwróceniu 5 opakowań dostajemy maseczkę w prezencie :) 


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


7 sty 2017

The Olive Branch i Ro's Argan | Lush

Cześć kochani! Nie wiem jak u Was, ale do Opola w końcu zawitał śnieg! I to nie tak, że trochę posypie i na następny dzień stopnieje, zostawiając jedynie brzydką breję. Śnieg z krwi i kości, który skrzypi pod butami, przypominając harce za dzieciaka. A że na długi weekend wracam do domu, na sam dół śląska, mam nadzieję, że przywitają mnie piękne białe Beskidy! Może nawet ulepię z bratem bałwana?

Dzisiaj chciałabym wam poopowiadać o dwóch produktach marki Lush. O balsamie i żelu do ciała. Ro's Argan Body Conditioner i The Olive Branch Shower Gel bardzo przypadły mi do gustu, wyglądem, zapachem i właściwościami.


Żel jest w postaci dwufazowej, na górze oddziela się cienka mleczna warstewka, więc produkt trzeba porządnie wstrząsnąć przed użyciem. Pomarańczowy żel, początkowo klarowny staje się mętny. Pachnie przepięknie, jak wizyta w pomarańczowym sadzie w ciepły letni dzień. Jest słodko od pomarańczy i mandarynek, jest trochę cierpko od kwiatów pomarańczy.

Żel ma zbyt rzadką konsystencję i to jest jego jedyny minus. Przecieka przez palce i niestety za dużo się jego marnuje w ten sposób. Pieni się delikatnie, równie delikatnie myje ciało, nie ściąga skóry.
Żelem można również umyć włosy, co oczywiście wypróbowałam. Na włosach pieni się znacznie lepiej, myje dokładnie, ale wciąż delikatnie. Włosy są po nim sypkie i dobrze się rozczesują. Intensywnie pachną tym wibrującym pomarańczowym ogrodem - moje włosy bardzo łatwo przyjmują zapachy, pachniały żelem do następnego umycia.

Wywar z liści winogron, woda, SLeS, Sodium Cocoamphoacetate, świeży sok z mandarynek, oliwa z oliwek (Fair Trade), zapach, glikol propylenowy, olejki: bergamotkowy, cytrynowy, absolut z kwiatów pomarańczy, olejek mandarynkowy, sól morska, limonen, linalol, hydroksycytronelal, lilial, C1 14700, Methylparaben

Lush ma świetne składy kosmetyków, wykorzystuje ciekawe surowce, jak wywar z liści winogron czy świeży sok z mandarynek. Rzadko kiedy można spotkać zastosowanie samej wody w fazie wodnej i uważam, że to jest świetne rozwiązanie, taka zabawa wodnymi infuzjami zamiast dodawania "pustej" wody.


Balsam Ro's Argan przypomina w konsystencji smakowity budyń. W dotyku jest mokry i bardzo łatwo wpija się w skórę, pozostawiając po sobie cienką warstwę tłustego filmu, która po chwili znika. Zapach jest wibrujący, różany, kojarzy się z orientem. Bardzo wydajny produkt.

Skóra jest po nim przyjemnie miękka i odżywiona. Świetnie sprawdza się zimą na przesuszone ręce, utrzymuje nawilżenie skóry przez długi czas, a różany zapach przyjemnie otula. Niezwykły przejemniaczek na chłodne zimowe wieczory - o ile dacie radę wytrzymać bez dresu na tyle, by się nim posmarować :)

Woda wiosenna, gliceryna, olej ze słodkich migdałów, wywar z liści cyprysu, olej z orzechów brazilijskich, wywar z lasek wanilii, masło shea (Fair Trade), kwas stearynowy, olej arganowy, masło cupuacu, zapach, trietanoloamina, masło kakaowe (organiczne, Fair Trade), sok z jagód goji, absolut różany, olejki: różany, geranium, cytrynowy; limonen, alkohol cetylostearylowy, cytronelol, kumaryn, Methylparaben, Propylparaben
Balsam kryje w sobie wiele wspaniałych olejów i maseł: słodkie migdały, orzechy brazylijskie, shea czy cupuacu, a także takie cudowności jak wywar z lasek wanilii - wyobrażacie sobie, jak musi pachnieć sam wywar? - czy absolut różany, które w głównej mierze wpływają na cudny różanych zapach z nutą orientu. Dzięki temu balsam jest lekki, a jednocześnie porządnie odżywia skórę. Widzicie te dodatki w postaci wywaru z liści cyprysu czy soku z jagód goji? :) Cudo!

    Żel The Olive Branch kosztuje 4,95 funtów za 100g w sklepie internetowym Lush.
    Balsam Ro's Argan kosztuje 16,50 funtów za 225g w sklepie internetowym Lush.

    Linki podaję Wam poglądowo. Lush nie wysyła produktów do Polski, głównie ze względu na krótki termin przydatności produktów. Lusha można upolować w Czechach, Niemczech czy na Węgrzech, więc jeśli macie okazje, koniecznie odwiedźcie ich sklep. Mnóstwo cudowności można tam znaleźć!

    Macie swoich ulubieńców wśród oferty Lush?


    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    10 wrz 2015

    Błyszczyk English Rose od Lily Lolo

    Na makijaż naturalny przerzuciłam się już dawno temu. Zaczęło się od mineralnego podkładu Annabelle Minerals, dzięki któremu moja tłusta i problematyczna skóra stopniowo zaczęła się oczyszczać, wypryski zaczęły pojawiać się rzadziej, a sama buzia przestała się tak intensywnie błyszczeć. Później postawiłam na matujący puder na bazie białej glinki od Lily Lolo, który nie tylko jako jedyny potrafił utrzymać moją buzię matową przez cały dzień, ale również ją pielęgnował i sprawił, że używam go znacznie mniej. Następnym krokiem w naturalnym makijażu była maskara, którą postanowiłam zmienić po miesięcznej przerwie w malowaniu rzęs - rzęsy przez miesiąc "odwyku" niesamowicie odżyły, zrobiły się długie i grube, przez co wydaje się ich być więcej. I tak stopniowo zaczęłam coraz bardziej doceniać naturę w makijażu i obecnie w mojej kosmetyczce znajduje się więcej naturalnych kosmetyków niż tych drogeryjnych, choć i tych drugich egzemplarzy wciąż w niej nie brakuje.

    To, co kładziemy na usta, jest niezwykle ważne, ponieważ jest to jedyny kosmetyk kolorowy, który zjadamy. Dlatego musimy zadbać o to, by nie zawierały ołowiu, pierwiastka toksycznego dla naszego organizmu i, co ważne, zdolnego do biokumulacji w naszym organizmie. Nawet jeśli nie jesteście wkręcone w temat naturalnych kosmetyków, to na to, co kładziecie na usta, warto zwracać uwagę!

    W mojej kosmetyczce już spory czas temu pojawił się błyszczyk Lily Lolo w odcieniu English Rose.


    Opakowanie jest niezwykle eleganckie i schludne, pozwala nam zobaczyć ile produktu nam jeszcze zostało. Aplikator jest klasyczny, jak to w błyszczykach, dobrze się go odkręca. Muszę przyznać że opakowanie jest bardzo wytrzymałe, bo błyszczyk nie raz wylądował na podłodze i pamiątką po tych bliskich spotkaniach jest zaledwie kilka rysek widocznych jedynie pod światło.

    Błyszczyk pachnie obłędnie, budyniem kakaowym! Zapach ten jednak nie jest nachalny, wyczuwalny jedynie przy aplikacji, potem znika.

    Olej rycynowy, poliglicerydy kwasu oleinowego/linowego/linolowego, monooleinian sorbitolu (emulgator, z oliwy z oliwek), wosk pszczeli bielony, olej jojoba, mika, aromaty, wosk carnauba, wosk candelilla, tokoferol (witamina E), barwniki: dwutlenek tytanu, tlenek żelaza II i III, karmin, fiolet manganowy.

    Skład jest prościutki i bardzo przyjemny dla oka. I dla ust! Dzięki zawartym w nim olejom, nasz błyszczyk dodatkowo będzie pielęgnował nasze usta poprzez natłuszczenie. Świetne rozwiązanie na nadchodzące jesienne i zimowe spacery.


    Powiem szczerze, że nie spodziewałam się po nim tak silnej pigmentacji. Błyszczyk nadaje ustom pięknego różanego odcienia, bardzo dziewczęcego. Zawiera malutkie opalizujące drobinki, które nie rzucają się mocno w oczy, a nadają pięknego blasku.

    Początkowo błyszczyk jest bardzo klejący, czego ja wprost nie znoszę w błyszczykach. Jednak oleje z czasem wpijają się w ustach i po około piętnastu minutach uczucie lepkości znika. Z początku usta mocno się błyszczą, ale efekt ten stopniowo słabnie i po dwóch godzinach na ciągle lekko różanych ustach pozostaje bardzo subtelny błysk. Ponieważ ja z mało którym błyszczykiem się dogaduję, w większości przeszkadza mi przesadne nabłyszczenie ust, jakbym posmarowała je smalcem, z Lily Lolo czuję się naprawdę świetnie. 


    Podoba mi się aspekt pielęgnacyjny błyszczyku. Usta nie są niesamowicie nawilżone, bo po prostu nie ma ich co w tym składzie nawilżać, ale są natłuszczone i miękkie. Stanowi ich świetne zabezpieczenie przed złymi warunkami pogodowymi, jakie się do nas zbliżają - przed wiatrem czy mrozem. Niemniej jednak nie jest to produkt pielęgnacyjny i usta trzeba dodatkowo nawilżać pomadką. I tak robi więcej, niż oczekiwałam :)

    I jeszcze oczywiście efekt na ustach!


    Przy okazji możecie sobie pooglądać, jak moja skóra wygląda po przeszło miesiącu używania Luny :)

    Znacie błyszczyki Lily Lolo? A może miałyście do czynienia z ich szminkami? Ja mam ogromną chrapkę na odcień Desire na jesień :)

    P.S. W poniedziałek będę blondynką... :)


    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    20 sie 2015

    Gorgeous Hair Oil, z akcentem lawendy, geranium i palmarozy | Gaia Creams

    Gaia Creams zrobiło mi jakiś czas temu piękną, wygaiowaną niespodziankę. Przyszła do mnie malutka paczuszka, w papierowej torbie kryjącej jak zawsze ususzone płatki róży i lawendy. Oprócz cudnego zapachu odkryłam w nim moje małe marzenie, do którego wzdychałam od dłuższego czasu - Gorgeous Hair Oil o przepięknym, moim ulubionym zapachu lawendy i geranium!


    Właśnie ten zapach sprawił, że była to miłość od pierwszego... powąchania :) Już wcześniej sygnalizowałam Wam, że połączenie geranium z lawendą, jak to było w przypadku odżywki do włosów Faith in Nature to zdecydowanie moja ulubiona kompozycja, szczególnie po ciężkim dniu. Tutaj ta mieszanka jest przełamana świeżością palmarozy i muszę przyznać, że moja ulubiona mieszanka została w piękny sposób przez Gaia Creams ulepszona!

    Olejek ma bardzo lekką konsystencję, przelewającą się przez palce, jeśli nie jest się wystarczająco czujnym, ale wbrew pozorom jest to ogromny plus - nie obciąża włosów, przez co jego działanie nie ogranicza się jedynie do olejowania włosów za zamkniętymi drzwiami domku. 


    Olej z krokosza brawieskiego, olej arganowy, olej sezamowy, olej z konopii siewnych, olej jojoba, olej ze słodkich migdałów, olej awokado, olejek palmarozowy, olejek geraniowy, olejek lawendowy, geraniol, citronelol, linalol, limonen, citral, farnesol*.
    * występujące naturalnie w olejkach eterycznych

    Skład krótki i bogaty w to, co dla włosów najlepsze! Oprócz odżywczych i mimo wszystko lekkich olejów znajdziemy w nim olejkki eteryczne, które nie tylko będą umilać korzystanie z olejku, ale też świetnie zadbają o skórę głowy. Olejek palmarozowy reguluje pracę gruczołów łojowych, olejek geraniowy działa antyseptycznie, a lawendowy wspomoże palmarozowy i świetnie zadba o regenerację włosów zniszczonych.


    Jak już wspomniałam, nie ograniczam olejku jedynie do olejowania włosów. Najbardziej lubię go na co dzień, bo właśnie przy takim stosowaniu pokazuje pełnię swoich możliwości! Sięgam po niego po porannym prysznicu i jego niewielką ilość - dosłownie dwa opuszki palców zamoczone olejkiem po przekręceniu butelki - wcieram w jeszcze wilgotne włosy. Włosy potraktowane w ten sposób pachną tą piękną mieszanką znacznie, znacznie dłużej :)

    Jeśli macie włosy z tendencją do przetłuszczania, rozprowadźcie olej jedynie od ucha w dół, omijając pasma dotykające twarzy. Podana przeze mnie ilość olejku sprawdza się właśnie przy takim stosowaniu, dla włosów cieniowanych sięgających łopatek.


    Olej sprawia, że włosy są silne niezależnie od warunków pogodowych, z jakimi będą musiały się zmierzyć w ciągu dnia. Pięknie je nabłyszcza i uelastycznia, daje świetną ochronę przed uszkodzeniami mechanicznymi. I relaksujący zapach towarzyszy mi jeszcze długo, choć utrzymywanie się zapachu na włosach jest kwestią indywidualną.

    Przy dłuższym olejowaniu nie sprawdza się jednak tak świetnie, jak myślałam. Nie zauważyłam przyspieszonego wzrostu włosów. Są one odżywione, ale bez efektu zaskoczenia. Lubię ten olej i będę po niego sięgać dalej, ale do dłuższego olejowania zdecydowanie lepiej sprawdza się u mnie olej Khadi na porost włosów, o którym próbuję Wam opowiedzieć już od dłuższego czasu :)

    Niemniej jednak olej Khadi jest zbyt gęsty do stosowania w ciągu dnia i jeśli musiałabym wybrać tylko jeden z nich, zdecydowanie sięgnęłabym po Gorgeous Hair. Dlatego też on zwiedza ze mną świat, zajmując miejsce w podróżnej kosmetyczce!


    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    14 lip 2015

    Radosny poranny rytuał z Pomegranate & Ylang Ylang Gaia Creams

    Wreszcie jestem na dłuższy czas w domu, co daje mi czas na małe porządki blogowe. Mam już w głowie pomysł w jaki sposób będziemy razem świętować drugie urodziny bloga, nie mogę się doczekać, aż Was wprowadzę w to, co mi się w głowie kreuje. Na razie jednak wszystko pozostaje tajemnicą... :)

    Pogoda nas nie rozpieszcza! Miałam dzisiaj w planach spacer z moimi niedźwiedziami nad Wisłą, by psiaki mogły się wyhasać i popływać, bo bardzo to lubią. Co widać po ich mordkach :)


    Dobre i to, że uwielbiają również hasać w deszczu - gorzej, że my już niekoniecznie :)

    Jednak są sposoby, by i w taki szaro-bury, deszczowy dzień czuć się dobrze. Mały poranny rytuał, który nie wymaga od nas wiele, a pięknie dba o naszą skórę i dobre samopoczucie od samego rana. Mowa o kremiku Pomegranate & Ylang Ylang od Gaia Creams. 

    Gaia Creams

    Kremik ten jest najbardziej kremowy ze wszystkich, które u mnie już gościły (mowa o Argan & Sea Buchthorn oraz Palmarosa & Thistle). Błyskawicznie topnieje pod palcem, uwalniając bardzo przyjemną ziołową woń z kryjącym się za nim ciepłem. Za ten zapach odpowiadają olejek frankincense, ylang ylang oraz rozmarynowy.  Mieszanka niezwykle radosna, przyjemnie pobudzająca z rana - i żeby nikomu nie uszło to uwadze, zapach silnie mnie uzależnił! Nie wyobrażam sobie poranka bez wsadzenia nosa w słoiczek. A później, po odświeżeniu skóry, bez delikatnego masażu twarzy za sprawą którego - a tak dokładniej ciepła wydzielonego podczas masażu - zapach staje się jeszcze cieplejszy i bardziej wibrujący.

    Zapach nie utrzymuje się na skórze długo, co sprawia, że poranny rytuał staje się znacznie bardziej magiczny i wyjątkowy :)


    Masło shea, olej kokosowy, olej jojoba, olej z wiesiołka, olej z pestek granatu, olej lniany, olej z dzikiej róży, olejek ylang ylang, olejek frankincense, olejek rozmarynowy, linalol*, limonen*, benzoesan benzylu*, benzoesan salicylu*, farnesol*, geraniol*, alkohol benzylowy*, eugenol, izoeugenol*
    (* naturalnie występujące w olejkach eterycznych)

    Uwielbiam składy Gaia Creams, są proste i przemyślane. Większość z tych olejów stosowałam na mojej skórze już wcześniej i byłam bardzo ciekawa jak sprawdzi się ich połączenie. Większość tych olejów świetnie sprawdza się w pielęgnacji skóry tłustej i trądzikowej jednocześnie pięknie ją odżywiając i regenerując.
    Masło shea to takie małe remedium na prawie wszystkie problemy skórne. Jest idealne w pielęgnacji cery tłustej, ponieważ nie powoduje zaczopowania ujścia mieszków włosowych, czyli nie tworzą się zaskórniki, tak charakterystyczne dla tłuścioszkowych buziek. Świetnie koi wszelkie stany zapalne, stanowi naturalną ochronę skóry przed czynnikami zewnętrznymi, a nawet jest naturalnym filtrem UV o niski współczynniku ok. 3-6. 
    Olej kokosowy zawiera w sobie 50-60% kwasu laurynowego, dzięki czemu ma działanie antybakteryjne. Oprócz tego jest świetny w przypadku wszelkich podrażnień, czy to w przypadku wrażliwej skóry, poparzeń słonecznych czy zaognionych stanach zapalnych wywołanych wypryskami. Olej kokosowy był pierwszym olejem w mojej kosmetyczce i od tamtej pory jej nie opuszcza.
    Olej z wiesiołka to dla mnie nowość, chociaż czytałam o nim sporo w kontekście pielęgnacji skóry tłustej - reguluje on bowiem pracę gruczołów łojowych. Będzie również wspierać łagodzące i kojące działanie dwóch poprzedników.
    Olej z pestek granatu ma silne działanie antyoksydacyjne. Jest mocno odżywczy i jednocześnie bardzo lekkim olejem.
    Olej lniany jest kolejnym przyjacielem skóry tłustej zamkniętym w tym słoiczku. Ciepłe okłady z oleju lnianego stosuję, gdy zaskoczą mnie głębokie wypryski (najczęściej w połączeniu z olejkiem z drzewa herbacianego) - po pierwsze, sprawia, że głębokie gule przestają boleć, a po drugie szybko wyciąga je na powierzchnię. Znany jest również ze swoich silnych właściwości odżywczych i regeneracyjnych.
    Olej z dzikiej róży to kolejna dawka antyoksydantów. Jest często stosowany w kosmetykach do cery dojrzałej i wrażliwej.
    Mieszanka olejków ylang ylang, frankincense i rozmarynowego niweluje napięcia i oczyszcza umysł z pochmurnych myśli. Dodatkowo poprawia krążenie krwi, dzięki czemu pozostałe oleje mają większe pole do popisu. I cudownie pobudzają z rana :)


    Najbardziej podoba mi się w tym kremiku to, że mogę bezproblemowo - przy mojej tłustej skórze - używać go w ciągu dnia. Nie powoduje on nadmiernego świecenia się mojej skóry i makijaż - zarówno mineralny, jak i z drogeryjnym podkładem - ładnie się na niej prezentuje. Nie sprawdza się jedynie w bardzo upalne dni.

    Kremik wchłania się szybko, pozostawiając skórę miękką i przyjemnie naprężoną. Jak przy każdym kremiku Gaia Creams, nabiera ona pięknego wewnętrznego blasku. Zaskórniki występują rzadziej, a gdy już coś brzydkiego wyskoczy na skórze, zaczerwienienie szybko znika i stan zapalny szybko się goi, nie pozostawiając śladu po nieproszonym gościu. Z czasem skóra przestaje się tak intensywnie błyszczeć, nie muszę pudrować noska w ciągu dnia, a nawet szybki makijaż bez sięgnięcia po puder (co testowałam podczas festiwalu, gdzie spałam pod namiotem i ograniczyłam kosmetyczkę do pokładu mineralnego, tuszu i kredki do brwi) nie kończy się katastrofą. Po raz pierwszy od ponad dwóch lat świadomej pielęgnacji mogę powiedzieć, że moja tłusta skóra utrzymuje się w ryzach i jest coraz bliżej określenia jej jako normalnej. 

    Ogromnie się cieszę, że kremik wpadł w moje łapki, ponieważ stał się moim małym złotym środkiem. Cenię sobie również jego silne działanie antyoksydacyjne, ponieważ będzie stanowił ten złoty środek przez dłuższy czas, strzegąc moją skórę przed wolnymi rodnikami - o które przy tłustej cerze nie trudno! Nie mam najmniejszej ochoty zamieniać go na nic innego!

    A na poprawę humoru w ten brzydki deszczowy dzień zostawiam Wam jeszcze radosne buźki moich psiaków: Koli i Saszy :)



    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    15 maj 2015

    Chia&Peach Kernal Superpower Blend | Gaia Creams ♥

    Od jutra w Opolu zaczynają się Piastonalia! To moje pierwsze juwenalia, więc nie mogę się ich doczekać! Jeszcze nie mam pomysłu na przebranie na Żakinadę, ale na pewno coś wymyślę. Myślę o stroju hipisa, ale wizja dopiero mi się kreuje w głowie. Mam czas do środy!
    Może Wy mi coś doradzicie? :)

    Dzisiaj będzie bardzo przyjemnie. Olejek, o którym Wam opowiem, pomaga mi się zrelaksować po ciężkim dniu, których ostatnio jest coraz więcej - i coraz więcej będzie. Marzą mi się wakacje, ale zanim one nastąpią muszę przebrnąć przez okres zaliczeń, a później jeszcze na dobitkę sesję!
    Ale nie dajmy się nakręcić, niech będzie przyjemnie!


    A przyjemność sprawi nam lekkie olejowe serum Chia&Peach Kernal Superpower Blend od Gaia Creams. Serum ma właściwości mocno odżywcze i pielęgnacyjne, dla skór wymagających wyjątkowego dopieszczenia.

    Produkty Gaia Creams są nie do wykończenia. Olejku używam na całą twarz, szyję i dekolt i ciężko doszukać się dwumiesięcznego zużycia. Gaia Creams to może i droga bajka, ale na pewno długotrwała, co czyni ją bardzo opłacalną.

    Butelka jest urocza. Malutka, mieści się w łapce. Etykietka z brązowego grubego papieru nadaje produktom niesamowity czar, dzięki czemu nawet poplamione olejem podczas codziennego użytkowania nie tracą swojego uroku. Obecnie buteleczki są z ciemnoniebieskiego szkła - wiem, bo podarowałam serum mamie :) - przez co podobają mi się jeszcze bardziej, choć sam Tosiek uważa, że brązowe są bardziej męskie.


    To lekkie serum wcale nie jest takie lekkie! Powiedziałabym, że jest to raczej tłustawy olejek, który nie wchłania się wcale tak szybko - chyba, że zaaplikujecie go cienką warstewką. Ale w niczym mi to nie przeszkadza, bo znalazłam dla niego idealne zastosowanie! Wykorzystuję go do wieczornego masażu twarzy, szyi i dekoltu, który świetnie rozluźnia, szczególnie gdy mam za sobą ciężki dzień. Taki masaż trwa przynajmniej dziesięć minut, najczęściej masuje buźkę podczas oglądania filmu. Olejek sprawdza się do tego idealnie, przez to, że jest gęsty nadaje świetnego poślizgu i nie wchłania się od razu - nie trzeba go dobierać, więc starcza nam na dłużej.

    Olejek ma specyficzny zapach. Nie jestem w stanie go do niczego przyrównać, bo nigdy podobnego zapachu nie czułam. Przyzwyczajona do leśno-ziołowych aromatów Gaia Creams przy tym olejku lekko się skrzywiłam, jednak jego zapach nie jest natrętny i podczas masażu praktycznie nie wyczuwalny. Z czasem się do niego przyzwyczaiłam i teraz zupełnie mi nie przeszkadza.


    Olej z szałwii hiszpańskiej (nasiona Chia), olej z pestek dyni, olejek z rozmarynu, olej z kadzidłowca Cartera, ekstrakt z amarantusa, tokoferol (witamine E), limonen (naturalnie występujący w olejku eterycznym Frankincense)

    Skład serum jest krótki i w tej prostocie jest jego siła. Każdy składnik jest mocno odżywczy, olejowe serum działa silnie przeciwutleniająco. Nasiona Chia nawilżą naszą skórę, ekstrakt z amarantusa pomoże naszej skórze się zregenerować i przyspieszy gojenie się ran - co przydaje się przy moich wypryskach. Olejek Frankincense ma w sobie wszystkie wspomniane właściwości, a ponadto jego zapach ma poprawić nasze nastawienie do siebie samych i podnosi na duchu - idealne połączenie z relaksującym masażem!
     

    Skóra przy takim dobroczynnym traktowaniu sporo zyskuje. Sam masaż poprawia krążenie limfy, przez co nie budzimy się z workami pod oczami i wyglądamy na dużo mniej zmęczone - dlatego każdą z Was gorąco namawiam do masażu twarzy! Masaż niesamowicie odpręża, przez co też łatwiej pozbyć się trosk nagromadzonych w ciągu dnia i noc jest spokojna, przespana. Olejek pomaga mi się pozbyć niedoskonałości, które już pokazały się na mojej buźce - szczególnie jeśli rozgościła się u mnie głęboka gula, wtedy nieprzyjaciel szybko traci na sile :) Skóra jest dobrze odżywiona, dzięki masażowi lepiej ukrwiona i czerpie znacznie więcej z dobroci olejku. Miękka, naprężona, z czasem nabiera pięknego wewnętrznego blasku i na co dzień pod dotykiem wydaje się mokra.

    Nie zauważyłam wyrównania kolorytu buźki, w tej materii wyjątkowo dobrze sprawdzał się warzywny koktajl z maceratem z marchwi, serum nie ma już tej warzywnej siły w sobie. Zdaję sobie jednak sprawę, że moja cera jest na tyle problematyczna, że ciężko jest te wszystkie przebarwienia zniwelować - tym walczę domowo robionym tonikiem z witaminą C.
     
    Najlepszą rekomendacją tego serum jest fakt, że podarowałam go swojej mamie jako łączony prezent urodzinowy i na Dzień Matki :)


    Serum kosztuje 21,80 £ (124 zł). Cena jest wysoka, dlatego zachęcam Was do uważnego śledzenia fanpege'a Gaia Creams, gdzie często pojawiają się rabaty i konkursy, w których możecie wygrać pysznie wygaiowane nagrody!

    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    11 maj 2015

    Ratunek dla podrażnionej i suchej skóry | tonik Organic Surge

    Na moim profilu facebookowym dawałam Wam znać, że zaczynam dietę z portalem Vitalia.pl. Jestem naprawdę pozytywnie nastawiona do nadchodzących zmian - aż sama siebie zaskakuję, że potrafię tak bardzo się zmotywować. Mam nadzieję, że nie będzie to po raz kolejny słomiany zapał, że portal wraz ze swoich wsparciem, zaplanowaniem diety na cały tydzień (i dzisiejszych porządnych zakupów, też na cały tydzień!), ćwiczeń, które bardzo przypadły mi do gustu - pomimo zakwasów :) - oraz ciągłych przypominajek da radę mojemu zwątpieniu i 27 czerwca wyskoczę w bikini na chorwackiej plaży - i będę z siebie dumna!

    Trzymajcie za mnie kciuki!

    Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o czymś, co umila mi dni, szczególnie te cieplejsze. Mowa o toniku Organic Surge na bazie hydrolatu z kwiatu pomarańczy, w którym zakochałam się już w poprzednie wakacje.


    Buteleczka jest malutka, ale szeroka. Fajnie mieści się w mojej małej rączce. Koreczek trzyma mocno, ale nie ma najmniejszego problemu z jego odkręcaniem, nawet mokrymi rękoma. Butelka wykonana jest z lekkiego plastiku, niewiele waży i wygodnie się ją przewozi.

    Etykieta jest  prosta, estetyczna i jak najbardziej trafia w moje klimaty. Mleczna buteleczka, płyn barwy jasnego miodku, adnotacja: your skin best friend... Można poczuć mięte od samego patrzenia!

    Aplikator ułatwia korzystanie z produktu, tonik sam wypływa na wacik, bez zbędnego ściskania buteleczki.


    Woda, ekstrakt z aloesu, hydrolat z kwiatu pomarańczy, ekstrakt z wąkrotki azjatyckiej, alkohol benzylowy, kwas dehydrooctowy, sorbitan potasu, fitan sodu, kwas cytrynowy.

    W składzie znajdziemy dokładnie to, co producent obiecuje na etykiecie plus konserwanty. Moja buźka ceni sobie minimalizm, bo dzięki krótkiemu składowi potrafi czerpać garściami z cennych właściwości aloesu, kwiatu pomarańczy i wąkrotki azjatyckiej. Te dwa pierwsze składniki są mi bardzo dobrze znane i nie raz ratowały moją skórę w trudnych sytuacjach - w przypadku podrażnień, poparzeń czy stanów zapalnych. Przy okazji pięknie zmiękczają skórę. Wąkrotka azjatycka wspomaga ich kojące działanie, a przy okazji przeciwdziała pierwszym oznakom starzenia.



    Znacie zapach kwiatu pomarańczy? Tonik właśnie tak pachnie, choć nie tak intensywnie jak czysty hydrolat. Ma w sobie też coś pudrowego i czystego, co nadaje całemu zapachowi elegancji. U mnie czysty aromat kwiatu pomarańczy wygrywa z tonikiem, ale jest jego przyjemnym zastępnikiem.
    Tonik przyjemnie odświeża i zmiękcza skórę. Skutecznie niweluje zmęczenie ze skóry, przyjemnie relaksuje po ciężkim dniu. Często sięgam po niego również w ciągu dnia, gdy nie mam makijażu na twarzy. Świetnie sprawdza się w przypadku gorących dni, szczególnie gdy zasiedzieliśmy się na ławeczce na słońcu. Łagodzi podrażnienia, koi i świetnie nawilża buźkę.

    Kosmetyk jest w 98,89% produktem naturalnym, a nawet organicznym, potwierdza to certyfikat EcoCert.


    Znacie Organic Surge? Ja mam ochotę na więcej!

    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    27 kwi 2015

    Męskim okiem: Gaia Creams No Nonsense olejek dla brodaczy

    Dzisiaj w kajeciku gościmy męskie spojrzenie na pielęgnację. Nie wiem jak to u Was wygląda, ale mojego Tośka ciężko jest mi przekonać do smarowania sucharka, bo to przecież takie niemęskie. Jeśli jednak chodzi o pielęgnację brody, tutaj z otwartymi oczami obserwowałam codzienne smarowanie, masowanie, mizianie olejkiem. Ja pozostaję dalej w szoku, a słowo w dzisiejszej notatce przejmuje Tosiek :)


    Hej ludzie! Pomimo tego, że chyba jestem jedyną osobą, która przeczytała każdą, ale to absolutnie każdą notkę Jaskółki, wciąż nie mam pojęcia jak zacząć i przeprowadzić dzisiejszą, gościnną notkę. Może zacznę od początku:

    Gustowną buteleczkę dostałem w grudniu ubiegłego roku. Na pierwszy rzut oka mała, zgrabna, i na swój sposób elegancka. Etykieta prosta, bez wodotrysków, jedynie małe wąsy podkreślające męski charakter olejku. Chociaż opis na stronie producenta był dość barwny i klarowny, nie miałem pojęcia czego się spodziewać. Nie na co dzień facet dostaje olejek do pielęgnacji włosów… czy czegokolwiek. By przybliżyć problem; spytajcie Jaskółkę jak wygląda nasza łazienka w mieszkaniu! Gdzie mieszkamy w zestawie trzy dziewczyny i ja (Tosiek - rodzynek): cała pralka obstawiona kosmetykami, do tego krawędzie wanny, no i umywalka (innymi słowy cała łazienka…). A moje co jest? Maszynka do golenia, pianka do golenia, i żel pod prysznic (do tego jeszcze szampon, ale i tak najczęściej podbieram Jaskółce! ;)). I tutaj bam! Niespodzianka! Olejek!

    To już wiem dlaczego mój szampon topnieje w oczach... [Jaskółka]


    Ale za to jaki olejek… Mmm… Podsunięcie pod nos buteleczki przenosi przenosi nas w serce lasu, dookoła świerki, sosny, zapach żywicy, piżma, no i Ty, siłujący się z niedźwiedziem! W końcu jesteś facetem! Oj tak. To jest bardzo dobry opis magicznej zawartości. Z niedźwiedziami się co prawda nie siłowałem, ale jako harcerz lasów wiele zwiedziłem, i człowiek naprawdę ma wrażenie, że twórcy zamknęli cały ten aromat, klimat w buteleczce, dodając jednak czegoś… podkreślającego męski charakter jeszcze bardziej. Nie wiem, czy to kwestia piżma, czy innych substancji zapachowych, ale ten zapach jest jednym z moich ulubionych.


    Co do wydajności, na całą brodę wystarczyło tyle, ile otrzymałem po dwukrotnym obróceniu otwartej buteleczki zatkanej palcem. Czasem nawet i resztę twarzy udało mi się wysmarować. Chociaż… gdy nalałem sobie po prostu na rękę, i wtarłem w czuprynę, również wchłonęło się praktycznie wszystko. Nie zaskoczę chyba nikogo jeśli powiem, że konsystencja jest… jak olej. Brak mi tutaj konkretniejszego porównania i pod tym względem Izu będzie miała lepszy pomysł jak Wam to opisać. Od siebie mogę dopowiedzieć jedynie, że olejek jest na tyle gęsty, że aplikacja nie sprawia najmniejszego problemu.

    Olejek gęstością jest czymś pomiędzy olejek rycynowym a zwykłym ciekłym olejem. Nie jest zbyt gęsty, przez co nie ciągnie włosów podczas aplikacji, ale też nie jest zbyt lekki, nie przecieka przez palce. Idealnie wyważony :) [Jaskółka]


    Przechodząc do meritum: jaki dostajemy feedback od naszej brody po zastosowaniu olejku? Gdyby bliżej by mi było do Rumcajsa, powiedziałbym, że włożenie ręki w brodę jest jak przytulenie młodej owieczki. Przy mojej czuprynie jest to zaledwie ułamek tego, jednak uczucie wciąż jest fantastyczne! Włosy są zdecydowanie bardziej miękkie, przy dłuższym stosowaniu widać zmniejszenie ilości rozdwojonych końcówek, no i rosną jak szalone. Sama broda po naolejowaniu nie wygląda na tłustą, przestrzegam jednak przed przytulaniem dziewczyny ubranej w drogą bluzkę. To się źle skończy. Serio.

    Trudno jednoznacznie opisać na ile wystarcza ten cudak, ale mając go od grudnia, nie doszedłem nawet do połowy. Faktem jest, że nie używałem go codziennie, a od ostatniego czasu przypominał mi się tęsknie z parapetu. Mimo wszystko jestem bardzo pozytywnie nim zaskoczony, gdyż widząc maciupką wręcz buteleczkę spodziewałem się maksymalnie miesiąca romansu z nim.


    Produkt absolutnie polecam. Według mnie must have każdego dbającego o siebie faceta!


    Ja na zakończenie jeszcze wtrącę swoje trzy grosze odnośnie składu:

    Olej z krokosza barwierskiego,  olej z pestek winogron, olej jojoba, olej arganowy, olej kameliowy, olej sezamowy, olejek rozmarynowy, olejek cedrowy, olejek paczuli, limonen, linalol.


    I w ten sposób od grudnia mam w mieszkaniu pełnokrwistego lumberseksualistę, brodacza pachnącego lasem. I nie narzekam!

    Chcielibyście jeszcze ugościć tutaj Tośka? :)

    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka i Tosiek


    28 mar 2015

    Warzywny koktajl dla skóry | Gaia Creams ♥

    Cześć słońca! U Was też wiosna taka niezdecydowana, nieśmiała? Tęskno mi strasznie za ciepłem słoneczka, za kolorami świata i tą niesamowitą pozytywną energią. Może u Was słoneczko dzisiaj świeci? U mnie niestety pochmurno, szaro-buro i zimno, ale na szczęście przestało padać!

    Takie dni trzeba sobie urozmaicać, wprowadzać w nie energię. Ja sobie z nimi radzę całkiem nieźle z pomocą porannych soków warzywnych - zakochałam się w marchewkowo-buraczkowym! - i dzięki takiemu samemu cudnemu koktajlowi od Gaia Creams.


    Magia tego malutkiego słoiczka bazuje na tak uwielbianej przeze mnie ostatnimi czasy marchwi i to właśnie jej zawdzięcza swój intensywny żółty kolor. Ale nie martwcie się, nie pozostawia on na twarzy efektu jak po kurkumie (czy oranżu metylowym, co przypomina mi moje ostatnie laborki :)), skóra przypomina muśniętą słońcem. Ale marchew, a właściwie jej korzeń, bo to z niego pozyskiwany jest nasz macerat, to nie tylko ten niesamowity kolor! To też beta-karoten, który wzmocni barierę lipidową naskórka, uelastyczni ją i zmiękczy, ukoi zmiany trądzikowe i inne stany zapalne, zniweluje zaczerwienienia, mnóstwo witamin - głównie A i E - oraz nasyconych kwasów tłuszczowych.
    A do tego skóra nabiera pięknego, słonecznego blasku!

    Jednak sama marchew warzywnego koktajlu nie czyni. Do słoiczka wskoczyła też dynia, a właściwie jej pestki, by dostarczyć skórze kwasów omega 3 i 6, ponownie doładować ją w witaminy A i E, pozbyć się wolnych rodników i sprezentować... trochę cynku, który przy cerze problematycznej i rozregulowanej. 

    Jako wsparcie przychodzi olej jojoba w budowie podobny do sebum - stąd tak pięknie reguluje jego produkcję oraz ratuje skórę z jego niedoborem! - masło shea, wiesiołek, słodkie migdały i tworzy nam się słoneczny mus, który ukoi, natłuści, odżywi i wyreguluje skórę twarzy. I trochę zmniejszy tęsknotę za słońcem :)

    Skład w pełnej krasie:

    masło shea, olej z wiesiołka, olej jojoba, olej ze słodkich migdałów, macerat z korzenia (nie pestek!) marchwi, olej z pestek dyni 



    Kremik, jak każdy żywy krem Gaia Creams ma konsystencję musu. Po przyłożeniu palca wyraźnie słychać pękające pęcherzyki powietrza. Pierwszy kontakt z paluszkiem jest nieco toporny, ale kremik, niczym masełko zaraz się topi, więc na twarz nakładamy już leciutki olejek, który momentalnie wpija się w buźkę - chyba, że oczywiście nałożymy go nieco więcej :) Jednak nie jest to efekt zupełnie jak po olejku, nie da się z pomocą tego kremiku przeprowadzić masażu twarzy, kremik za szybko wnika w skórę - wiec do tej przyjemności służy mi inne cudo Gaia Creams ♥

    Mus jest nie do wykończenia. Gości u mnie od świąt - gościnnie odwiedza również twarz Tośka - a jego zużycie możecie podejrzeć na zdjęciach. Nie ograniczam się z jego stosowaniem do samej twarzy, nie skąpię tej warzywnej przyjemności szyi i dekoltowi. Jestem zdania, że skóra szyi i dekoltu zasługuje na taką samą uwagę, co buźka. Ratuje również moje dłonie po laborkach, na których zawsze coś po dłoni pocieknie (lub obrywa się z pipety sąsiada :)).


    Kocham go za efekt na skórze, gdy wszystko już ładnie w nią wsiąknie. Jest rozpromieniona, z wewnętrznym blaskiem i to już od pierwszego użycia. Z czasem skóra staje się mokra w dotyku, nie kaprysi i nie jest wiecznie spragniona. Czerwone przebarwienia znikają, skóra odzyskuje jednolity koloryt, nie jest podrażniona i ciężko ją do tego stanu doprowadzić. Idealnie spisywał się podczas mojej kuracji kwasami - i tej domowej, i w gabinecie kosmetycznym z mocniejszym stężeniem. Pięknie koił i wyciszał już w ciągu jednej nocy. 

    Moja cera jest dzisiaj normalna. Nie świecę się mocno, a delikatnego blasku się nie wstydzę, bo moja skóra wygląda zdrowo, promieniście. Wypryski występują u mnie rzadko i szybko się goją, nie pozostawiają po sobie czerwonego śladu na długo. Pory są dobrze oczyszczone. Mogę śmiało powiedzieć, że z tym kremikiem udało mi się osiągnąć równowagę w pielęgnacji.


    Uwielbiam warzywny koktajl Gaia Creams ♥


    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    12 lut 2015

    Wiara w naturę w pielęgnacji włosów

    Cześć, kochani! Sesję mam już praktycznie za sobą, pozostał mi jeszcze tylko ustny z chemii (sic!), jednak na tą nieszczęsną formalność mogę spokojnie wybrać się już w nowym semestrze. Tak więc leżakuję sobie w domku, powoli dopinam ostatnie guziki mojego recitalu i w międzyczasie bawię się z moim prezentem na koniec sesji - To-nie-książką :) Chwaliłam się Wam na Instagramie!


    Plakat jest moim dziełem i jestem z niego niesamowicie dumna. Przy okazji, jeśli 21 lutego jesteście w okolicach Skoczowa, Cieszyna czy Strumienia to serdecznie Was zapraszam na trochę rockowego brzmienia - wstęp wolny!

    Dzisiaj chciałabym Wam przestawić moje ostatnie włosowe odkrycie. Mowa o Faith in Nature, angielskiej firmie kosmetycznej, produkującej kosmetyki naturalne, wegańskie i nietestowane na zwierzętach. Na tę firmę wpadłam przypadkiem, odwiedzając kosmetyczny dział TK Maxxu. Nie mam pojęcia czy obrabowali magazyn Faith in Nature, ale od kilku tygodni mają na półkach ogrom ich kosmetyków i odnoszę wrażenie, że za każdym razem widzę ich coraz więcej :) 
    Ja poczyniłam odkrycie włosowe, ale znajdziecie też żele do kąpieli o cudnym zapachu - wnioskuję po tym, że same produkty do włosów zwalają mnie z nóg - czy nawet peeling enzymatyczny, który ostatnio wpadł mi w łapki. Dorwałam się też do męskiej linii żeli pod prysznic o zapachu cedru czy imbiru z czymś równie ciekawym. Akurat Tosiek nie chciał, bo na ten moment nie był mu potrzebny nowy żel, ale jeśli tylko będą dalej po moim powrocie do Opola to na pewno przygarniemy :)

    Niestety, choć wybór szamponów był przeogromny, nie mogłam zdecydować się na nic. Wszystkie jak jeden mąż miały w składzie betainę kokamidopropylową, na którą jestem uczulona. Za to skusiłam się na lawendową odżywkę, która wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że przy następnej wizycie znów zrobiłam obchód w okolice tych kosmetyków. I znalazłam... szampon! Jeden jedyny (i ostatni!) na półeczce bez koki :)
    Teraz, jak przeglądam stronę producenta, to takich szamponów jest znacznie więcej... Dobrze, że szampony z Anglii będę musiała sprowadzać, bo bym przepadła...


    Tak więc w mojej łazience obecnie goszczą szampon Jojoba z dodatkiem prowitaminy B5, czyli pantenolu oraz odżywka Lawenda&Geranium :)

    Taki komplet pięknie zdobi łazienkę. Produkty są pięknie zrobione graficznie, każda wersja ma swoją własną rozpoznawalną etykietę, komplety są do siebie dopasowane, choć nie identyczne :) Butle są wykonane z plastiku z recyclingu, jeśli tylko jest to możliwe.
    Nie do końca przekonuje mnie aplikator, oba produkty są bardzo lejące się i przez tak duży otwór wszystko zbyt łatwo się wylewa - co szczególnie przeszkadza w przypadku szamponu, który jest tylko ciut gęściejszy od zwykłej wody. Aplikator typu press byłby w tym wypadku jak ulał, a ja bym nie płakała nad rozlanym szamponem :)

    Od szamponu najwięcej wymagałam, jestem bardzo wybredna jeśli chodzi o naturalne szampony. Mam bardzo długie włosy, już prawie sięgają mi talii i słabo pieniące się szampony znikają mi w ekspresowym tempie. Co prawda, codziennie myję tylko skalp, na długości daję im spokój z codziennym myciem, jednak zdarza się im być potraktowanym szamponem i niekoniecznie musi to być mocno oczyszczający - moje końcówki mocno kapryszą :)

    Pierwszy ogromny atut: pieni się i to całkiem nieźle! Ma w składzie jedynie ALS, a pianę tworzy całkiem konkretną - aż się Tosiek zdziwił :) Na dobrą sprawę wcale nie potrzeba go wiele (chociaż z tą aplikacją małej ilości dalej mam problemy...), by umyć cały skalp i zjechać nim jeszcze trochę na długości, więc pomimo swojej płynnej konsystencji posłuży mi trochę czasu.
    Zapach jest przecudowny. Zakochałam się zarówno w zapachu szamponu, jak i odżywki. Szampon ma zapach słodkawy, z cytrusową nutą, kojarzy mi się z pudrowymi cukierkami z dzieciństwa! Myjąc głowę w momencie się rozweselam i nabieram ochoty na łobuzowanie!
    Dzisiaj podjęłam pierwszą próbę zmycia oleju tym szamponem i tutaj też poradził sobie całkiem nieźle, choć zużyłam go nieco więcej niż zazwyczaj. Obyło się jednak bez drugiego mycia i włosy są przyjemnie sypkie. Jednak do zmywania oleju pozostanę przy mydle cedrowym.
    Po umyciu włosy są sypkie i mięsiste, nie plączą się. Można sobie pozwolić na szybkie umycie głowy, bez odżywki, nie ryzykując tym samym bad hair day. Świetne efekty uzyskuje się stosując go w parze z odżywką, ale o tym za chwilkę.

    Pozbyłam się przy nim łupieżu. Przy mydle cedrowym myślałam, że w końcu czuję ulgę, ale jednak ciągle miałam nawroty. Szampon Faith in Nature zupełnie zniwelował problem, przez co podejrzewam, że SLS również mi nie służy. Za to jego łagodniejsza wersja wraz ze wsparciem cudnych olejków eterycznych świetnie dogaduje się z moim skalpem.

    Woda, Ammonium Laureth Sulfate (ALS), sól morska, Polysorbate 20 (emulgator z oleju kokosowego), olej jojoba, panthenol, olejek pomarańczowy, olejek ylang-ylang, olejek z drzewa herbacianego, puder z alg brunatnych Ascophyllum Nodosum, sorbinian potasu, benzoesan sodu, kwas cytrynowy (konserwanty), limonen

    Skład jest krótki, prosty, bez udziwnień. Znajdziemy w nim kojący pantenol, odżywiający olej jojoba, olejki eteryczne, które dbają o skórę głowy i sprawiają, że jej mycie staje się swoistym rytuałem. Puder z alg brunatnych jest bogatym źródłem minerałów. Za pienienie się odpowiada delikatny detergent. Widzicie, jak niewiele trzeba, by stworzyć świetny szampon?

    Tutaj to się można zachwycić! Opakowanie jest niesamowite, drobne kwiatki widoczne na etykiecie jest wprost urzekające :)
    Odżywka jest znacznie bardziej gęsta, jednak dalej bardzo lejąca. Przez tę konsystencję wydaje się, że wpija się ona we włosy zaraz po nałożeniu, jednak już taka niewielka ilość potrafi zdziałać cuda na głowie.
    Szampon może budzić we mnie małego łobuziaka, ale to zapach odżywki skradł moje serce. Połączenie lawendy i geranium jest wprost nieziemskie. Musze kupić sobie oba te olejki eteryczne i stosować razem. Jeśli nie wierzycie w aromaterapeutyczne działanie olejków eterycznych, dajcie szansę tej odżywce. Przyjemnie odpręża i oczyszcza umysł. Czuć ją przez cały czas trzymania preparatu na włosach, dzięki czemu można się zrelaksować jak w renomowanym spa. Ma w sobie niesamowitą świeżość i lekkość.

    Odżywka wygładza włosy, zdecydowanie się lepiej układają. Stanowi idealne uzupełnienie szamponu, ten komplecik nigdy nie przysporzył mi bad hair day. Włosy są elastyczne i mięsiste, jakby pełne życia oraz niesamowitego naturalnego blasku. Jednak odżywka sama w sobie nie nawilża dostatecznie dobrze. Jest fajnym uzupełnieniem pielęgnacji, jest dobra do stosowania na co dzień, ale bez dobrze nawilżającej maski lub domowego zabiegu przynajmniej raz na tydzień włosy będą wołały o pić - o czym się przekonałam się pod koniec sesji, gdy byłam już zmęczona i nie miałam ani chęci, ani ochoty na bardziej wymagające zabiegi.

    Woda, alkohol cetylowy (emolient), olej rzepakowy, olejek lawendowy (Angustiflora oraz Hybrida), olejek geranium, olejek z drzewa herbacianego, chlorek cetylotrójmetyloaminowy (substancja powierzchniowo czynna), tokoferol (witamina E), olej słonecznikowy, benzoesan sodu, sorbinian potasu, kwas cytrynowy (konserwanty), antocyjaniny (naturalne barwniki roślinne), cytronelol, geraniol, linalol  

    Tutaj również skład jest bardzo krótki i przemyślane. Odżywka ma niezłe działanie aromaterapeutyczne, ale te same olejki eteryczne równie dobrze wpływają na skórę głowy, np. poprawiając w niej krążenie. Wykorzystane oleje i alkohol cetylowy zapewniają odpowiednie dociążenie, ale nie obciążają włosów. Ot, ładnie ułożone włosy nie pozbawione energii :) Czego więcej potrzeba na co dzień? 

    Jestem bardzo ciekawa pozostałych odżywek. Na tyle, że sprezentowałam mamie taki mały zestaw w wersji kokosowej. Sama chętnie podbiorę, by wypróbować. Jedno już wiem - kokosowa wersja pachnie fenomenalnie!

    Znacie może Faith in Nature?

     

    Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


    Disqus for Jaskółcze Ziele