Do tego jak na złość dzisiejszy post będzie długi, bo i moja kosmetyczka była wypchana po brzegi - za to wszystko mi się przydało, ba, nawet kilku produktów mi brakowało! Ale tak to już jest, gdy trzeba wszystko zaplanować w ciągu zaledwie 4 dni - z założenia miałam nie jechać, pojechałam w zastępstwo za tatę, który i tak do nas później dołączył.
Wyrzuciłam z dzisiejszego postu kolorówkę, bo i tak pogoda dzisiaj nijaka, szaro-buro za oknem, a ja chciałabym Wam pokazać parę cudnych rzeczy, które udało mi się zmalować w Bułgarii :)
Włosy
Tutaj niczego mi nie brakowało. Prawdziwa ze mnie włosomaniaczka! Włosy wróciły w bardzo dobrej formie, jedynie końcówki trochę się przesuszyły - ale one zawsze kapryszą, nawet w najlepszych dla nich warunkach. Potrzebowały nawilżenia, ale dostały już konkretną dawkę nocnego olejowania z olejkiem jojoba, który dostałam od cudownej Ewy w ramach GreenBoxa i olejku z awokado i już mają się dobrze. Od razu je też zahennowałam, gdyż partia farbowana niegdyś farbami chemicznymi mocno mi się rozjaśniła (refleksy wpadały już w złotko), a ja kocham moją czerwień. Niemniej jednak końcówki nie były rozdwojone, włosy pozostały silne. Jedyne, na co nie miałam wpływy, to fakt, że poszarpały się na długości podczas szaleństwa na falach...
... szczególnie gdy woda rzucała mnie po brzegu i miałam piasek dosłownie wszędzie - a jak już wiecie, wyjątkowo nie lubię mieć piasku w majtkach. Dlatego czeka mnie jeszcze wizyta u fryzjera, by trochę je uporządkować, ale naprawdę jestem zadowolona z ich stanu.
- Szampon Syoss, bez silikonów wzięła moja mama, a ja uznałam, że nie ma sensu ciągnąć ze sobą drugi, delikatny. Myłam włosy metodą OMO, gdzie pierwsze O stanowiły oleje lub mieszanka odżywki i olejów. Poza tym włosy codziennie moczone w słonej wodzie, z nałożonymi silikonami po prostu potrzebują konkretnego oczyszczenia.
- Odżywka marokańska od Planety Organici też ma ponoć właściwości oczyszczające, ale jest też mocno odżywiająca. Wydaje mi się jednak, że jest nieco mniej treściwa od tureckiej wersji tego balsamu, ale może to być również kwestia klimatu. Także osądu jeszcze nie wystawiam, będę ją mocno testować jeszcze w domku. Sama w sobie dobrze się sprawowała, lekko dociążała włosy, sprawiała, że były sypkie i łatwe do rozczesania.
- Maska drożdżowa babuszki Agafii to produkt, który również zabrała moja mama, a ja nie widziałam sensu brania drugiej maski. Zabrałam jedynie trzy próbeczki, o których za chwilę. Maska nie była zła, jednak za słabo nawilżała. Włosy były po niej puszyste i sypkie, jednak zupełnie niedociążone, przez co robiły co chciały i były wszędzie. Moje włosy mają jakieś pozostałości tendencji do kręcenia, więc przy tej masce wyjątkowo się puszyły, pojedyncze włoski odstawały jak antenki - szczególnie te, które były skrócone na długości przez fale. Na skalp jej nie nakładałam, gdyż nie chciałam zaburzyć wyniku łykania Priorin Extra.
- Do zabezpieczenia zabrałam ze sobą jedwab z Green Pharmacy. Jedwab bez jedwabiu, za to z żelem aloesowym i dwoma olejkami - teraz nie pamiętam dokładnie jakimi, a nie chce skłamać. Na pewno będę o nim jeszcze pisać, więc nic straconego. Jedwab jest świetny, dobrze zabezpiecza włoski, nie obciąża ich, ciekawie pachnie i delikatnie je odżywia. Nie miałam w ogóle rozdwojonych włosów, nawet w miejscach gdzie włosy zostały bestialsko poszarpane, wielkie brawa i pokłony!
- Odżywkę b/s z Gliss Kura kupiłam ze względu na filtry UV, by chronić moje włoski. Dodatkowo jest to całkiem niezła bombka silikonowa, która nie obciąża, ładnie wygładza włoski, nadaje im połysk. Pewnie nie pomyślałabym o niej, gdyby nie wakacyjna kosmetyczka Kociambra! Myślę, że właśnie dzięki temu produktowi moje włosy wróciły w dobrej formie i na pewno jeszcze go kupię.
- O oleju z awokado nie mam zbyt wiele do dodania oprócz tego, co już kiedyś Wam o nim pisałam. Prawdziwe cudo, które świetnie się sprawdza na mojej twarzy i włosach. Genialnie nawilża, przepięknie pachnie, uwielbiam, nigdy go nie opuszczę w mojej wakacyjnej kosmetyczce czy codziennej pielęgnacji.
- Próbeczki! Wzięłam ze sobą dwie próbki maski z Biowaxu (z Biedronki), które to widzicie na zdjęciu, plus próbkę maski regenerującej od babuszki Agafii, którą to dostałam od Triny.pl jako dodatek do zamówienia. Biowax sprawdził się genialnie, nakładałam go głównie przed myciem na godzinkę, czasem więcej, często jeszcze z jakimś olejem na końcówki. Włosy były po nim sprężyste i ładnie nawilżone. Maska regenerująca zupełnie się u mnie nie sprawdziła. Nazwałabym ją raczej bardzo lekką odżywką, nie sprawdzającą się w takich warunkach. Trzeba mieć do niej ładne, zadbane włoski.
Twarz
Z buźką niestety nie było już tak pięknie, jak z włosami. To, co najbardziej bolało mnie w tyłek to fakt, że zapomniałam peelingu, a moja spieczona słońcem buźka domagała się go bardzo. Zapomniałam również o filtrze do twarzy i musiałam korzystać z tego przeznaczonego na całe ciało, przez co się brzydko zapchałam. Jednak w zeszłym roku moja buźka skończyła gorzej, więc zawsze coś na plus wyszło. Skóra była pięknie nawilżona, z tym, że po prostu potrzebowała konkretnego peelingu, o ładnym kolorycie, bez przebarwień i bez wyprysków!
Skóra na twarzy, zaraz na początku mi się spiekła, gdy weszłam do wody grać w siatkę z chłopakami i posiedziałam tam trochę za długo. Od wody można się opalić znacznie mocniej niż leżąc plackiem na plaży! Na szczęście potem, jak już z tym uważałam, wróciła do normy, chociaż nosek jeszcze dwa dni po powrocie był czerwony, jakbym sobie chlasnęła porządnie...
To, co najbardziej mi się spodobało odnośnie twarzy, to zniknięcie pryszczy od słoneczka. Zapchane pory to jedno, ale zdecydowanie wolę mieć zapchaną buźkę wolną od pryszczy! Tym bardziej, że na opalonej buźce nic nie widać... :)
Zapchanie twarzy powoli opanowuję, porządny peeling - na ten moment, kiedy nie mam wyprysków wróciłam do mechanicznych, ale enzymatyczny dalej stosuję, tylko rzadziej - maseczka oczyszczająca z Planety Organici i żelatyna do wyciągania brzydali.
- Najpierw o tym, czego nie ma na zdjęciu - emulsja czyszcząca do twarzy z Alterry, z olejem z pestek grejpfruta. Prawdopodobnie przybrana przez ciotkę :) Totalna porażka, prędzej się upoiłam oparami alkoholu niż umyłam twarz (nie żeby pod tym pierwszym względem było mi jakoś źle...). Gdy na początku się spiekłam, alkohol po prostu podrażniał skórę. Sama emulsja czyściła dobrze, jednak paskudnie napinała skórę w kilka minut po myciu. Niewiele jej zużyłam i w sumie ciesze się, że została przybrana.
- Tonik oczyszczający z Baikal Herbals miał być hitem wyjazdu. A stał się kitem. Uwielbiam wersję nawilżającą, dlatego tak ogromnie zawiodłam się na tym toniku. Ani nie nawilżał, ani nie oczyszczał porządnie buźki. Jedyny plus za to, że likwidował nieprzyjemne napięcie skóry i odrobinę koił.
- Dwie maseczki, jednak oczyszczająca z Planety Organici z serii z Morzem Martwym, druga z Natury Siberici, detoksykująca na noc. Pierwsza jako tako się jeszcze sprawdziła, choć jej siostra oczyszczająca z Tybetu jest znacznie lepsza w działaniu. Za to pięknie koiła i odżywiała podrażnioną skórę - pewnie kwestia mnogości minerałów - więc chętnie z niej korzystałam. Detoksykująca jakoś średnio przypadła mi do gustu. Stosowana na noc powodowała bunt mojej skóry - moja skóra znacznie bardziej woli bezkremowe noce, toleruje jedynie kremiki z Gaia Creams i serum nawilżające z Baikal Herbals, o którym to za chwilę. Sprawa miała się jednak zupełnie inaczej, gdy zastosowałam pod nią wspomniane serum. Wtedy skóra się nie buntowała, a budziłam się z lepiej nawilżoną skórą, jakby maseczka była świetnym przenośnikiem. Nie rozumiem, ale nie muszę - ważne, że ten sposób się sprawdza.
- Do nawilżania wzięłam swoje ukochane serum nawilżające, które jeszcze mnie nie zawiodło ani razu. Serum stosuję jako lekki krem na dzień, bo taką właśnie ma konsystencję, a moja skóra go lubi. Pięknie pachnie, skóra po nim promienieje i jest świetnie nawilżona i elastyczna. Zbieram się do recenzji, bo zasługuje na uznanie :)
- Do demakijażu zgarnęłam micel z Tołpy, naprawdę świetny. Delikatnie nawilża, nie podrażnia oczu, szybko zmywa makijaż, nawet ten wyjątkowo mocny. Niewiele brakuje mu do słynnej Biodermy.
- Jak już wspomniałam, na twarz stosowałam olej z awokado, który świetnie mi buźkę nawilża. Stosowałam również olej różany z Khadi, licząc na jego delikatne działanie złuszczające. Nie był to oczywiście efekt, jak po peelingu, ale olejek sprawił, że właściwie tylko nos kaprysił z powodu braku konkretnego złuszczania. Buźka pozostała w ładnym kolorycie, bez przebarwień od słońca. Próbowałam stosować go również na włosy, jak w domku, ale jakoś kaprysiły.
Na zdjęciu nie ma oleju malinowego, który mi się skończył. Olej malinowy stosowałam głównie za naturalne filtry UV w nim zawarte, głównie cienką warstwą na wieczór, pod puder.
Miałam jeszcze, standardowo, olej monoi, który świetnie koi podrażnienia. Stosowałam miejscowo, tak gdzie skóra miała serdecznie dość słońca i jak zwykle się nie zawiodłam. Wzięłam go również w zeszłym roku ze sobą. - O usta dbałam pomadką peelingującą od Sylveco. Uwielbiam tę pomadkę, świetnie natłuszcza usta, pozostawia je miękkie, a zjadanie cukru jest dla mnie po prostu genialnym rozwiązaniem! Do tego serum regenerujące z Regenerum, kupione za niecałe 30 zł w aptece, które świetnie zagęściło moje rzęsy i je podkręciło. Efekt będę pokazywać, jak osiągnę efekt z pierwszej tury stosowania tego preparatu - bo oczywiście musiałam zrobić sobie przerwę i wszystko utracić. Serum polecam, rzęsy mają się z nim świetnie, a jest tani. Oczywiście nie oczekujcie efektu jak po Realash czy innych odżywkach.
Ciałko
Ciałko miało się dobrze! Pięknie opalone, dobrze nawilżone, do tego smuklejsze. Cud miód, nic tylko jeździć do Bułgarii. Z odpowiednimi kosmetykami, oczywiście :)
Brak peelingu rekompensowałam sobie gąbkowaniem na sucho - muszę sobie kupić szczotkę w końcu, jednak do tego czasu gąbka również świetnie się sprawdza :)
- Wzięłam ze sobą wodny mus do ciała z EcoHysterii, którego chyba nie doceniłam w Polsce. Albo po prostu nakładałam zbyt cienką warstwą - bo nie lubię uczucia lepkości na ciele. Uważałam, że nie jest zdolny do mocnego nawilżenia, ale przyjemnie pachnie ogórkiem i jest lekki, więc chętnie go ze sobą wzięłam. Gdy nakładałam jego trochę większą ilość po prysznicu, po powrocie z plaży, okazał się być bardzo dobrym nawilżającym balsamem, ale jednocześnie świetnym natłuszczaczem. Z racji tego, że po plaży większość współlokatorów robiła sobie drzemkę, a ja miałam sporo czasu, by leżąc w łóżeczku (z włączoną klimą, hihi) trochę poczytać czy popisać w zeszyciku, to miał czas spokojnie się wchłonąć i pokazać pełnię swojego działania. Dodatkowo świetnie koił podrażnioną skórę. Na pewno zabiorę jeszcze niejeden raz!
- Do ciała używałam również różanego olejku z Khadi, szczególnie na dekolt i szyję, bardziej w celach aromaterapetycznych, niż nawilżających. Tutaj lepiej sprawdzał się wodny mus, więc olejek odszedł trochę na bok i cieszyłam się jedynie jego aromatem.
- NailTek II zadbał o moje paznokcie, jak to robi już ponad pół roku. Są mocne, grube silne i się nie rozdwajają. Pomaga trzymać w ryzach świeżo obcięte skórki i fajnie utwardza również świeżo pomalowane paznokcie. Stosowałam go właśnie jako bazę i top coat i choć nie ma takiej wytrzymałości jak Seche Vite, to i tak nieźle się sprawdzał. Używałam go w zestawie z cudnym Baby Blue z Flomara, kupionym na miejscu :)
- Jeśli chodzi o zapaszki, wzięłam ze sobą 4 próbki Tesori d'Oriente: Hammam, Mirra, Szafran z Ambrą i Zieloną Herbatę. Wszystkie zapachy mi się podobają, lecz pewnie w pierwszej kolejności kupię pełnowymiarową Mirrę. Dodatkowo na plaże używałyśmy razem z mamą Naturelle - świeży zapach, do plaży idealny. Na co dzień nie do końca mój zapach.
- InvisiBobble świetnie sprawdziły się przy wieczorowych wyjściach. Faktycznie nie ciągną włosów, nie obciążają cebulek przy noszeniu koczka, nie odginają włosów - przy koczku są ładnie pofalowane, bez śladu gumki. Jednak na plażę wiązałam włosy w warkocz duński, który świetnie trzymał je w ryzach przy falach i wietrze, a do warkoczy InvisiBobble już się nie nadają. Niemniej jednak jestem z nich bardzo zadowolona :)
- Niewidoczna na zdjęciu jest również pianka do higieny intymnej Skarb Matki, która razem z Clotrimazolum świetnie poradziła sobie z zaczątkami infekcji, jakie mnie męczyły na początku wyjazdu. Pianka jest moim zdecydowanym hitem, nie wymienię jej na nic innego. Pod koniec, gdy już miałam zdecydowanie dość emulsji myjącej, korzystałam właśnie z niej, bo jest delikatna, a ma do tego ekstrakt z zielonej herbaty. Buźka nie narzekała :)
A jak tam Wasze wakacyjne kosmetyczki? Może macie swoje sprawdzone kosmetyki i polecicie mi coś na przyszłość?
I ponawiam pytanko: mam tutaj jakieś czytelniczki z Opola? Wybieram się tam na studia i chętnie wypiję kawkę z kimś, kto zna miasto :)