25 lis 2015

Afrykański zachód słońca na równinach Serengeti | Yankee Candle

Dawno nie pisałam o moich woskach! A dzisiaj dzień taki szaro bury, strasznie zimny, a ja próbuję wrócić do świata żywych po wczorajszej przetańczonej nocy na naszym balu ścisłowca - musiałam pójść na studia, żeby dowiedzieć się jaka to świetna frajda, do tej pory zawsze podpierałam ściany na tańczonych imprezach :):):) 
Siedzę więc pod kołderką w ulubionym dresie, grzeszę późnym śniadaniem w postaci pizzy zamówionej w środku nocy, nałożyłam maseczkę na twarzy - mocno oczyszczającą, ale też nawilżającą od Provence Sante - i rozpalam w kominku bardzo wakacyjny, cieplutki i mocno owocowy Serengeti Sunset od Yankee Candle.


Te owoce, kojarzące mi się z mieszanką cytrusów i papają, czuć mocno nawet przy nieroztopionym wosku. W moim pudełeczku z woskami dominują właśnie te owocki. Nie jestem fanką słodkich zapachów, a i w kwestii owocowych nut jestem wybredna, więc bałam się, że zapach, który jest bardzo intensywny, przytłoczy mnie swoją słodkością.

Ale nic z tych rzeczy! Choć owoce grają w naszym zachodzie słońca pierwsze skrzypce, to całkiem szybko są tonowane przez kwiaty. Całość nabiera bardziej wytrawnego wydźwięku i gdy dochodzą do nas ciepłe bursztynowe nuty, po zamknięciu oczu można poczuć ciężkość upalnego dnia, która ustępuje rześkości kwiatów i słodyczy owoców.

Jaki ten zapach jest intensywny! Palę go w ćwiartkach, bo zapach momentalnie wypełnia całe pomieszczenie, dając początkowo efekt duszności, jak przy bardzo gorącym dniu. Po chwili zapach się uspokaja, tonuje, jak uczucie gorąca i duszności po zachodzie słońca. 

Ze wszystkich wąchanych przeze mnie zapachów Yankee Candle, Serengeti Sunset był dla mnie największym zaskoczeniem. Zapach jest bardzo pomysłowy i świetnie nadaje się na jesienne zimne wieczory, gdy tęskno mi do słonecznego lata.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


17 lis 2015

Algowa maseczka z żurawiną | Nacomi

Zakochałam się ostatnio w maseczkach :) Chyba każda z nas ma takie okresy w życiu, podczas których ma bzika na punkcie określonego produktu. Wcześniej szalałam za tonikami i hydrolatami, i potrafiłam psikać buźkę i przecierać ją wacikami kilka razy dziennie - szczególnie, gdy było ciepło w wakacje. Teraz, gdy zrobiło się zimniej, lubię wskoczyć pod koc, puścić ulubiony serial lub dobry film i posiedzieć z maseczką.

Skoro więc mam bzika na punkcie maseczek, trzeba było się w jakieś zaopatrzyć! Przerobiłam już kilka jednorazowych, ale szybko doszłam do wniosku, że taka zabawa jest troszkę kosztowna. Postanowiłam więc kupić jedno większe opakowanie i dokładnie poznać działanie jednej konkretnej.

Wybrałam się więc do Hebe w czasie, gdy królowała tam promocja na kremy do twarzy - kupiłam wtedy sobie cudnie nawilżające serum z Avy, Hydranova - i do koszyka wrzuciłam nawilżającą maseczkę Nacomi, bogatą w mnóstwo antyoksydantów.


Jest to maseczka algowa typu peel off, czyli po 15 minutach zdejmujemy ją z twarzy w całości. Muszę się przyznać, że ściąganie maseczki sprawia mi wiele frajdy (Tośkowi też:)), budzi się we mnie dziecko! taka to już jestem, że takie proste głupie czynności przynoszą mi wiele radości.

W opakowaniu, które jest podwójne zabezpieczone - nakrętką i stoperem wewnątrz, mieści się 100ml sypkiej maseczki, którą wystarczy zalać wodą. Producent podał nam proporcje: 60g wody na 20g maseczki, ale ja mieszam wszystko na oko, do uzyskania konsystencji gęstego jogurtu. Na jeden wieczór zużywam jedną kopiastą łyżeczkę do herbaty. Jeśli chcę dopieścić również szyję, dodaję jeszcze pół łyżeczki.

Według producenta opakowanie powinno starczyć na 2-3 aplikacje, ja jestem już po 3 i dotarłam jedynie do połowy produktu. Niemniej jednak na razie tylko raz zastosowałam maseczkę również na szyję. Może po prostu mam mniejszą buzię niż przewidział producent :)

Maseczka jest niesamowicie wydajna, jeśli jest stosowana właśnie w ten sposób. Jedynym jej minusem jest to, że po zmieszaniu z wodą powstają grudki, których nie da się pozbyć nawet przy intensywnym mieszaniu - a maseczkę trzeba zaraz po zmieszaniu nakładać na buźkę, bo zaczyna gęstnieć i jeśli będziemy zwlekać zbyt długo to nie będziemy w stanie rozprowadzić jej na skórze. Należy pamiętać, by nakładać ją grubą warstwą, by nie zaschła nam na twarzy i uważać, by nie trafić nią na włosy - mnie się jeszcze nigdy nie udało nałożyć jej tak, by nie trafiła we włosy i przez resztę wieczoru skubię ją z pasemek :)


Maska pachnie... jak maska algowa :) Ma charakterystyczną morską woń, nieco glonowatą, ale nie uderza ona mocno w nos - uwierzcie mi, bywały takie maseczki algowe, z którymi ciężko było wytrzymać! Ściąga się ją ładnie, raz nawet udało mi się ją ściągnąć w jednym kawałku. 

Skórę łatwo czyści się z pozostałości maski, wystarczy wacik zwilżony tonikiem czy hydrolatem - których mam dużo po ostatnim okresie tonikowego maniactwa - i wszystko ładnie schodzi ze skóry. Z włosów niestety już trochę gorzej.

Ziemia okrzemkowa, algi, uwodniony siarczek wapnia, pirofosforan tetrasodu (bufor pH, emulgator), dwutlenek tytanu, puder z pestek żurawiny, tlenek magnezu, zapach, wodorotlenek glinu, Cl 73350 (barwnik, Red 30 Lake)

Skład jest prościutki, pełen minerałów, które odżywią naszą buzię. Oprócz tego obiecane algi, które mają w sobie dużo dobra oraz obiecana żurawina, mała bombka antyoksydantów.

Bardzo lubię tę maseczkę, pozostawia skórę przyjemnie miękką, troszkę mokrą. Świetnie dogaduje się z moją buzią po zabiegu kwasami, używam ją na 2-3 dzień po zabiegu, ładnie koi buzie i co najważniejsze świetnie ją nawilża, przez co późniejsza wylinka nie jest taka dokuczliwa - nawet nie przerzuciłam się na krem BB, ciągle stosuję minerałki.

Efekt miękkiej, sprężystej skóry utrzymuje się na drugi dzień używania maseczki, a im częściej ją stosujemy, tym efekt jest trwalszy. Przede mną jeszcze ze 3 aplikacje, ale już teraz mogę powiedzieć, że z pewnością sięgnę po nią jeszcze raz. W ofercie Nacomi ma jeszcze kilka rodzajów maseczek algowych i bardzo chętnie poznam się ze wszystkimi po tak dobrym początku :)

Znacie maseczki algowe od Nacomi? Może macie swoją ulubioną wersję?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


14 lis 2015

Foreo Luna Mini

Cześć kochani! Długo zwlekałam z dzisiejszą notatką, cały czas odkładałam ją na później, ponieważ wiem, że wiele z Was na nią czeka - dlatego chciałam się do niej porządnie przygotować. Poza tym szczoteczka soniczna to urządzenie, którego działanie tak naprawdę widać dopiero przy dłuższym użytkowaniu, dlatego dzisiaj, po 3 miesiącach używania pokazuję Wam moją Lunę w pełnej okazałości!


Moją szczoteczką soniczną jest słodka Luna Foreo w wersji mini. Ma piękny turkusowy kolor i jest niezwykle przyjemna w dotyku. Wykonana jest z szybkoschnącego i nieporowatego silikonu, dzięki czemu bez przeszkód możemy stosować ją w wannie czy pod prysznicem. Ponadto zastosowanie tego materiału sprawia, że jest bardzo higieniczna i łatwo się ją czyści. Wystarczy ją porządnie przepłukać pod bieżącą wodą.

Wersja mini jest przeznaczona do podróży. Jest kompaktowa, mieści się w mojej małej dłoni i wygodnie się ją trzyma. Moja Luna dotarła do mnie w plastikowym opakowaniu, w którym znajdowała się również karta autentyczności, instrukcja obsługi i ładowarka, i teoretycznie można Lunę przewozić właśnie w tym opakowaniu. Ja jednak zdecydowanie wolę wersję z bawełnianym woreczkiem, wtedy Luna zajmuje znacznie mniej miejsca.

Jest zaopatrzona w silikonowe wypustki po obu stronach, z jednej strony są mniejsze i delikatniejsze, z drugiej grubsze, przeznaczone do mocniejszego oczyszczania twarzy. Wersja mini ma również dwa stopnie drgań sonicznych, dzięki czemu spokojnie każdy dopasuje do siebie odpowiednią kombinację.

Dlaczego zdecydowałam się na wersję mini? Głównie dlatego, że pełnowymiarowa Luna jest cholerdalnie droga! Przyjdzie nam za nią zapłacić 719zł! Już sama wersja mini do taniego zakupu nie należy, udało mi się ją kupić za 400zł w Douglasie (regularna cena 499zł). Długo się wahałam nad zakupem, Luna chodziła za mną od ponad roku, śniła mi się nawet po nocach :):):) 

Dokonałam szybkiej kalkulacji i uznałam, że koszty wymieniania szczoteczek w klasycznych szczotkach sonicznych na dłuższą metę znacznie przekraczają koszt Luny. Lunę kupujemy raz i mamy spokój, nawet z ładowaniem :)


Czym różni się wersja mini od pełnowymiarowej?
Pełnowymiarowa Luna jest dużo większa - co mnie osobiście by przeszkadzało, wersja mini leży mi pewnie w mojej dłoni - jest zaopatrzona w 8 trybów intensywności drgań (wersja mini ma tylko 2), a na tylnej stronie znajdziecie wypustki do masażu skóry. Za tę przyjemność trzeba Wam zapłacić przeszło 200zł więcej :)

Osobiście nie odczuwam potrzeby większej ilości prędkości mojej szczoteczki, praktycznie przez cały czas używam jednej, intensywniejszej. Od czasu do czasu, gdy moja skóra jest podrażniona, zmniejszam prędkość. Za to kompletnie nie używam strony z grubszymi wypustkami. Takie oczyszczanie jest dla mnie stanowczo zbyt intensywne, za to świetnie sprawdza się na grubej skórze Tośka.

Jedno ładowanie Luny starcza, według producenta, na 450 użyć. W ciągu tych trzech miesięcy użytkowania - początkowo dwa razy dziennie - nie rozładowała się ani razu, nie dała też żadnych znaków, że zbliża się ku wyczerpaniu. Jest to niesamowity luksus, szczególnie jeśli zabieramy Lunę ze sobą w podróż. Nie musimy przejmować się dodatkowymi drobiazgami podczas pakowania.

To mi właśnie przypomniało, że pakując się do Opola nie wzięłam ze sobą ładowarki do Luny :) Dobrze, że akurat jestem w domu!

Jej używanie jest niesamowicie proste, niewiele trzeba przy niej myśleć. Wystarczy zwilżyć twarz wodą, nałożyć swój ulubiony żel - czy też piankę, jak w moim przypadku - rozprowadzić produkt na twarzy i włączyć Lunę. Szczoteczka sama nas pokieruje, nieco silniejszym, przerywanym pulsowaniem i światełkiem da nam znać po 30 sekundach, że należy przejść do następnej części twarzy. Całość trwa minutę, dwa razy po 30 sekund i dwa razy po 15, ale szczoteczka nie wyłącza się od razu. Jeśli czujecie, że Wasza skóra potrzebuje silniejszego oczyszczenia, jesteście na przykład po treningu lub po zakrapianej imprezie, spokojnie możecie przedłużyć swój rytuał. Producent nie zaleca oczyszczania twarzy dłuższego niż 3 minuty, ale również tego nie musicie kontrolować - po upłynięciu 3 minut szczoteczka po prostu się wyłącza.

Musicie jednak pamiętać, że w duecie z Luną nie można stosować produktów do mycia twarzy zawierających drobinki peelingujące czy glinki - by nie uszkodzić naszych delikatnych wypustek myjących. Poza tym Luna sama w sobie na tyle dobrze (i delikatnie!) peelinguje i oczyszcza skórę, że takie produkty do oczyszczania buzi nie są nam po prostu potrzebne.


Luna nie tylko porządnie oczyszcza naszą skórę, ale również delikatnie złuszcza zrogowaciały naskórek. Jej używanie jest niesamowicie przyjemne, ponieważ jej wibracje przy okazji masują twarz. Szczególnie na początku ciężko się powstrzymać, by nie używać jej dłużej niż przewidziana 1 minuta :) Na początku użytkowania moja wrażliwa, naczynkowa skóra była trochę zaczerwieniona, ale efekt ten łagodniał z każdym kolejnym użyciem. Mam wrażenie, że moja skóra zrobiła się troszkę grubsza, nie czerwienieje już tak łatwo przy różnych zabiegach - a dawniej wystarczyło wsmarować w nią krem, by zrobiła się na chwilę czerwona.

Kocham Lunę całym sercem za to, co robi dla mojej buzi. Na samym początku używałam ją w połączeniu z resztą żelu rumiankowego z Sylveco, który zawiera 2% kwas salicylowy, świetny jeśli chodzi o zwalczanie zaskórników. Ten duet zrobił z moją buzią coś niesamowitego - moja skóra była ładnie oczyszczona już po miesiącu porannego i wieczornego rytuału. Byłam przekonana, że efekty będą widoczne dopiero po dłuższym czasie używania.

Obecnie nie stosuję już żelu rumiankowego - sięgnęłam po delikatną piankę Eco Lab przeznaczoną do cery problematycznej - jak i nie stosuję Luny dwa razy na dzień. Po prostu nie mam już takiej potrzeby :) Pozostawiłam sobie tylko wieczorny rytuał, a rano przecieram twarz jedynie hydrolatem - moim ulubionym z kwiatów gorzkiej pomarańczy. Zależy mi obecnie jedynie na utrzymaniu efektu, który osiągnęłam.

Tak dobrze oczyszczona skóra, pozbawiona zrogowaciałego naskórka wpija wszelkie nałożone później produkty w mgnieniu oka. I tutaj też wyraźnie widać działanie Luny, drogocenne substancje dostają się głębiej do skóry, jest ona znacznie lepiej odżywiona i promienna.

Jestem niesamowicie zadowolona z tego zakupu i nie żałuję ani grosza wydanego na Lunę. Cieszę się, że nie muszę zaprzątać sobie głowy comiesięcznym zakupem szczotek, a moje wieczorne rytuały z Luną po prostu uwielbiam!

Mieliście do czynienia ze szczoteczkami sonicznymi? Znacie się z Luną czy macie w domu klasyczną szczoteczkę?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 lis 2015

Spotkanie blogerek w Opolu (7.11.2015)

W sobotę miałam okazję poznać wspaniałe dziewczyny ze świata opolskiej, wrocławskiej, a nawet krakowskiej (w postaci zakręconego rodzynka :)) blogosfery. W tę sobotę wyszłam z domu i pomimo wiatru, i okropnego deszczu szłam z uśmiechem, cała podekscytowana, z uśmiechem na twarzy. I z telefonem w ręku, by trafić do Coffee Moment, uroczej kawiarni umiejscowionej w jednej z bocznych uliczek opolskiego rynku, niedaleko katedry. Wstyd straszny, ponad rok w Opolu, a ja nigdy nie zwiedziłam tych okolic!

Kawiarnia była bardzo kameralna, ale i nas nie było wiele - idealne miejsce na spotkanie 9 dziewczyn zafiksowanych na punkcie pielęgnacji. Wnętrze w ciepłych barwach, z zapachem kawy unoszącym się w powietrzu wprowadziło mnie od progu w cudną atmosferę!


Na miejscu czekały już na mnie obie organizatorki: Magda i Monika, a także jeszcze jedna Monika i Aga, wszystkie piękne i z uśmiechem na ustach :) Jak zawsze na początku byłam trochę spięta, bo ze mnie cicha i nieśmiała dziecina jest, ale dziewczyny nie pozwoliły mi czuć się nieswojo. Szybko się rozluźniłam i gdy wszystkie już się zeszłyśmy zaczęły się pogaduchy, którym nie było końca! Nie wiadomo kiedy zleciały nam te cztery godziny :)


Śliczne jesteśmy, prawda? :) 
Od lewej możecie zobaczyć Darię (Darusia994), Ewelinę (Evelyn's 50 shades of red), Anitę (Anitk4), mnie :), Monikę (Światdzikuski26)...


...Dominikę (Zakręcona na włosy), Agę (Ciekawe kosmetyki) i wspaniałe organizatorki: Magdę (Karminowe Usta) i Monikę (Monika Paula)! 


Zapraszam Was serdecznie na ich blogi, bo są to wspaniałe dziewczyny pełne pozytywnej energii :)

Nie ma to jak kameralne grono, zdecydowanie lepiej czuję się w takim małym przytulnym kąciku, gdzie mam szansę porozmawiać z każdym - miła odmiana po warszawskiej konferencji Meet Beauty :) A wiadomo, że ile kobiet, tyle tematów do rozmów. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać jeszcze nie jeden raz w takim gronie, a z dziewczynami z Opola koniecznie musimy umówić się na kawę!

Chylę czoła przed dziewczynami, nie mieści mi się w głowie jak we dwójkę potrafiłyście zorganizować tak wspaniałe spotkanie - widać Wasz urok osobisty potrafi działać cuda :) Musiałam specjalnie dzwonić po Tośka, by mnie odebrał z rynku, bo nie doszłabym sama do domu, tak nas dziewczyny zasypały prezentami. A oto marki, które wsparły nasze spotkanie:


Głównym sponsorem naszego spotkania była marka Pollena Eva. Jest to polska firma obecna na rynku od 1951 roku, a z którą nigdy wcześniej nie miałam do czynienia (wstyd, wstyd!), więc cieszę się, że mam okazję się z nią bliżej poznać :)


Seria Simple ma proste składy i mam nadzieję, że w tej prostocie kryje się wielka siła :)

 

Nie byłabym sobą, gdybym nie przytuliła olejku rozmarynowego. Jest to mój ulubiony olejek eteryczny, uwielbiam jego zapach, a ostatnio staliśmy się nierozłączni - ratuje mnie przy przeziębieniu, o które ostatnio nie trudno. Jestem szczęśliwcem i przygarnęłam również niechcianą lawendę, oba olejki od Optima Plus pachną przepięknie, są intensywne i niezwykle aromatyczne, będą stałymi gośćmi mojego kominka.

Z Green Pharmacy znamy się bardzo dobrze, najbardziej ucieszył mnie olejek do kąpieli. Przerobiłam już kilka zapachów, wszystkie bardzo lubię, wersja goździków z cytryną pachnie bardzo świątecznie.


Le Petit Marseillais długo chodziło mi po głowie. Naczytałam się na Waszych blogach sporo o akcji ambasadroskiej, strasznie spodobał mi się motyw odgadywania zapachów produktów, dlatego jeszcze tego samego wieczoru założyłam na oczy dołączoną do paczki opaskę na oczy i przykładałam produkty do noska. Wyczułam wyraźnie zapach grejpfruta i nie byłabym Jaskółką gdybym nie odgadła, że w białym opakowaniu chowa się kwiat gorzkiej pomarańczy.

Taki blind test jest świetną zabawą! Jeśli jesteście zainteresowani akcją ambasadorską Le Petit Marseillais, zapraszam Was tutaj.


Najwięcej emocji wzbudziła w nas paczka od Sephory. Nie mam pojęcia jakich czarów użyły dziewczyny, ale dosłownie wszystkim szczęka opadła po otworzeniu paczki. Chocolate Bar był dla mnie marzeniem nieosiągalnym i nie mogę uwierzyć, że jest w moich łapkach. Maluję się nią namiętnie (a do tej pory niespecjalnie nosiłam cienie na powiekach :):):)), jest cudowna, niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju. I cudnie pachnie czekoladą!

Wymieniłam się z Moniką siedzącą obok mnie lakierami, gdyż trafił mi się identyczny róż, jaki kupiłam sobie na promocji w Rossmannie. Dziewczyny mają niezwykły talent do spełniania marzeń, bo śnił mi się taki zimny fiolet po nocach. Lakier Anny i Revlon dostałyśmy od Baltic Company.


 Ach, ach!


Kolorówka z Natury jest mi kompletnie obca, ale cienie Kobo przykuły moją uwagę - szczególnie ten bławatkowy. Nie wiem, czy będę miała odwagę wyjść z takim kolorem na powiekach, najprawdopodobniej będzie gościł na dolnej powiece jako drobny akcent. Ale jest piękny, prawda? :)


Bardzo interesuje mnie seria oil essense od AA Oceanic. Wypróbowałam już peeling, pięknie pachnie orchideą, ale jest mocno perfumowany i boję się, że może mnie troszkę uczulać na dłuższą metę.


Nadchodzi zima, a moja wrażliwa tłusta cera wyjątkowo się z tą porą roku nie lubi. Dlatego jestem ogromnie ciekawa jak sprawi się kojąco-ochronny krem z Kolastyny.


Z całego zestawu od firmy Unilever znam się dobrze z brązującym balsamem Dove. Miałam do czynienia ze starszą wersją, która pomimo peelingowania skóry i dokładnego rozsmarowywania balsamu na skórze zostawiała nieestetyczne plamy i zacieki. Jestem ciekawa jak sprawuje się nowa wersja.


Paczki od Lotonu i Kosmedu mnie zachwyciły. Mam fioła na punkcie moich włosów, które już prawie dwa miesiące temu przeszły zabieg dekoloryzacji. Łakną olejowania i porządnej dawki protein, chciałabym też żeby szybciutko podrosły, a produkty poniżej będą mnie w tym dzielnie wspierać :)
 

Z Semilaciem pierwszą styczność miałam już na konferencji Meet Beauty. Ciągle się jeszcze waham czy zainteresować się tematem lakierów hybrydowych, czy oddać wszystko koleżance z roku. Jedna mała paczka już do niej idzie :)

A od Herba Studio dostałyśmy balsamik do ust Tisane dla dzieci ze słodką małpką! Mój trafił w ręce Tośka :) 


Miałam już kilka produktów Essence i Eveline, ale wielkiej miłości z tego nie było. Taka piosenka, która wpadła do ucha, ale po tygodniu nie pamięta się już melodii. Jestem ciekawa, czy poniższe produkty zmienią moje nastawienie do tych marek.


Za to balsamy od Eveline są mi bardzo znane! Od gimnazjum podbierałam je mojej mamie, wierząc że szybciutko od nich wyszczupleję :) Jeden na pewno trafi do mojej mamy.


Bielenda zachwyciła mnie maseczką korygującą z kwasami migdałowym, laktobionowym i witaminą B2, która szybko poradziła sobie z widocznymi wypryskami. Nie ma jej na zdjęciu, bo zainteresowała mnie już na spotkaniu. Na pewno mam ochotę na więcej!


Mam małego bzika na punkcie marokańskich kosmetyków, dlatego paczka była dla mnie miłym zaskoczeniem. Jestem niesamowicie ciekawa szamponu z glinką rhassoul, ale również nie mogę się doczekać aż spróbuję ratatuj i konfitury, które mają piękne, domowe składy!


Dziewczyny zaskoczyły nas ogromem paczek, jakimi zostałyśmy obdarowane. Nie potrafię sobie wyobrazić ile pracy musiały włożyć w organizację tego spotkania - czapki z głów. Nie mam takiej siły przerobowej, a moja powierzchnia do kochania jak i mieszkalna jest ograniczona, więc przygotowałam już małe paczki, którymi będę obdarowywać rodzinę i znajomych. Mam nadzieję, że z dziewczynami jeszcze nie raz przyjdzie się spotkać, bardzo chętnie jeszcze raz napiję się pysznego smoothie i koniecznie spróbuję pysznego miodownika z Coffee Moment :)


P.S. Dziękuję Monice, że mogłam wykorzystać jej zdjęcia ze spotkania :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


8 lis 2015

I Konferencja Meet Beauty - relacja

Dwa tygodnie temu (jak zwykle spóźniona :)) miałam przyjemność wziąć udział w konferencji blogerów i vlogerów urodowych Meet Beauty. Wsiadłam w pociąg razem z Tośkiem dzień wcześniej, wieczorem spotkaliśmy się na pizzy ze znajomą, która studiuje w Warszawie - i która notabene wyprowadziła nas z Dworca Centralnego! - wyspałam się, o dziwo, bo byłam strasznie podekscytowana! 

Ubrałam się ładnie i oczywiście musiało mi pójść oczko w rajstopach! Takie moje szczęście! Biegłam więc przed konferencją do Arkadii, by kupić nową parę i wyglądać jak człowiek wśród 249 blogerów z całej Polski!

Gdy dotarłam na miejsce, okazało się... że jestem największą bułą świata i wzięłam aparat bez karty pamięci! Dlatego wszystkie zdjęcia ściągnęłam z fanpage Meet Beauty :)


Musze przyznać, że lokalizacja Babki do wynajęcia, lokalu, w którym odbywała się konferencja, jest znakomita. Zaraz obok przystanku tramwajowego, naprzeciwko Arkadii, banery Meet Beauty już z daleka sygnalizowały mi w którym kierunku mam iść. Sama Babka jest bardzo przestrzenna, na tyle przestrzenna, że spokojnie zmieściłoby się w niej więcej stoisk marek - wtedy nie byłoby tak wielkich kolejek. W samej kolejce do trychologa wystałam ponad godzinę! Ale muszę przyznać, że mała ilość stoisk i stanie w kolejkach było jedyną rzeczą w konferencji, do której mogę się przyczepić.



Świetnym pomysłem było umiejscowienie na parterze leżaków plażowych od Radia Kolory! Stworzyło się świetne miejsce do pogaduszek.

Organizatorzy byli udekorowani pięknymi kwiatowymi wiankami w formie opaski, które nosili albo na głowie, albo na szyi. Taki głupi szczegół, ale nadaje naprawdę świetnego klimatu! Dziewczyny były uśmiechnięte i bardzo pomocne, za co ogromny plus!

Skoro już zaczęłam mówić o stoiskach, na parterze mogliśmy poznać Golder Rose, zarówno kosmetyki do makijażu jak i lakiery do paznokci - można było sobie też zafundować darmowy manicure - Pierre Rene, Pilomax (który oferował króciutkie badanie skóry głowy), NeoNail, który oferował manicure hybrydowy oraz stoisko z aparatami Olympus, gdzie można było sobie wypożyczyć wybrany model na 45 minut. Świetny pomysł, szczególnie że nasz pierwszy wykład dotyczył fotografii produktów beauty i sporo osób miało okazję zastosować pozyskaną wiedzę w praktyce.






Oprócz stoisk, na dole oferowane były również napoje - kawa, herbaty różnego rodzaju, a nawet cała lodówka Karmi o różnych smakach :) W przerwie obiadowej organizatorzy pokazali ogromną klasę, oferując nam, zgłodniałym blogerom z głowami pełnymi wiedzy, niesamowite pyszności: babeczki słodkie z owocami, czekoladą, a także wytrawne z łososiem, panna cotta z musem malinowym, kanapki na bagietce pszennej i żytniej, coś dla osób praktykujących dietę wegańską i bezglutenową - to ostatnie musiało być bardzo pyszne, bo zniknęło w tempie ekspresowym! Ilość nie do przejedzenia, czapki z głów za organizację!



Na piętrze odbywały się wykłady i warsztaty: makijażowe z Pierre Rene, paznokciowe z NeoNail oraz włosowe z Remingtonem. Na warsztatach uczestniczyłam tylko jednych, włosowych, ponieważ w dzień rejestracji dotarłam do komputera na tyle późno, że pozostałe wolne warsztaty odbywały się w czasie wykładów, które mnie bardzo interesowały. Niestety nie miałam szczęścia do warsztatów, ponieważ Remington potraktował je jako prezentację najnowszej linii PROtect. W pierwszej części  przedstawicielka Remingtona pokazała nam na czym polega innowacyjność urządzeń, a w drugiej fryzjer opowiadał jak z początku sceptycznie podchodził do produktów z najnowszej linii, by na końcu się zachwycić.

Fryzjer był wyjątkowo nieprzekonujący, opowiedział nam historię o tym jak postanowił zrobić eksperyment na włosach klientki o puszących się, zniszczonych rozjaśnianiem włosach bez jej wiedzy - połowę włosów klientki potraktował, cytuję "starą suszarą wyciągnięta z dna szafki" i starą prostownicą, a drugą połowę nowymi produktami Remingtona. Włosy potraktowane urządzeniami PROtect były oczywiście bardziej rozświetlone i lepiej wymodelowane.
Ponadto, pomimo zapewniania nas, że pracuje na urządzeniach Remingtona od dwóch tygodni, musiał pytać przedstawicielki jak poprawnie włączyć prostownicę ;)

Niemniej jednak byłam zainteresowana linią, szczególnie suszarką, gdyż czeka mnie zakup nowej. Jednak niespecjalnie był czas podejść do stoiska z produktami, ponieważ czas nas strasznie gonił, zaraz wchodziła nowa grupa, a i sporo dziewczyn biegło już na następne warsztaty lub wykład.


Dziewczyny opowiadały, że na warsztacie makijażowym również miała miejsce prezentacja produktów, z tym że wszystko wyglądało znacznie bardziej profesjonalnie. Najlepszym warsztatem były paznokciowe, czyli te które skreśliłam na samym początku i teraz strasznie żałuję! Przedstawicielki NeoNail pokazały jak poprawnie zakładać hybrydę i dziewczyny dostały pełen zestaw do paznokci hybrydowych włącznie z lampą UV.

Wykłady były bardzo ciekawe i niejednokrotnie w ruch poszedł mój notesik. Najbardziej podobały mi się wykłady na temat fotografii Diany i Rafała Krasów, którzy pokazali jak w łatwy sposób polepszyć jakość naszych zdjęć, tworzenia własnego logo i marki Karoliny Krzysztofiak - najbardziej spodobał mi się podział blogów na pory roku! - oraz te dotyczące mediów społecznościowych Pawła Opydo - Paweł ma niesamowite poczucie humoru i przekazał nam, oprócz pozytywnej energii, kilka ciekawych rad i uzmysłowił w jaki sposób rozwija się internet, a także czego oczekują od nas czytelnicy, nawet zupełnie nieświadomie :)




Ale oczywiście najważniejszą częścią konferencji było spotkanie z Wami! Cieszę się, że tyle z Wam mogłam spotkać i żałuję, że z jeszcze większą liczbą nie rozmawiałam! Wyciągnęłam wnioski i na następną edycję, jeśli będzie mi dane wziąć w niej udział, umawiam się z każdym indywidualnie :):):)

Nie mogę się doczekać wiosennej edycji!


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


5 lis 2015

Hydranov, czyli 100% nawilżenia | Aktywator Młodości Laboratorium Ava

Jesienią w mojej pielęgnacji królują kwasy, co z resztą pokazywałam Wam już w moich jesiennych nowościach. Jesień jest świetną porą na regenerację skóry po wakacjach, pozbycie się przebarwień, rozszerzonych porów czy blizn potrądzikowych i ujarzmienie samego trądziku. Od dwóch lat w tym czasie wprowadzam do swojej pielęgnacji kwasy, czasem stawiając na gotowe produkty, czasem na samoróbki, a w tym roku poszłam o krok dalej i wykupiłam sobie promocyjny październikowy pakiet na 3 zabiegi kwasowe 50% kwasem migdałowym.

Oczywiście przygotowywałam skórę do zabiegów, zaczęłam już końcem września produktami, które pokazałam Wam w jesiennych nowościach. Zarówno tonik 6% PHA z Biochemii Urody, jak i serum na rozszerzone pory z kwasem glikolowym od Dermedic sprawdzały się całkiem nieźle, dwa razy w tygodniu dodatkowo odżywiałam skórę maseczkami nawilżającymi i tłustym kremem Pomegranate&Ylang Ylang od Gaia Creams, ale w połowie października zauważyłam, że skóra jest trochę przesuszona. Ruszyłam więc do Hebe, bo akurat trwała tam promocja na kremy, sera i maseczki do twarzy.

Zakręciłam się wokół szafy z naturalnymi kosmetykami, od początku chodziła mi po głowie Ava. Zamiast po krem, sięgnęłam po ciekawe serum Hydranov z serii Aktywator Młodości i przy okazji wrzuciłam do koszyka jeszcze maseczkę z Nacomi :)


Serum znajduje się w szklanej buteleczce z ciemnego szkła i jest zaopatrzone w pipetę. Pipeta nie zawsze chce współpracować, lubi się zacinać i nie chce wypluwać z siebie produktu, a gdy w końcu uda nam się ugadać, wypluwa go bardzo dużo. Nie wiem skąd takie kaprysy, jednego dnia aplikuje dokładnie tyle produktu, ile chcę, drugiego znowu kaprysi!

Serum dostajemy w tekturowym beżowym kartoniku o bardzo skąpym, momentami pozłacanym zdobieniu, za to sama butelka ma piękną złotą etykietę, serum wygląda na luksusowy produkt.

Serum ma postać galaretowatego przeźroczystego żelu, jest bezzapachowe. Bardzo łatwo się je rozprowadza, ma dobry poślizg, więc z łatwością można go rozsmarować na dużej partii skóry. Wchłania się błyskawicznie, więc trzeba się pospieszyć z nakładaniem - w przeciwnym razie będzie nam schodziło dużo produktu.

Po aplikacji skóra jest lekko błyszcząca, ale nie wpływa to na jej błyszczenie w ciągu dnia.


Woda, gliceryna, sodowa sól karagenu (pozyskiwany z czerwonych wodorostów Rodophyceae), sól z Morza Martwego, Phenoxyethanol (konserwant, półsyntetyczny), Ethyhexylglicerin (konserwant pochodzenia naturanego, humektant), Sodium PCA (naturalny składnik ludzkiej skóry), Sodium Carbomer (składnik konsystencjotwórczy)

Wiele z Was może być zdziwionych z powodu braku kwasu hialuronowego w składzie, prawda? Hydranov jest parafarmaceutykiem, który ma stymulować skórę do produkcji kwasu hialuronowego, co jest znacznie lepszym rozwiązaniem niż zastosowanie kwasu hialuronowego w produkcie, ponieważ cząsteczki kwasy hialuronowego są zbyt duże, by dotrzeć do skóry właściwej. Ponadto dzięki zawartości gliceryny, Sodium PCA i ethylhexylglicerin jest świetnym nawilżaczem samym w sobie, a karagen pozyskiwany z alg czerwonych jest bogaty w minerały.

Serum faktycznie zapewnia efekt nawilżenia już zaraz po nałożeniu. Skóra jest miękka i wygląda na wypoczętą. Stosowanie go przez dłuższy czas tylko potęguje ten efekt. Nie mam suchych skórek, buzia ma ładny naturalny blask.
Jest świetny pod makijaż, nie sprawia problemu z nakładaniem produktów, nie skraca czasu wytrzymałości. Nie matuje, ale nie taka jest jego rola - u mnie świetnie się sprawdza matujący puder Lily Lolo położony zaraz na serum, przed podkładem i problem świecącej się skóry mam z głowy na pół dnia :)

W zeszłym tygodniu poddałam się pierwszemu zabiegowi 50% kwasem migdałowych i muszę przyznać, że nieco bałam się o stan nawilżenia mojej buzi. Serum jest bardzo leciutkie, a skóra po kwasach łaknie nawilżenia, jakby spędziła 30 dni na pustyni. Jednak moje obawy były zupełnie bezpodstawne, serum tak dobrze nawilżało, że wylinka była ledwo widoczna i to tylko z bliska.  Nawet nie musiałam przerzucać się z minerałków na płynny podkład. Ponadto fajnie koiło podrażnioną skórę pierwszego dnia po zabiegu.

Jedynym minusem jest gliceryna tak wysoko w składzie, przez co nie będę mogła stosować tego serum w okresie zimowym. Obecnie jestem już w połowie buteleczki, więc powinnam zdążyć wykończyć je przed zimą. A potem albo wrócę do swojego do tej pory ulubionego nawilżającego serum z Baikal Herbals, albo znowu skusze się na jakąś polską markę :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele