30 gru 2014

Moja pielęgnacja włosów zimą

Jestem ciekawa czy istnieje na świecie ktoś, komu włosy nie wariują zimową porą. Zima jest dla mnie najgorsza, w ten czas muszę mocno skupić się na pielęgnacji, nie ma mowy o dniu wolnym, bo zaraz to po mnie widać. Gdy tylko rozpoczął się sezon szalikowy, moje włosy momentalnie zaczęły się plątać, nawet spanie z rozpuszczonymi włosami, które do tej pory żadnej krzywdy im nie robiło, powodowało poranne rozplątywanie kołtunów! Musiałam w końcu się przemóc i zacząć je wiązać do snu, ale samo wiązanie nie rozwiązywało problemu w zupełności. Przysiadłam kiedyś nad pielęgnacją włosów i zmontowałam skrzętny plan pielęgnacji na zimę.
Musiałam się mocno namęczyć ze zdjęciami do tej pielęgnacyjnej notatki! Moje standardowe miejsce do robienia zdjęć zostało mi odebrane przez śnieg zalegający na oknie dachowym, co zupełnie odebrało mi źródło światła. Na ratunek wyszedł mi zamówiony niedawno namiot bezcieniowy i fragment biurka, na które przez większość dnia padają promienie słoneczne. Jest to moja pierwsza zabawa namiotem, także wszystkich znawców proszę o wyrozumiałość. Wiem, że zdjęcia mogłyby być nieco jaśniejsze, szukam lampy odpowiedniej na moje potrzeby i... kieszeń :)


Na zimowy okres przygotowałam sobie dwa standardowe zestawy, w zależności od tego jak bardzo chce mi się coś robić wokół włosów. Także powstał zestaw mocno rozbudowany odżywczo i... dla leniwców :)


Zaczynam od olejowania włosów moją zdobyczą z TK Maxx, jadalnym olejem arganowym za całe 20zł! Przelała go do specjalnej buteleczki z atomizerem i dodałam kilka kropli olejku eukaliptusowego (nie ma go na zdjęciu, został w Opolu). Mieszanki zapachowej nie polecam, ale działanie jak najbardziej. Olejek eukaliptusowy nie jest musem, sam olej arganowy spokojnie się nadaje na rozpieszczanie włosów, ja go dodaję z myślą o skalpie.

Lubię długogodzinne olejowanie, jednak z reguły udaje mi się trzymać tak włoski przez około godzinę przed kąpielą. Następnie emulguję olej złotą maską ajurwedyjską i trzymam jeszcze przez chwilę, wypełniając resztę kąpielowego rytuału. Przyznam się szczerze, że zimową porą tęsknię za marokańską wersją tej maski. Ajurwedyjską również uwielbiam, ale... nie o tej porze roku.

Włosy zmywam dokładnie mydłem cedrowym od babuszki Agafii. Ciągle je uwielbiam, nie podrażnia mi głowy, Tosiek również nie ma problemów z łupieżem podczas jego używania. Nie mam zamiaru wymieniać, szczególnie, że jako jedno z nielicznych produktów do włosów potrafi nadać moim włosom objętości.

Kończę znaną Wam pewnie odżywką z Nivei, Intense Repair. Celowo kupiłam sobie drogeryjną, silikonową odżywkę, ale muszę przyznać, że jej skład jest całkiem przyjemny. Oprócz silikonów, które ochronią nasze włosy, posiada największą liczbę naturalnych dodatków ze wszystkich rodzajów odżywek Nivei. I na razie sprawuje się świetnie.


Wersja dla leniwca zupełnie omija olejowanie włosów, przed myciem nakładam jedynie odżywkę z Lavery, żeby je nawilżyć - na czas innych czynności kąpielowych. Włosy myję szamponem zawierającym silikony, ale też kilka ładnych olejów całkiem wysoko w składzie (z reguły myję jedynie skalp i pozwalam spłukiwanej pianie spłynąć po całej długości włosów). Na zakończenie szybka odżywka: tutaj wprowadziłam małą wariację, bo wybieram jedną z dwóch odżywek - arganową z dwunastoma ziołami ze Starej Mydlarni lub cedrową z Planety Organici. Arganowa jest fenomenalna, upolowałam ją zupełnie przypadkiem z Naturze. Cedrowa jest na etapie pierwszych użyć, ale też wydaje się bardzo sympatyczna.

I to wszystko, wersja dla leniwców :)


Na koniec pozostało nam zabezpieczenie włosów. Do tego, niezmiennie od lata, mgiełka zabezpieczająca i serum silikonowe z Green Pharmacy o fenomenalnym składzie. Sporadycznie zdarza mi się sięgnąć po olejek nawilżający Botanics dla zabezpieczenia końcówek - pamiętacie go?
Odżywczy olej babuszki Agafii nie trafił tu przypadkowo, podbieram go mamie do olejowania, póki jestem w domku!

Wydaje się tego dużo, ale zimą taki nawał produktów moim włosom służy. Są wygładzone, nie puszczą się i w końcu przestały się plątać! Nie mam problemu z ich układaniem, jedyną zmorą wydaje się szybsze przetłuszczanie, ale za to winię moją czapę z pomponem :)

Jak Wy radzicie sobie z włosami zimową porą?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


28 gru 2014

Nawilżający olejek Botanics - The Power of Plants

Cześć Słońca! Nie miałam kiedy złożyć Wam życzeń, ale mam nadzieję, że pomimo ich braku miałyście wspaniałe, rodzinne i ciepłe święta. Na pewno życzyłabym Wam śniegu i ku mojej radości chociaż raz ta część życzeń by się sprawdziła - z poślizgiem, ale ważne że w końcu zrobiło się biało!
Korzystając z okazji od razu chciałabym Wam życzyć szampańskiej zabawy sylwestrowej, pięknej kreacji i zjawiskowego makijażu! I zabawy do białego rana :)

Jeśli jesteście ciekawe, jak bardzo byłam grzeczna w tym roku, zapraszam Was na Instagrama, tam na pewno będę się chwalić :)


Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o cudnym olejku, który dostałam od mojej cioci z Anglii. Olejek ten znajdziecie w każdym Bootsie w regularnej cenie 9,99 funta, ale możecie go znaleźć w promocji nawet za 6 funtów! Należy od do serii produktów Botanics - The Power of Plants, mająca w swojej ofercie kilka naturalnych perełek o cudnych składach dosłownie za grosze. Dowiedziałam się o niej od kochanej Pieguski, gdy opisywała u siebie balsam oczyszczający do twarzy na bazie olejów i maseł. Poczytajcie sobie o nim!

Tymczasem przyjrzyjmy się naszemu olejkowi...

Olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, olej z dzikiej róży, limonen, cytronelol (pozyskiwane z naturalnych olejków eterycznych), olejek eteryczny z geranium, geraniol (pozyskiwany z naturalnych olejków eterycznych), wyciąg ze skórki cytryny, linalol (pozyskiwany z naturalnych olejków eterycznych), olejek eteryczny z bergamotki, cytral (pozyskiwany z naturalnych olejków eterycznych), olejek eteryczny z cytryny

Mamy tutaj piękną mieszaninę olejów, olejków eterycznych i wyciągu ze skórki cytryny. Całość pachnie świeżo z lekką ziołową nutą, bardzo podobnie do mojego już niestety byłego kremiku z Gaia Creams - Palmarosa&Thistle. Wszystkie oleje i olejki są organiczne! Baza, jaką jest olej ze słodkich migdałów, sprawia, że rozprowadzony na skórze produkt szybko się wchłania i nie jest taki tłusty, jak można by się spodziewać. Tak więc od naszego olejku możemy oczekiwać nie tylko dobrej pielęgnacji, ale również delikatnego działania odprężającego i lekko wybielającego - ekstrakt ze skórki cytryny!

Buteleczka jest malutka, mieści 25ml cudnej mieszaniny, świetnie mieści się w mojej małej rączce. Jest idealna do podróżowania, więc często noszę ją w torebce, zawsze mam go przy sobie! Jest zaopatrzona w pipetkę, która działa naprawdę dobrze - kropla pojawia się dopiero wtedy, gdy ją przyciśniemy. Również bardzo praktyczne w podróży, ale też i na co dzień. Możemy spokojnie kontrolować dozowanie produktu.

Jak to olejek, jest niezwykle wydajny. Dostałam olejek po cioci, zostało go zaledwie 1/4 pojemności i przy regularnym dwumiesięcznym stosowaniu (wliczając to też podbieranie olejku przez Tośka!) zużyłam zaledwie połowę tego, co dostałam. A ciocia spokojnie kupiła sobie kolejną buteleczkę po powrocie :)
Możliwe, że sucharkom olejek schodził będzie szybciej - sama z suchością skóry zmagam się raczej okresowo, a ze względu na tendencję do przetłuszczania rozsmarowuję olejek cienką warstwą. Niemniej jednak te 25ml może nam służyć naprawdę bardzo długo.

Uwielbiam nanosić go na skórę, gdy ta jest jeszcze wilgotna - wtedy wpija się w nią jeszcze szybciej i jedyną oznaką jego obecności jest niesamowita miękkość skóry. Gdy odczekam odpowiednio długo, spokojnie mogę nałożyć na niego makijaż mineralny, chociaż nie jest to opcja na długi dzień poza domem. Niemniej jednak, gdy robi się naprawdę zimno tak przygotowana skóra jest mi bardzo wdzięczna! Często dodaję go również do maseczek na twarz, by je trochę podkręcić w działaniu nawilżającym, a gdy nie mam pod ręką mojego ulubionego serum silikonowego z Green Pharmacy, to kropla właśnie tego olejku zabezpiecza moje końcówki.

W działaniu naprawdę mnie zaskoczył, bo jest w stanie w zupełności zadowolić mnie pod względem nawilżenia twarzy. Ciocia również była nim zachwycona, ponieważ po poważnym oparzeniu drugiego stopnia twarzy ciągle miała problemy z nadwrażliwością skóry, olejek świetnie się z nią dogadywał. W moim przypadku miał okazję złagodzić jedynie podrażnione okolice za każdym razem, gdy wracam do domu, gdzie czają się na mnie koty - mam uczulenie na kocią sierść. Najczęściej trafiał pod oczy i wcale nie okazał się zbyt ciężki, jednak świetnie też radził sobie z każdą inną częścią ciała. 
Nawilża fenomenalnie, więc z nim mam tę sprawę zupełnie załatwioną, wystarczy mi tylko dodatkowo oczyszczać i likwidować zaczerwienienia, i pielęgnację idealną mamy w garści.
Miałam nadzieję, że ekstrakt ze skórki cytryny da radę brzydkim śladom, po tym jak wysypało mnie przez święta (uwielbiam zajadać się ćwikłą i zawsze się to tak na mojej twarzy kończy), jednak niestety przebarwienia jak były, tak są dalej. Tutaj jednak się nie przejmuję, bo mam w zanadrzu witaminę C rozpuszczalną w wodzie i planuję ukręcić sobie lekkie serum!

Jestem ciekawa, czy Botanics ma w swojej ofercie więcej takich fenomenalnych olejków. Chętnie przyjrzałabym się wersji dla cery problematycznej :) Kochana Piegusko, dasz znać czy taka moja zachcianka w ogóle istnieje?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


13 gru 2014

Pracownia Kreatywności!

Macie już skompletowane prezenty świąteczne? Jeśli nie, wychodzę Wam naprzeciw! Dzisiaj chciałabym zabrać Was do magicznego miejsca, położonego w małej uliczce obok bielskiego rynku, do Pracowni Kreatywności. Jest to jedno miejsce, które łączy w sobie wiele pasji, nie tylko te kreatywne! Jest miejscem spotkań wielu osób, w różnym wieku i o różnych zainteresowaniach. Zróbcie sobie pysznej herbatki i dajcie się zabrać w tę podróż!

http://www.pracowniakreatywnosci.pl/
Na początku odwiedzimy sklep rękodzieł, by zaostrzyć Wasz apetyt. Wejdziemy w wąską uliczkę tuż przy bielskim rynku (ul. Schodowa 1/1). Zajrzymy na każdą półeczkę, by każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Lub dla bliskiego! To, co wyróżnia rękodzieła, to ich unikatowość - są to bowiem projekty różnych twórców wykonywane w pojedynczych egzemplarzach. 
Sklep oferuje nam szeroką ofertę, od filcowych szali i naszyjników przez również filcowe torebki, po nakrycia głowy, biżuterię, a nawet obrazy!
A jeśli same macie zapędy twórcze, znajdziecie w nim pomocne książki oraz akcesoria do własnych twórczych realizacji.









To drugie cudo to obraz na ścianę :)

Najchętniej wrzuciłabym Wam wszystkie dzieła Pracowni Kreatywności, ale nie dość, że post pewnie nigdy by się nie wczytał, to jeszcze brakłoby mi miejsca na pozostałą działalność tej instytucji!

Jeśli do Bielska Wam nie po drodze, uszy do góry! Sklep realizuje zamówienia również przez sklep Dawanda, również te najbardziej wymyślne z Waszej strony. Koniecznie odwiedźcie Zafilcowaną!

Boicie się, że Wasz wybór może nie przypaść Waszym bliskim do gustu? A może na widok wszystkich cudeniek dostajecie oczopląsu i tak bardzo chcecie przygarnąć wszystkie, że nie umiecie zdecydować się na ten jeden jedyny egzemplarz? W takim razie druga odsłona Pracowni Kreatywności jest właśnie dla Was! Pracownia Kreatywności prowadzi warsztaty różnego rodzaju: filcowania na sucho, mokro, na jedwabiu, decoupage, tworzenia własnej biżuterii, scrapbookingu, malowania na jedwabiu, druciarstwa artystycznego... ich pomysłowość nie zna granic! Organizują również takie spotkania artystyczne dla dzieci i młodzieży!
Co najważniejsze, wytworzone przez siebie dzieła można zabrać ze sobą!

Zainteresowanych warsztatami zapraszam do polubienia fanpage'a Pracowni Kreatywności, by być na bieżąco!

Warsztaty tworzenia biżuterii i druciarstwa artystycznego


Warsztaty filcowania


Warsztaty tworzenia kartek metodą pergaminową oraz tworzenia rzeźby z tkanin


Warsztaty malowania na jedwabiu i scrapbookingu


Takie warsztaty to niezapomniane wrażenia, a pamiątkę po nim zabieramy do domu! Mogą stać się zalążkiem wielkiej pasji :)
Jeśli same organizujecie spotkania czy wydarzenia, warto zainteresować się ofertą Pracowni Kreatywności - organizują również warsztaty wyjazdowe. Nie musicie przejmować się tym, że do Bielska Wam daleko!

Pracownia Kreatywności rozszerzyła też swoją działalność, otwierając Pracownię Psychoedukacji i Terapii, oferując programy kursów, szkoleń, treningów i propozycji związanych z własnym rozwojem osobistym. Uczestnicy otrzymują stosowne zaświadczenia, mają możliwość starania się o otrzymanie rekomendacji trenerskiej PTP. Można również wziąć udział w kursie wychowawców kolonijnych :)
W Pracowni odbywają się również warsztaty muzyczne, np. tańca twórczego!

Koniecznie zajrzyjcie do Warsztatowni i Pracowni Psychoedukacji!

Warsztaty z arteterapii :)


O napisanie tego artykułu nikt mnie nie prosił, nie dostałam za to pieniędzy, nie mam w tym żadnych zysków. Zafilcowana to moja ciocia i jestem dumna, że jej Pracownia Kreatywności się rozwija! :)
Zajrzyjcie też koniecznie na jej bloga!

P.S. Mam filcowego kwiatuszka, który przewija się przez rękodzieła - jest prześliczny! Wrzucę Wam zdjęcie jak tylko wrócę do domku!

Znaleźliście pomysł na świąteczny prezent? 

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 gru 2014

Idealny efekt zmatowienia dla cery tłustej?

Nadchodzi zima, czas grzewczy już wkroczył do domków, a wraz z tym ciężki okres dla wszelkich tłuścioszków! W tym czasie musimy mocniej postawić na nawilżenie skóry, by nasze buźki nie wariowały. Wy też tak macie, że zima jest dla Waszej cery gorsza niż lato? U mnie zaraz na twarzy widać, że okres grzewczy ruszył z kopyta, znacznie więcej błysku się na niej pojawia. Wiecie jak to jest, najpierw ciepłe i suche pomieszczenia, potem wychodzimy na mróz, wiatr wcale a wcale nie pomaga!

Wiadomo, trzeba zmienić nieco pielęgnację. Ale warto też zaopatrzyć się w coś matującego, zanim skóra się przyzwyczai do nowych warunków.
Swoją drogą, interesowałby Was artykuł o mojej obecnej pielęgnacji nie tylko skóry, ale i włosów?


Oczywiście puder matujący od Lily Lolo nie jest produktem, który sprawdzi się tylko w zimę :) Ale w tych ciężkich warunkach, na okresie przejściowym między jesienią a zimą, gdy moja cera ma się zawsze najgorzej sprawdził się idealnie - można tylko gdybać jak się sprawdza w mniej krytycznym okresie.

Dostajemy bardzo stylowe pudełeczko o pojemności 7g drobno zmielonego proszku, o króciutkim składzie, idealnym dla cery właśnie tłustej - glinka porcelanowa (kaolin) i mika. 
Biała glinka, kaolin, glinka porcelanowa, nazw jest wiele, ale niezależnie jak ją nazwiemy, będzie świetnie współgrać z cerą tłustą. Biała glinka jest bogata w drogocenne minerały, który przysłużą się każdej cerze, jednak cynk czy krzem są powszechnie stosowane w kosmetykach dla naszych tłuścioszków. Regulują produkcję sebum, oczyszczają cerę, uspokajają ją i tonizują. Gorąco polecam nie tylko w postaci pudru, ale i w czystej postaci, w formie maseczek!


Nie przeraźcie się miką, Lily Lolo ma bardzo dobre wyczucie, nie będziecie się świecić jak psu jajka :) Puder matowi skórę, ale pozostaje delikatny efekt glow, dzięki czemu skóra wygląda zdrowo, promiennie i, co najważniejsze, naturalnie!

Opakowanie wygląda porządnie, wieczko łatwo się zakręca, łatwo przekręcić nakładkę, by produkt nie wypadał w czasie podróży. Dla bezpieczeństwa przekręcam ją po każdym użyciu, w razie upadku, by nie zmarnować ani ziarenka :)

Produkt jest porządnie zmielony, łatwo wysypuje się z opakowania, gładko rozprowadza się po skórze za pomocą pędzla kabuki - mój pochodzi od Annabelle Minerals. Nie bieli skóry (chyba, że nałożymy go naprawdę dużo), a matuje już od pierwszego muśnięcia. Jak już wspomniałam, nie pozostawia sztucznego efektu płaskiego matu, właśnie dzięki niewielkiej zawartości miki.

Produkt w żaden sposób nie uczula, nie podrażnia wrażliwej skóry, a nawet stosowany bezpośrednio na skórę potrafi ukoić to i owo, kolejne cudowne działanie białej glinki :) W ten sposób, nosząc makijaż, poprawiamy jej stan!


My, posiadaczki tłustych buziek, dobrze wiemy, jak długo trzeba szukać produktu, który będzie matował na długo. Można by się spodziewać, że produkt, który daje delikatny efekt glow nie będzie trzymał buźki w ryzach na długo. Nic bardziej mylnego! Takie magiczne zdolności glinki białej pozwalają na naprawdę długie zmatowienie, spokojnie trzymające przez połowę dnia. Oczywiście w ciągu dnia zaczyna się coś tam pojawiać, ale bądźmy szczerzy, kto ma całkiem zmatowioną buźkę przez cały czas? Popatrzcie się po swoich znajomych i nie popadajmy w paranoję! Trochę blasku dodaje buźce świeżości i lekkości, jedni muszą specjalnie aplikować rozświetlacz, my mamy to za darmo :)

Oczywiście długość matu na twarzy zależy głównie od tego ile Wy wkładacie pracy w buźkę. Wiadomo, że jeśli będzie jej brakowało nawilżenia, zrogowaciały naskórek będzie blokował dostęp powietrza, skóra będzie miała większe tendencje do wydzielania sebum, by temu zaradzić, by chronić skórę. Więc pierwszym krokiem na drodze do matowej buźki jest nie matujący produkt, a odpowiednia pielęgnacja!

Na koniec mam dla Was jeszcze małą sztuczkę, która pozwala utrzymać mat na dłużej... Wystarczy, że użyjecie pudru pod stosowany przez Was podkład czy krem BB. Glinka będzie oddziaływać bezpośrednio na skórę, będzie wiązać sebum, a my będziemy mogły spokojnie wyjść z domu na dłużej bez potrzeby poprawek :)

Macie swoje ulubione produkty matujące? A może walczycie o matową skórę w inny sposób?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


7 gru 2014

Detoksykująca moc z północnych kresów Syberii

Znalezienie dobrego produktu do oczyszczania twarzy to nie lada wyczyn. Szczególnie, gdy mamy do czynienia z cerą problematyczną i przetłuszczającą się. Na rynku jest mnóstwo produktów, które traktują naszą skórę bardzo inwazyjnie, dosłownie zdzierając z niej całe sebum, które jest produkowanie nie bez powodu!
Sebum jest dobrym przyjacielem naszej buźki. Chroni ją przed wieloma czynnikami, z którymi musi zmagać się na co dzień, jak zimna temperatura, wiatr, utrata wody. Dlatego jeśli chcecie dojść ze swoją buźką do porozumienia, musicie zrozumieć, że klucz nie w tym, by pozbyć się nadmiaru sebum, a nauczyć skórę, że nie musi go w takiej ilości produkować.

Warto więc szukać produktów, które nie tylko będą delikatne dla naszej skóry, ale również pozostawią ją miękką, delikatnie odżywioną - oczywiście na tyle, na ile może odżywić ją produkt do mycia twarzy! Wyjątkiem są oczywiście oleje i magiczna metoda OCM, o której pisałam Wam na samym początku mojego blogowania. Ale OCM nie każdy pokocha, nie każdy się przekona do oczyszczania twarzy olejami i dla takich osób wychodzi na przeciw produkt, o którym dzisiaj Wam opowiem.


Produkt dostałam od przemiłych Pań z Kalina-Sklep - naprawdę fajne miejsce, gdzie różnorodność kosmetyków może przytłoczyć! Możecie się tam doszukać kosmetyków rosyjskich, marokańskich, polskich, niemieckich... znajdziecie tam kosmetyki ekologiczne, z najróżniejszymi certyfikatami. Możecie wyposażyć się od stóp do głów :)

Paczuszka od nich mile mnie zaskoczyła! Oprócz detoksykującego mydła dostałam również mnóstwo próbeczek mniejszych i większych, ale najbardziej podbił moje serce rokitnikowy kwiatuszek do kąpieli z Eco World - i już wiem że koniecznie będę musiała zaopatrzyć się w więcej tych cudowności! Swoją drogą, naprawdę miły gest i jak się okazuje... niezły chwyt marketingowy :)

Północnego mydła dostajemy naprawdę wiele, bo całe 120ml. W zestawie jest gąbka, która świetnie zgrywa się z tematem, przypomina bowiem kawałek węgla (po postukaniu też brzmi jak kawałek węgla!). I co najważniejsze, wraca do takiej formy po wyschnięciu. Zwilżona wodą robi się mięciutka, nie drażni skóry.
Mydło ma postać gęstej pasty, która brudzi na czarno. Przy odpowiedniej ilości wody, z pomocy gąbeczki czarne smugi zamieniają się w pianę, jednak nie ryzykowałam mycia twarzy w umywalce, by nie zostawić plam na ubraniach - mydełko zawsze towarzyszyło mi podczas kąpieli.

Dziewczyny, mydełko warto kupić dla samego zapachu! Pachnie marcepanem, jak olejek z pestek śliwki, z dodatkiem czegoś orientalnego, nieco ostrego, kadzidlanego. Uwielbiam ten zapach, sam w sobie potrafi mnie zrelaksować, dlatego chętnie po nie sięgam.
Jesteście mi w stanie powiedzieć, co w tym składzie tak pachnie? :)
Jest niesamowicie wydajne. Używamy go razem z Tośkiem niespełna 3 miesiące, a zużycie jest naprawdę znikome (nieco większe niż na zdjęciu, ale dalej znikome!). Niekończące się 120ml jest warte ceny 50zł.

Olej z rokitnika, olejek z cedru syberyjskiego, wyciąg z cytryńca chińskiego, wyciąg z nasion lnu, węgiel z brzozy zwisłej, masło shea, wyciąg z kotków brzozowych, wyciąg z maliny moroszki, woda, wyciąg z borówki, olej z pestek maliny sachalińskiej, wodorotlenek potasu

Mydło jest mydłem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, nie tylko z nazwy. Mamy do czynienia z mydłem potasowym, czyli powstałym ze zmydlenia olejów (bardzo pięknych!) zasadą potasową. Do tego producent dosypał nam trochę węgla, nazwał go aktywnym, zapewnił nas o zaawansowanym, specjalnym procesie technologicznym, dzięki któremu węgiel uzyskał mikroporowatą strukturę i będzie pochłaniał zanieczyszczenia jak żaden inny! Kochani, nie dajmy się zwariować, każdy węgiel ma takie działanie. Z takich ciekawostek chemicznych (czegoś się dowiedziałam na tych studiach, a co!) powiem Wam, że nic tak nie czyści skóry jak dobre mydło z węglem. W dawnych czasach, gdy człowiek postanawiał się umyć, brano popiół z ogniska, który nie tylko zawierał sadzę, ale i węglan potasu, który zapewniał odczyn zasadowy. Czyli mamy odczyn zasadowy, mamy węgiel, mamy pięknie oczyszczoną buźkę! A właściwe dla skóry, kwaśne pH przywracamy tonikiem :)

Jak już jesteśmy w temacie zachwytów, olej z rokitnika w takiej ilości? Cud miód! Przebarwienia znikają, skóra się ładnie regeneruje, na zimę wręcz zestaw idealny.  Reszta olejów, maseł, olejków i ekstraktów ma wspomagać albo działanie oczyszczające, albo działanie nawilżająco-regenerujące.
A to, że skład piękny i krótki, to każdy widzi, prawda?

W użytkowaniu mydełko jest banalne, masa bardzo plastyczna, bez problemu nakłada się na zwilżoną gąbkę. Nie potrzeba go zbyt wiele, wystarczy delikatnie zamoczyć gąbkę z mydełkiem i pościskać parę razy w ręce. Z czarnawej mazi powstaje bielusia piana, którą umyjemy twarz i jeszcze starczy na szyję :)

Produkt testowaliśmy z Tośkiem długo, udało nam się nawet porównać go do mojego dotychczasowego faworyta - rumiankowego żelu z Sylveco, pamiętacie go? To porównanie wyszło przypadkiem i trwało dwa tygodnie, przez które Tosiek przeklinał mnie od najgorszych, bo zostawiłam czarne mydło u siebie w domku. U mnie tej różnicy nie było tak mocno widać, jedynie w okolicach noska i czoła, ale Tośkowi pory z powrotem się pozapychały. Po prawie trzech miesiącach testowania u obojga z nas czarnych główek ze świecą (tudzież lupą) szukać, jedynie u Tośka nosek pozostaje zapchany - na szczęście już nie czarnymi główkami.
Tutaj taka małą dygresja... Znacie jakiś sposób na taki oporny nosek? Stosujemy regularnie plastry z żelatyny, to mydełko i chociaż jest lepiej, sporo pracy jeszcze przed nami.

Produkt nie zwęża porów, pięknie je oczyszcza, jednak o ich zmniejszenie trzeba zadbać dodatkową pielęgnacją (np. tonik z kwasem migdałowym, idealna ku temu pora!). Buzia po takiej przyjemnie pachnącej pielęgnacji jest gładziutka (dzięki masażowi gąbką rzadziej sięgam po peeling) i mięciutka, chociaż po chwili od kąpieli jest trochę ściągnięta. Tak jak wspomniałam o tym wcześniej, jest to wina zaburzenia odczynu skóry i w tym przypadku najzwyklejszy tonik załatwia sprawę - ale taki z kwasem lepszy :)
Co dla mnie najważniejsze, produkt jest naprawdę delikatny. Skóra podczas kuracji kwasami potrafi być nieźle podrażniona i przesuszona, a mydło jest zupełnie dla niej nieinwazyjne. Nie pogarsza przesuszenia skóry, gąbką pozbywamy się suchych skórek bez dodatkowe podrażniania. Taki mój ulubieniec na dobre i na złe.

Wiem, że na początku dzisiejszego wpisu odniosłam się do cery przetłuszczającej się i problematycznej, ale na dobrą sprawę mydło sprawdzi się u każdej cery, jeśli tylko chcecie swoją skórę oczyścić. Taką małą kurację polecam każdemu, bo skóra z biegiem czasu naprawdę wygląda lepiej, już nie tylko pod względem czystych porów, ale również przebarwień. Zdaję sobie sprawę, że wydatek 50zł to dla nie jednej z Was spory koszt, ale produkt będzie mi służył przynajmniej z rok, a używamy go z Tośkiem na dwie osoby! Sama czytałam o mydle wiele, polecała mi go również Bianka podczas naszego spotkania przy herbatce i tak jak Wy miałam wahania ze względu na cenę, a teraz żałuję, że zdecydowałam się na nie tak późno. Jest to produkt, który mogę Wam polecić z czystym sercem, dałabym uciąć sobie nie tylko rękę, ale i głowę za to, że będzie się u Was dobrze sprawował.
A byłaby ze mnie marna blogerka bez głowy, prawda? :)

Tą moc zamkniętą w 120ml opakowaniu możecie złapać np. TUTAJ :)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


5 gru 2014

Mój pierwszy krem BB - Lily Lolo w wersji Light

Zawsze myślałam, że podkłady mineralne będą mi służyć po wieki wieków. Spojrzenie na ten temat się nieco odświeżyło przy kolejnym podejściu do kuracji kwasami - znacznie mocniejszym, bo tej jesieni mam już opracowany plan działania, jestem rozeznana w terenie i znacznie bardziej zmotywowana! Ponieważ mam znacznie bardziej przesuszoną skórę, albo raczej powinnam powiedzieć znacznie mocniej się złuszcza, co na buźce widać, wylinkę po podkładzie mineralnym widać bardzo, na odległość! W tym momencie w mojej główce zrodził się pomysł zdobycia kremu BB - ale nie byle jakiego, naturalnego!

To, że postawiłam na naturalny krem BB nie jest moim widzimisię. Powiem szczerze, że bałabym się po ponad roku stosowania mineralnego makijażu i naturalnej pielęgnacji nałożyć drogeryjny czy azjatycki krem BB, które wiele z Was mi polecało. Moja skóra łatwo się zapycha i musiałam sporo wysiłku włożyć w jej wyregulowanie i uspokojenie, naprawdę nie chciałabym ryzykować powrotu na start, gdzie do mety tak niewiele brakuje!

Jak pewnie pamiętacie, wahałam się pomiędzy sprawdzonym już przez wiele osób kremem BB z So Bio, a nowością od Lily Lolo. Ten pierwszy zbiera sporo pozytywnych opinii, jednak dość skutecznie odstraszyła mnie od niego Angel - musiała stosować pod niego krem nawilżający, bo wysuszał jej twarz. Wiadomo, podczas kuracji kwasami chciałam takiego działania zdecydowanie uniknąć! Na korzyść Lily Lolo wpłynęła też lekka konsystencja, która na pewno lepiej dogaduje się z moją tłustą buźką niż treściwa wersja So Bio.


I tak oto zaryzykowałam, szarpnęłam się na ciągle tajemniczą nowość Lily Lolo w wersji jaśniejszej, na wszelki wypadek zakupiłam również próbkę ciemniejszej wersji - chociaż nie spodziewałam się, bym okazała się aż tak czorno :) Wrzuciłam też do koszyka puder matujący, ale o nim innym razem.

Nowość od Lily Lolo ma bardzo ładny, choć nie do końca naturalny skład. Nie oznacza to, że jest zły! Ja zawsze będę Wam powtarzać, że trochę chemii w kosmetykach nie szkodzi - jakby nie patrzeć większość konserwantów czy emulgatorów jest syntetycznego pochodzenia, a dzięki nim kosmetyk nam się nie rozwarstwia i nie psuje. Ba! Nawet kwas hialuronowy obecnie pozyskuje się metodami biotechnologicznymi, a jak dobrze nam służy? Nie po to nauka się rozwija, byśmy z niej nie korzystali. Ważne tylko, by robić to świadomie :)

Woda, trigliceryd kaprylowo-kaprylowy (emolient), gliceryna, Coco-Caprylate (naturalny odpowiednich syntetycznych silikonów, pochodna oleju kokosowego), Cetearyl Olivate (naturalny oleisty wosk z oliwy z oliwek), Sorbitan Olivate (Olivem 1000, naturalny emulgator), olej jojoba, olej z pszenicy, olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, kwas stearynowy (emolient), alkohol cetylowy (emolient), monogliceryd kwasu stearynowego i oleinowego (naturalny emulgator), azotek boru (polepszacz przyczepności, wytworzony labolatoryknie), alkohol benzylowy (konserwant), perfum, benzoesan sodu (konserwant), sorbinian potasu (konserwant), tokoferol (wit. E), puder z soku z aloesu, olej manuka, olej z marakui, kwas dehydrooctowy (identyczny z naturalnym konserwant), olej słonecznikowy, kwas hialuronowy w formie soli sodowej, limonen, linalol, benzoesan benzylu (składnik olejków eterycznych), salicylan benzylu (składnik kompozycji zapachowych), dwutlenek tytanu, tlenek żelaza(II), tlenek żelaza(III) (barwniki)


Jak widać, Lily Lolo zastosowało w swoim nowym dzieciątku naturalne składniki, ale również te syntetyczne, zbliżone do naturalnych lub wytworzone laboratoryjnie, lecz zastosowane z sensem. Każdy składnik ma swoje miejsce, pełni swoją rolę, wszystko ma ręce i nogi, i łączy naukę z naturalnością - czyli to, co podoba mi się najbardziej. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo cenię sobie naturalne kosmetyki, jednak sama jestem zwolenniczką zastosowania paru syntetycznych dodatków, które mogą pomóc, szczególnie jeśli mówimy o cerze trądzikowej czy dojrzałej - bo chyba nie chcecie mi wmówić, że kilka olei dobrze zmieszanych wygładzi najgłębsze zmarszczki?
Potwierdzeniem moich słów jest zastosowanie w kremie mnogiej liczby olei, które pielęgnują skórę w ciągu dnia, podczas noszenia makijażu. I dzięki tym wszystkim dodatkom konsystencja produktu jest lekka, przyjazna każdej cerze. Dla cer suchych może być tego za mało, ale zawsze można stosować kremiki pod.

Jak dobrać kolor? Nie jestem typowym bladziochem, mam cerę żółtawą, oliwkową. Gdy zaczynałam przygodę z kremikiem moim odcieniem był Golden Light z Annabelle Minerals lub Butterscotch z Lily Lolo, jak wolicie. Obecnie jestem czymś przejściowym pomiędzy Golden Light i Fair (odcień Fair jest dla mnie nieco zbyt szarawy), a będąc w gamach Lily Lolo, ciągle jeszcze pasuje mi Warm Honey (spokojnie, to tylko próbki :)). Odcień Light tego kremu początkowo był dla mnie trochę za jasny, teraz dostrzegam go na twarzy tylko po kryciu. Próbki z odcieniem Medium w ogóle nie ruszałam.

Jak mi się z nim żyje? Myślę, że dla wielu z Was najważniejszym aspektem będzie krycie. Z kryciem w jego przypadku nie jest najlepiej, zakryje delikatne zaczerwienienia - których mam sporo na policzkach - ale jeśli wyskoczy Wam większy nieprzyjaciel lub ciągle nosicie piętno po zaciętej walce, musicie się liczyć z tym, że takie przebarwienie będzie dalej widoczne. Za to krem świetnie sprawuje się jako baza pod podkład mineralny, nie tylko od Lily Lolo (korzystałam z próbek), ale również Annabelle Minerals. Krem nie uwydatnia suchych skórek, potrafi je nawet ładnie zatuszować i przez większą część dnia pozostają niewidoczne - chyba, że macie do czynienia ze złuszczaniem przy kuracji kwasowej i nieumyślnie przetrzecie twarz ręką, taki już urok tej kuracji. Również zastosowany jako baza w tej kwestii spisuje się świetnie, zastosowanie samego podkładu na taką złuszczającą się buźkę byłoby największym gwałtem na poczuciu estetyki - wszystko, dosłownie wszystko wychodzi na wierzch, nawet w miejscach gdzie nie zauważyłyście jeszcze złuszczania! Podkład zastosowany na ten kremik - przyznam, że robiłam to bez przekonania o sukcesie - sprawuje się rewelacyjnie, w większości nie podkreśla suchych skórek, chyba że macie do czynienia z tak drastyczną sytuacją, jak ja na trzeci dzień po kwaszeniu :) Ale i wtedy nie ma masakry, można spokojnie wyjść do ludzi.

Możecie również podkładem mineralnym skorygować miejsca, które bardziej chcecie ukryć. Stopniowanie krycia samym kremem BB jest nieco uciążliwe, ponieważ nałożony w większej ilości zaczyna się rolować i nie da się go ładnie rozprowadzić palcami.


Nawilżenie? Można się go spodziewać po takim składzie, prawda? Nie szykujcie się na cuda, jest to w końcu tylko krem BB. Jednak choć coś z tego nawilżania na tej skórze jest, sam krem BB nie wystarczy w pielęgnacji, ale na pewno Wam w żaden sposób nie zaszkodzi. Sama zauważyłam, że po nałożeniu kremu moja często zmęczona i nieco spięta skóra zostaje ukojona, zmiękczona, dyskomfort znika. Także nie dość, że produkt nie wysusza, to dodatkowo delikatnie pielęgnuje - co podkłady mineralne również czynią, ale tylko w przypadku trądziku, jeśli w składzie mają glinkę białą.

W użytkowaniu jest banalny! Konsystencja jest bardzo pomocna w jego nakładaniu. Ale tutaj uwaga, znacznie bardziej polecam Wam go wklepywać, szczególnie jeśli chcecie użyć kilku warstw. Krem ma to do siebie, że nałożony w większej ilości zaczyna się rolować na skórze. Dogaduje się z większością kremów, wypróbowałam kilka pod, lżejszych i cięższych, raz nawet nałożyłam go na tłusty krem z Gaia Creams i ładnie się z nimi dogadywał, tylko przy niektórych miał większe tendencje do rolowania - na to mam jedno rozwiązanie: wklepywać, nie rozcierać! 
Nie wiem jak będzie zachowywał się w kontakcie z pędzlem czy jajuszkiem. Od samego początku używałam paluszków i jest mi z tym dobrze. Jego nakładanie w ten sposób idzie mi całkiem sprawni.
Ach, nie wspomniałam o jego zapachu? Jest cudny, lekko cytrusowy. Przyznam szczerze, że jak usłyszałam o cytrusowej nucie to zaczęłam kręcić nosem, sama nie lubię cytrusowych aromatów w kosmetykach, rzadko kiedy są przyjemne. Ale ten tutaj jest naprawdę zjawiskowy, ma w sobie coś z płynu do kąpieli dla dzieci z tą odświeżającą nutą.

Krem nie ma ochrony przeciwsłonecznej, niestety Lily Lolo wyszło z założenia, że krem będzie stanowił bazę pod ich podkłady mineralne, co dla mnie trochę mija się z celem. Oczywiście można, można, w takich sytuacjach jak ja obecnie lub przy bardziej suchych cerach. Ba, przyznam, że podkład mineralny naprawdę wygląda lepiej na kremie. Ale wątpię, by każdy z Was chciał kupować go w celu takiego użytkowania.
Dla mnie nie stanowi to jednak problemu, używam go na filtr suchy w dotyku Anthelios XL o SPF 50.

To jak, warto w końcu? Ja, posiadaczka tłustej cery skłonnej do przesuszeń, posiadaczka cery problematycznej, w trakcie kuracji kwasem migdałowym (co tydzień peeling 20%), polecam. Polecam do zakrycia delikatnych zaczerwienień spowodowanych cerą trądzikową, do nieprzyjaciół będzie Wam potrzebny korektor. Polecam jeśli chcecie sięgnąć po produkt, który nie będzie wysuszał, który dla odmiany będzie pielęgnował skórę. Polecam dla skóry wrażliwej, skłonnej do podrażnień - jak cery podczas kuracji kwasami.
Wygląda na to, że jedynym aspektem, który musicie porządnie przeanalizować jest fakt na jak mocnym kryciu Wam zależy!

Krem BB kupicie na Costasy, jego regularna cena wynosi 65,90zł.


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


3 gru 2014

Mały pomocnik wielkiego dołka

Stęskniłyście się za mną? Ja za Wami bardzo!

Przeprosiny przeprosinami, a fakt faktem, że takiej przerwy potrzebowałam. Przerwy od wszystkiego (szkoda tylko, że nie od studiów :)) i nowego spojrzenia na parę spraw. Ruszyłam w końcu tyłek i zaczynam coś działać na drodze do ładniejszej sylwetki, z dietą trochę gorzej, ale z dumą mogę przyznać, że odżywiam się dużo lepiej niż przedtem!
Chandra jeszcze nie minęła, ciągle czuję się źle i chodzę naburmuszona. Generalnie cały świat jest zły. Walczę z tym podłym uczuciem jak mogę, wyjściami do kina, dobrym jedzonkiem, ładnymi zapachami z kominka i długimi kąpielami... ale zdecydowanie punktem przełomowym będą święta. Może gdy za oknem pojawi się śnieg wdrożę się w tę przedświąteczną atmosferę? Marzy mi się to już mocno od kilku dni.

Jeśli tylko brakuje Wam mnie, albo jesteście ciekawi co tam się u mnie dzieje, szczególnie gdy tak znikam z blogowego świata - zawsze serdecznie Was zapraszam na mój instagram :)

W życiu nie przypuszczałam, że będzie mi tak ciężko wrócić do pisania po tak długiej przerwie - chyba najdłuższej do tej pory. W sumie od kilku dni zmagam się z napisaniem czegoś do Was i jakoś idzie mi to jak krew z nosa. Pewnie dlatego taki wstęp długi, mam nadzieję nie przynudzający, mam szczerą nadzieję, że jak się Wam tutaj wygadam to potem pójdzie już z górki :)

Jak tam Wasz Dzień Darmowej Dostawy? Upolowałyście coś? Ja zrobiłam zapas henny, wrzuciłam też coś do kąpieli, parę zapachów w olejku, wosków i półproduktów - chandra chandrą, ale kręcenie ostatnio mnie wkręciło na maksa! Mam się chwalić czy wystarczy Wam fotka na instagramie? :)

Jak już kręcimy się wokół tej nieprzyjemnej, szaro-burej atmosfery bez polotu, warto by wspomnieć o niezłym wojowniku, który o nas powalczy! A ciepła kąpiel, w dodatku pięknie pachnąca i świetnie działająca na ciałko poprawia mi humor jak mało co!


Rytuał kąpielowy w przypadku tej soli rozpoczyna się już w momencie odkręcania wieczka. Kwiat lawendy pachnie przecudnie, od razu uderza w nozdrza, jednak wcale nie jest brutalny - jest to zaproszenie do wieczornego romansu w towarzystwie ciepłej wody. Kto by się nie skusił?

Nie do końca podoba mi się fakt, że susz nie jest wymieszany z solą. Nie zużyłam całych 400ml produktu na jeden raz, cudowny zapach lawendy w momencie gdy zaczyna mnie przytłaczać traci swoje lecznicze właściwości, a nawet wręcz przeciwnie zaczyna mnie męczyć i przyprawia o ból głowy. Dlatego przyjemność sobie stopniowałam na cztery razy - ale każdy może sobie przyjemność stopniować jak chce :)

To też przy pierwszym spotkaniu musiałam popracować trochę z produktem za pomocą miseczki i porządnie wymieszać sól. Ale jak rączki po tym pięknie pachniały!

Nasypawszy soli do wanny zawsze wychodzę, by przygotować sobie pyszną herbatkę, zgarnąć książkę - kolejny łazienkowy rytuał - i daje wodzie spokojnie się nalać. Gdy wchodzę do łazienki dostaję pierwszy romantyczny pocałunek, tak pięknie cała łazienka pachnie, kwiatki uroczo unoszą się na wodzie. Nie pozostaje mi nic innego jak szybkie zrzucenie ciuszków i jak żabka, do wody!

W takiej wannie to ja mogę siedzieć godzinami, póki woda nie przyprawi mnie o sine usta! Przyjemność takiej kąpieli jest niesamowita. Przed wyjściem zawsze wcieram susz w skórę, by uwolnić uwięziony w nich aromat, by wpił się porządnie w skórę. Uwielbiam zasypiać otulona taką delikatną mgiełką.

W przypadku tej soli działa na nas nie tylko aromaterapia, ale również dobroczynne właściwości soli morskiej. Zawiera mnóstwo minerałów, otwiera pory i pomaga organizmowi troszkę oczyścić się przez skórę w trakcie kąpieli. Solne kąpiele są świetne, gdy się odchudzamy, bo przyspieszają metabolizm.
A że w soli znajduje się jeszcze oprócz samej lawendy olejek lawendowy - mamy odświeżoną i oczyszczoną skórę, bo działa on antyseptycznie.


Nie muszę wspominać, że sól pięknie prezentuje się w łazience? I zachęca do kąpieli, zachęca!
Za tę przyjemność zapłaciłam 20zł :) Sól znajdziecie w drogeriach Natura.

Jakie są Wasze sposoby na przebrzydłą chandrę?


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele