30 lip 2015

Eksperyment włosowy | Wypłukiwanie henny z włosów

Udało nam się z Tośkiem znaleźć tanią kawalerkę w centrum miasta. Jak się okazało, dwupokojową, z oddzieloną częścią sypialnianą i z normalnym piecykiem gazowym - męczyłam się rok z elektrycznym i nigdy więcej się na taką zabawę nie piszę! Wprowadzamy się dopiero w połowie września, ale ciągle myślę jak zaaranżować nasze 30 metrów kwadratowych. Znacie jakieś inspiracje na wystrój małych mieszkań?

Dawno u mnie nie było aktualizacji włosowej - no to nadrabiam zaległości, w taki trochę pokrętny sposób. W czerwcu, w trakcie trwania sesji, w ramach malutkiej nagrody wybrałam się do fryzjera, ponownie wycieniowałam włosy i zafundowałam sobie coś w stylu grzywki amerykańskiej - i włosy momentalnie zaczęły się lepiej układać. Przyzwyczajałam się do nowej fryzury całe 3 dni, płacząc, że zrobiły się jakieś takie krótkie... (poszło 10 cm). Niemniej jednak, gdy przyzwyczaiłam się do mojej "nowej" długości byłam bardzo zadowolona z efektu :)

Kobieta zmienną jest, taka subtelna zmiana to dla mnie za mało i wymyśliłam sobie, że chciałabym wrócić do naturalnego koloru. Mojego mysiego, popielatego blondu, który przy obecnych żywych rudych wygląda prawie jak siwy (taki urok mysich włosów :)). Uciekałam od niego przez cały okres gimnazjum i liceum, pokrywałam go od ponad dwóch lat henną Khadi... 

Na ten moment mam piękne 3,5 cm blondu. Z czego jakieś 1,5-2 cm to mój odrost, biorąc pod uwagę jak włosy mi rosną, reszta to wypłukana henna. Tak, tak! Hennę da się wypłukać!
Efekt ten uzyskałam colą i wodnym roztworem kwasu bornego - Borasolem (moja buteleczka 100ml kosztowała mnie całe 5 zł!). Pomysł ten zaciągnęłam od Kascysko, która przeprowadziła eksperyment na głowie Kasi. Jeśli jesteście zainteresowane tematem, odsyłam do dokładniejszego wglądu. Dziewczyny włożyły w eksperyment mnóstwo pracy, ja jedynie chce się podzielić efektami z mojej strony :)

Poszukując sposobu na wypłukanie barwnika henny z włosów trzeba znalezione informacje przesiać przez sito, i to bardzo dokładnie. Większość proponowanych sposobów doprowadzi jedynie do utlenienia się naszego barwnika, co do nam jaśniejszy efekt kolorystyczny, ale nie spowoduje wypłukania się barwnika - klasyka tematu, czyli sok z cytryny, miód i rumianek.

Kascysko przemówiła do mnie fachowym podejściem do sprawy, mianowicie chemicznym. Lawson, czyli barwnik zawarty w hennie, jest barwnikiem naftolowym, który rozpuszcza się w kwasach nieorganicznych. Stąd też w eksperymencie Kasia sięgnęła po colę (kwas fosforowy (V)) i po Borasol (3% roztwór kwasu borny).

By zredukować ewentualny efekt niszczący włosy i wzmocnić penetrację kwasu, sięgnęły po wnikający olej kokosowy. Ja, jak na razie, za olej kokosowy (a właściwie olej monoi) chwyciłam tylko raz, podczas pierwszej próby wypłukania henny z włosów, ponieważ... mi się skończył :)


Pomimo pominięcia oleju kokosowego, włosy nie są zniszczone - ba, po coli są nawet przyjemnie nawilżone, pewnie za sprawą cukru w składzie! Wierzę jednak, że olej kokosowy może wpłynąć na lepszą penetrację mieszanki, tak więc nowy słoiczek czeka już na swoją kolej z Borasolem :)

Czego nie udało mi się uwiecznić w żaden sposób na zdjęciach, to jaśniejszej, znacznie bardziej rudej partii włosów tuż za odrostami. Widać rudawe pasmo z przodu, takie delikatne przejście od odrostów do czerwieni ma jakieś 5 cm i z każdym kolejnym płukaniem jest jaśniejsze.
I jest to widoczne na żywo, bo nawet mój Tosiek to zauważył :)

Na długości włosy pozostają tak samo czerwone, jak były. Jedynie poszczególne pasma nabierają złotych refleksów. Tutaj przyda mi się jeszcze sporo czasu i cierpliwości.
Powstał jednak ciekawy efekt na końcówkach włosów. Stały się jasno rude, jakby muśnięte słońcem.


Tyle udało mi się zdziałać colą i jednorazowym użyciem Borasolu. Teraz całkowicie przerzucam się na borasol i mam nadzieję, że uda mi się jeszcze ściągnąć trochę henny, bym nie musiała ścinać włosów na tak całkiem króciutko! 

Daję sobie czas do końca wakacji - czyli do końca września! :) Wypłukam tyle, ile się uda, a potem udam się do fryzjera i zaryzykuję farbowanie do koloru zbliżonego do mojego popielatego blondu. Mam nadzieję, że regularne wypłukiwanie henny ograniczy efekt glona do minimum, liczę że pojawi się jedynie na dolnych partiach i uda mi się zatrzymać na długości do ramion. A jeśli nie, mówi się trudno, a włosy przecież odrosną... Piękne i naturalne :)

Myślę, że metoda może się z powodzeniem sprawdzić u osób, które chciałyby jedynie nieco rozjaśnić swój hennowany kolor, tak jak robiła to Kasia.

Któraś z Was jest, była lub planuje być w sytuacji podobnej do mojej? Znacie tę metodę?

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


18 lip 2015

Dbamy o stopy! | Domowe SPA

Nie wyobrażam sobie w taką pogodę, jak ta, chodzić w trampkach, chociaż to właśnie one towarzyszą mi na co dzień przez większą część roku. Przerzucenie się na lżejsze obuwie, sandałki, klapeczki czy japonki wymaga od nas staranniejszego zadbania o stópki. Malujemy paznokcie na rozmaite kolory, nacieramy je rajstopami w sprayu lub olejkami z świetlistymi drobinkami, by lepiej się prezentowały - ale tak jak w przypadku całej reszty naszego ciała, podstawą ich ładnego wyglądu jest odpowiednia pielęgnacja. Nie tylko tydzień przed urlopem, a przez cały rok, bez wyjątku. W końcu bardziej formalna okazja może nam wypaść zupełnie nieoczekiwanie i może się okazać, że jedyne eleganckie buty, jakie macie pod ręką, to te odsłaniające pięty i paznokcie. A uwierzcie mi, zdecydowanie bardziej chciałybyście poświęcić ten czas na perfekcyjną fryzurę czy makijaż, a nie na szorowaniu stóp pumeksem czy malowaniu paznokci.

Poza tym, odpowiednio zadbane stópki dodają nam pewności siebie! Taka już nasza kobieca natura :)

Dzisiaj pokażę Wam w jaki sposób ja dbam o moje stopy. Jest to przepis na króciutkie domowe SPA, które możecie przygotować w mniej niż 5 minut, podczas oglądania ulubionego filmu, serialu lub czytania książki. Odżywi stópki, ale przede wszystkim pomoże Wam się zrelaksować, przez co pielęgnacja stóp stanie się dla Was nie obowiązkiem, a przyjemnością!


Potrzebujemy:

  • miskę ciepłej wody
  • 1 cytrynę
  • 1 szklakę mleka
  • 1 łyżeczkę ulubionego oleju lub masła (u mnie olej babasu)
  • 10 kropli olejku eterycznego (u mnie rozmarynowy)

Mleko jest moim ulubionym dodatkiem do kąpieli, niezależnie czy w kąpieli biorą udział stopy, ręce czy całe ciało. Jest mocno odżywcze i przyjemnie zmiękcza skórę.
Cytryna delikatnie wybiela przebarwienia i skórne, i te na paznokciach. Jest również bogata w przeciwutleniacze i odświeża skórę.
Olej babasu używam zawsze, gdy moja skóra potrzebuje silnego odżywienia. Jest to olej, który, pomimo konsystencji masła, bardzo szybko się wchłania, więc idealnie nada się do pielęgnacji stópek - nie pozostawi nam nieprzyjemnego tłustego filmu na skórze.
Olejek rozmarynowy to mój ulubiony dodatek do kąpieli stópek. Pobudza krążenie krwi i limfy, przez co niweluje uczucie ciężkości i świetnie odświeża stopy. Do tego przepięknie pachnie :)


Wykonanie jest banalnie proste! Wlewamy lekko podgrzane mleczko do miski z wodą...


... dodajemy pokrojoną w plastry cytrynę...


... 10 kropel naszego olejku eterycznego...


... i łyżeczkę oleju. W przypadku maseł możecie najpierw rozpuścić je w mleku. W moim przypadku nie było to koniecznie, dzisiaj było tak gorąco, że olej babasu topił mi się już na łyżce!

Pozostało nam nic innego jak moczyć stópki w naszej miksturce! W ruch może pójść szczotka, pumeks lub książka, w zależności od potrzeb :)


Mleko skoagulowało w kontakcie z sokiem z cytryny, jednak zupełnie nie odbiera mu to właściwości odżywczych.


Po 15 minutach (lub gdy wyrwiecie się z zapierającej dech w piersiach historii...) możemy już wyciągnąć stópki. Nie wycierajcie ich od razu w ręcznik! Pomasujcie stópki, by poprawić ukrwienie i by resztka oleju wchłonęła się w skórę. Przyznam się Wam, że jest to moja ulubiona część tego rytuału.


Na zakończenie, wystarczy sięgnąć po ulubiony krem do stóp - u mnie jest to Planeta Organica w wersji Afryka, usuwający ciężkość i zmęczenie. Będzie dużo przyjemniej, jeśli poprosicie o masaż swoją drugą połówkę. Jest to mój ulubiony rodzaj masażu i sama często podsuwam stópki Tośkowi pod rączki :) Dzięki temu SPA będzie jeszcze bardziej relaksujące i z wytęsknieniem będziecie wyczekiwać następnego!

Jeśli będziecie w tym regularne, taki rytuał wystarcza przyrządzać raz na dwa tygodnie. Ale uważajcie, jest to mocno uzależniające!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


14 lip 2015

Radosny poranny rytuał z Pomegranate & Ylang Ylang Gaia Creams

Wreszcie jestem na dłuższy czas w domu, co daje mi czas na małe porządki blogowe. Mam już w głowie pomysł w jaki sposób będziemy razem świętować drugie urodziny bloga, nie mogę się doczekać, aż Was wprowadzę w to, co mi się w głowie kreuje. Na razie jednak wszystko pozostaje tajemnicą... :)

Pogoda nas nie rozpieszcza! Miałam dzisiaj w planach spacer z moimi niedźwiedziami nad Wisłą, by psiaki mogły się wyhasać i popływać, bo bardzo to lubią. Co widać po ich mordkach :)


Dobre i to, że uwielbiają również hasać w deszczu - gorzej, że my już niekoniecznie :)

Jednak są sposoby, by i w taki szaro-bury, deszczowy dzień czuć się dobrze. Mały poranny rytuał, który nie wymaga od nas wiele, a pięknie dba o naszą skórę i dobre samopoczucie od samego rana. Mowa o kremiku Pomegranate & Ylang Ylang od Gaia Creams. 

Gaia Creams

Kremik ten jest najbardziej kremowy ze wszystkich, które u mnie już gościły (mowa o Argan & Sea Buchthorn oraz Palmarosa & Thistle). Błyskawicznie topnieje pod palcem, uwalniając bardzo przyjemną ziołową woń z kryjącym się za nim ciepłem. Za ten zapach odpowiadają olejek frankincense, ylang ylang oraz rozmarynowy.  Mieszanka niezwykle radosna, przyjemnie pobudzająca z rana - i żeby nikomu nie uszło to uwadze, zapach silnie mnie uzależnił! Nie wyobrażam sobie poranka bez wsadzenia nosa w słoiczek. A później, po odświeżeniu skóry, bez delikatnego masażu twarzy za sprawą którego - a tak dokładniej ciepła wydzielonego podczas masażu - zapach staje się jeszcze cieplejszy i bardziej wibrujący.

Zapach nie utrzymuje się na skórze długo, co sprawia, że poranny rytuał staje się znacznie bardziej magiczny i wyjątkowy :)


Masło shea, olej kokosowy, olej jojoba, olej z wiesiołka, olej z pestek granatu, olej lniany, olej z dzikiej róży, olejek ylang ylang, olejek frankincense, olejek rozmarynowy, linalol*, limonen*, benzoesan benzylu*, benzoesan salicylu*, farnesol*, geraniol*, alkohol benzylowy*, eugenol, izoeugenol*
(* naturalnie występujące w olejkach eterycznych)

Uwielbiam składy Gaia Creams, są proste i przemyślane. Większość z tych olejów stosowałam na mojej skórze już wcześniej i byłam bardzo ciekawa jak sprawdzi się ich połączenie. Większość tych olejów świetnie sprawdza się w pielęgnacji skóry tłustej i trądzikowej jednocześnie pięknie ją odżywiając i regenerując.
Masło shea to takie małe remedium na prawie wszystkie problemy skórne. Jest idealne w pielęgnacji cery tłustej, ponieważ nie powoduje zaczopowania ujścia mieszków włosowych, czyli nie tworzą się zaskórniki, tak charakterystyczne dla tłuścioszkowych buziek. Świetnie koi wszelkie stany zapalne, stanowi naturalną ochronę skóry przed czynnikami zewnętrznymi, a nawet jest naturalnym filtrem UV o niski współczynniku ok. 3-6. 
Olej kokosowy zawiera w sobie 50-60% kwasu laurynowego, dzięki czemu ma działanie antybakteryjne. Oprócz tego jest świetny w przypadku wszelkich podrażnień, czy to w przypadku wrażliwej skóry, poparzeń słonecznych czy zaognionych stanach zapalnych wywołanych wypryskami. Olej kokosowy był pierwszym olejem w mojej kosmetyczce i od tamtej pory jej nie opuszcza.
Olej z wiesiołka to dla mnie nowość, chociaż czytałam o nim sporo w kontekście pielęgnacji skóry tłustej - reguluje on bowiem pracę gruczołów łojowych. Będzie również wspierać łagodzące i kojące działanie dwóch poprzedników.
Olej z pestek granatu ma silne działanie antyoksydacyjne. Jest mocno odżywczy i jednocześnie bardzo lekkim olejem.
Olej lniany jest kolejnym przyjacielem skóry tłustej zamkniętym w tym słoiczku. Ciepłe okłady z oleju lnianego stosuję, gdy zaskoczą mnie głębokie wypryski (najczęściej w połączeniu z olejkiem z drzewa herbacianego) - po pierwsze, sprawia, że głębokie gule przestają boleć, a po drugie szybko wyciąga je na powierzchnię. Znany jest również ze swoich silnych właściwości odżywczych i regeneracyjnych.
Olej z dzikiej róży to kolejna dawka antyoksydantów. Jest często stosowany w kosmetykach do cery dojrzałej i wrażliwej.
Mieszanka olejków ylang ylang, frankincense i rozmarynowego niweluje napięcia i oczyszcza umysł z pochmurnych myśli. Dodatkowo poprawia krążenie krwi, dzięki czemu pozostałe oleje mają większe pole do popisu. I cudownie pobudzają z rana :)


Najbardziej podoba mi się w tym kremiku to, że mogę bezproblemowo - przy mojej tłustej skórze - używać go w ciągu dnia. Nie powoduje on nadmiernego świecenia się mojej skóry i makijaż - zarówno mineralny, jak i z drogeryjnym podkładem - ładnie się na niej prezentuje. Nie sprawdza się jedynie w bardzo upalne dni.

Kremik wchłania się szybko, pozostawiając skórę miękką i przyjemnie naprężoną. Jak przy każdym kremiku Gaia Creams, nabiera ona pięknego wewnętrznego blasku. Zaskórniki występują rzadziej, a gdy już coś brzydkiego wyskoczy na skórze, zaczerwienienie szybko znika i stan zapalny szybko się goi, nie pozostawiając śladu po nieproszonym gościu. Z czasem skóra przestaje się tak intensywnie błyszczeć, nie muszę pudrować noska w ciągu dnia, a nawet szybki makijaż bez sięgnięcia po puder (co testowałam podczas festiwalu, gdzie spałam pod namiotem i ograniczyłam kosmetyczkę do pokładu mineralnego, tuszu i kredki do brwi) nie kończy się katastrofą. Po raz pierwszy od ponad dwóch lat świadomej pielęgnacji mogę powiedzieć, że moja tłusta skóra utrzymuje się w ryzach i jest coraz bliżej określenia jej jako normalnej. 

Ogromnie się cieszę, że kremik wpadł w moje łapki, ponieważ stał się moim małym złotym środkiem. Cenię sobie również jego silne działanie antyoksydacyjne, ponieważ będzie stanowił ten złoty środek przez dłuższy czas, strzegąc moją skórę przed wolnymi rodnikami - o które przy tłustej cerze nie trudno! Nie mam najmniejszej ochoty zamieniać go na nic innego!

A na poprawę humoru w ten brzydki deszczowy dzień zostawiam Wam jeszcze radosne buźki moich psiaków: Koli i Saszy :)



Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


9 lip 2015

Wakacyjna kolorówka

Ostatnim razem pokazałam Wam, jak wyglądała moja wakacyjna kosmetyczka pod kątem pielęgnacji. Dzisiaj chciałabym razem z Wami zrobić przeszpiegi w mojej kolorówce, która pojechała razem ze mną do Chorwacji. Co prawda, nie było to nic odkrywczego, zabrałam ze sobą te kosmetyki, które stosuję na co dzień, by makijaż był szybki i przyjemny, a mimo wszystko przyjemny dla oka :)


Makijaż był skromny, za to wszystkie zabrane przeze mnie rzeczy używałam przez cały wyjazd.
Przed przystąpieniem do makijażu zawsze dbam o odpowiednie nawilżenie skóry, dzięki czemu minerałki prezentują się na niej pięknie. Od kilku miesięcy nieodmiennie dba o to nawilżające serum Baikal Herbals, które u mnie spokojnie spełnia wszystkie zadania kremu nawilżającego na dzień.

Makijaż rozpoczynam od pudru - jest to trik, który stosuję już od ponad roku, ponieważ świetnie przedłuża zmatowenie mojej buźki. Stosuję matujący puder od Lily Lolo, który nałożony w ten sposób dodatkowo pielęgnuję moją buźkę, wspomagając jej procesy regulacyjne - dzięki zawartości glinki porcelanowej.


Następnym krokiem jest mineralny podkład Annabelle Minerals w odcieniu Golden Light - kolor ten mogłam nosić dopiero po drugim dniu wyjazdu, gdy buźka mi się trochę opaliła. Jeszcze przez te wakacje mi posłuży, jednak następnym razem sięgnę po nowość AM, odcienie Sunny, które na swatchach wydają mi się trochę jaśniejsze od odcieni Golden.
Podkład nakładam pędzlem kabuki, również od AM.

Po nałożeniu makijaży ponownie poprószam twarz pudrem Lily Lolo.


Brwi wypełniam kredką Felicea Natural w odcieniu dla blondynek (nr 83). Kosmetyki Felicea Natural są u mnie nowością, a już zdążyłam je polubić. Kredka do brwi jest dla mnie idealna, ponieważ ma w sobie trochę ciepłych tonów, nie jest zimnym brązem, ale też nie jest rudawa. Długo szukałam takiego odcienia.

Drugą kredką, klasyczną czarną (czarna kredka to obowiązkowy punkt w mojej kosmetyczce!), zaznaczam górną linię wodną oka. Mam duże oczy i ten zabieg pięknie wyostrza mi spojrzenie, a jednocześnie optycznie zagęszcza rzęsy. W ramach kaprysu rysowałam nią również kreski.


Skoro już jesteśmy przy makijażu oka, wypadałoby dodać mu troszkę koloru. W tym wypadku zawsze sprawdzają się cienie Lily Lolo: Souls Sister albo Chocolate Fudge Cake.

Soul Sister to piękny opalizujący brąz, przypominający trochę On and On Bronze z serii Color Tattoo, jednak jest on odrobinę chłodniejszy. Jest to cień, którym możemy wykonać pełen makijaż oka na szybko, ponieważ sam z siebie pięknie zaznacza załamanie oka. Makijaż wygląda tak, jakbyśmy poświęciły mu wiele czasu na blendowanie, a tak naprawdę wystarcza cień rozprowadzić na powiece.

Chocolate Fudge Cake to dopiero gradka! Kupiłam go jako piękny fiolet, a okazał się cudowną niespodzianką. Fiolet ten podczas rozcierania zamienia się w ciepły, czekoladowy, lekko opalizujący brąz. Im bardziej cień rozcieramy, tym staje się bardziej brązowy. Blendując go w różnym stopniu uzyskujemy fenomenalny makijaż oka wykonany jednym cieniem! Jest to mój ulubiony cień i polecam go każdemu!


Do wykończenia makijaży oka pozostają tylko rzęsy. Z pomocą przychodzi maskara Lily Lolo, która pięknie zaznacza i wydłuża moje rzęsy, delikatnie je pogrubiając. Stosowana solo lubi tworzyć grudki, dlatego każdorazowo przed tuszowaniem smaruję rzęsy odżywką i dzięki temu grudki już nie powstają.
Maskara jest naturalna, jednak nie rozpływa się tak łatwo. Moje kąciki lubią łzawić i na szczęście przy tej maskarze nie powstają nieestetyczne czarne plamy po spływającej maskarze. Do efektu pandy potrzeba prawdziwych łez :)


Moja twarz i szyja, z racji stosowania filtru z wysoką ochroną, są nieco jaśniejsze niż reszta ciała. Aby je ocieplić, korzystam z czekoladki Bourjois w odcieniu 52. Czekoladkę udało mi sie upolować na promocji -40% w Rossmannie - i o dziwo w Opolaninie nikt nie stał przy szafie Bourjois!

Bronzer ładnie zgrywa się z moją opalenizną, jednak gdy byłam bledsza był dla mnie trochę zbyt słoneczny - do konturowania bladych twarzyczek się nie nadaje.


Żeby dodać policzkom trochę koloru sięgam po róż Annabelle Minerals w odcieniu Nude. Jest to odcień uniwersalny, pasujący praktycznie do każdej cery i, co najważniejsze, jest identyczny z moim rumieńcem. Nadaje mojej buźce bardziej młodzieńczego, dziewczęcego wyrazu i trzyma się na twarzy przez cały dzień.

Kolor różu w większym stopniu oddaje zdjęcie zbiorcze. W rzeczywistości róż jest mniej cukierkowy :)


Pozostały tylko usta. A na nich szminka Felicea Naturals w odcieniu 24. Delikatnie różowym nudziaku, który nadaje ustom bardziej dziewczęcego wyrazu. Pokrywa je delikatną warstwą koloru, dzięki czemu jeśli zjem ją w ciągu dnia nie widać nieestetycznych ubytków na ustach. Posiada również niewielką ilość opalizujących drobinek, przez co usta ładnie się błyszczą, a samych drobinek na ustach nie widać bez specjalnego wglądu.
Szminka sama w sobie delikatnie nawilża usta.


W zeszłym roku było tego znacznie więcej, ale połowa rzeczy leżała nie używana, po część sięgnęłam tylko raz czy dwa razy. Tym razem kolorówka była skromniejsza, ale używana każdego dnia. Bagaż się zmniejszył, a ja i tak wyglądałam pięknie :)

Znacie coś z mojej kolorówki? Mam Wam o czymś dokładniej opowiedzieć?

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

6 lip 2015

Wakacyjna kosmetyczka - Chorwacja

Zdecydowanie nie mogę sobie robić przerw w pisaniu, bo kończy się to wpatrywaniem w migający kursor. Nie potrafię poukładać sobie notatki w głowie, dlatego też postanowiłam pochwalić się najpierw przemiłymi wspomnieniami z czasów, gdy mnie z Wami nie było. Taka rozgrzewka przed właściwym biegiem :)

Sesja dała mi mocno w kość, co wymalowane miałam zarówno na twarzy, jak i włosach - nie tyle co je zaniedbałam, co stres właśnie w ten sposób u mnie się objawia. Ale zdałam wszystko i mam święty spokój na najbliższe trzy miesiące. Jestem z siebie ogromnie dumna!
Dziękuję wszystkim Wam, którzy wspieraliście mnie na Instagramie. Wywołaliście wiele uśmiechu na twarzy dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Jesteście niesamowici!

Po sesji czekała nas wyprowadzka z wynajmowanego mieszkania i jeszcze tego samego dnia musieliśmy się z Tośkiem spakować i wyjechać na Chorwację. Trafiliśmy do cudnej miejscowości Seline w południowej Dalmacji, w okolicach Paklenicy. Był to bodajże mój siódmy raz w tym kraju, a poczułam się, jakbym poznała go na nowo. Paklenica to najpiękniejsza część południowej Dalmacji, góry dosłownie zapierają dech w piersiach. Zalążek tego przedstawiam Wam na zdjęciu, jednak niestety na każdej fotografii góry wychodziły spłaszczone i cała ich potęga oraz urok gdzieś się traciły w przestrzeni obiektywu. Niestety musicie sami odwiedzić Paklenicę! :)


Jeśli tylko jesteście zainteresowani, mogę stworzyć oddzielną notatkę o Chorwacji, ze zdjęciami, które udało nam się zrobić :)

Z Chorwacji wróciłam z bardzo radosnym brzuszkiem, cięższa o kilo, opalona, uśmiechnięta, wypoczęta. I zaręczona! Nie odnalazłam się jeszcze w nowej roli, nie do końca jeszcze do mnie dociera, co mówią do mnie rodzice i teściowie, dostaje oczopląsu od wstępnego oglądania sal pod wesele i ślinka mi cieknie, gdy czytam przykładowe menu - co źle wróży mojej i tak już mocno naruszonej wadze. Na szczęście nie musimy podejmować decyzji na już, poczekam trochę aż emocje opadną, poukładam sobie w głowie i dopiero wtedy podejmiemy decyzję jak gdzie i kiedy.

Swoją drogą chyba szykuje nam się niezły cykl notatek!

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć, co zabrałam ze sobą na wyjazd, zupełnie jak w zeszłym roku, gdy wybierałam się do Bułgarii. Ponieważ już zeszłoroczny zestaw okazał się w miarę trafiony, a i ja sama znacznie lepiej poznałam potrzeby mojego ciała, obyło się bez szaleńczego kupowania kosmetyków - i dzięki Bogu, bo po wyprowadzce, gdy połączył się mój opolski arsenał z domowym jestem przerażona ilością kosmetyków.


Do twarzy, jak zwykle, zabrałam najwięcej rzeczy. Nigdy nie potrafię się zdecydować i odnoszę wrażenie, że wszystko jest mi potrzebne.

Najważniejsza jest dla mnie odpowiednia ochrona przeciwsłoneczna. Jak wiecie, mam cerę tłustą, dlatego zwykłe kremy z filtrem do twarzy momentalnie powodują u mnie błysk na twarzy. Niedawno, za sprawą Kociambra w podróży, wpadłam na trop filtrów o suchym wykończeniu. Magda co prawda opisywała ultra lekki fluid La Roche Posay, ale niestety w aptece, którą odwiedzałam dostępny był jedynie krem-żel o suchym wykończeniu - niemniej jednak i tak jestem zadowolona z zakupu! Buzia mi się trochę opaliła, ale charakterystyczne plamki koło nosa, które zaczęły mi się pojawiać dwa lata temu, gdy tylko słońce mocniej mnie złapało się nie pokazały. I buzia nie błyszczała się ani trochę, nawet pozostawała dłużej matowa!
Filtr z Sunbrelli był używany przez Tośka. Tosiek ma suchą skórę, więc jego buźka nie błyszczy się tak bardzo po Sunbrelli, w moim przypadku po godzinie można się było w moim czole przeglądać - i to jeszcze w Polsce!

Do oczyszczania twarzy wybrałam sprawdzony delikatny żel rumiankowy Sylveco, którego została mi dosłownie resztka i kojący tonik Organic Surge na bazie wody kwiatowej z gorzkiej pomarańczy. Nic nie działa na moją buźkę lepiej niż ten hydrolat, dlatego tonik jest moim ulubieńcem.

Kremy wybrałam dwa - bardziej wyjściowe nawilżające serum Baikal Herbals, które stosuję jako zwykły krem na dzień - mój zdecydowany ulubieniec! W przypadku gdy wracałam z plaży i szykowałam się do krótkiej drzemki w ramach sjesty lub wieczorami, gdy wiedziałam, że na resztę dnia mamy zaplanowany tylko film czy książkę, sięgałam po żywy krem Pomegranate&Ylang Ylang od Gaia Creams, kremik, który pobił wszystkich poprzedników i stał się moim ukochanym. To jest jeden z tym kremików, dla którego chce się porzucić wszystkie eksperymenty, pragnie się jego i tylko jego - ale więcej opowiem Wam o nim kiedy indziej.

Wzięłam ze sobą również olejowe serum o super mocy Chia&Peach Kernal Gaia Creams, by wykonywać masaże twarzy, ale z powodu gorąca nie sięgnęłam po nie ani razu - nauczka na przyszłość :) Niemniej jednak serum ubóstwiam i gdy tylko upały przeminą powrócę do wieczornych rytuałów.

Dodatkowo zabrałam ze sobą dwie maseczki, tonizującą od Babuszki Agafii, która idealnie się spisuje na takie wojaże i oczyszczającą Provence Sante - gdybym potrzebowała porządnego oczyszczenia skóry. W tym starciu zdecydowanie lepiej spisała się maseczka tonizująca, ponieważ jest ona znacznie bardziej odżywcza, a dokładnie tego moja skóra potrzebowała po traktowaniu słonym morzem i słońcem.


W przypadku włosów było już zdecydowanie skromniej. Zabrałam ze sobą zeszłoroczny zestaw do ochrony włosów - silikonowe serum Green Pharmacy i silikonowa mgiełka Gliss Kur, która dodatkowo zawiera keratynę i filtry UV. Nie zawiodłam się i tym razem.

Jeśli chodzi o pielęgnację, postawiłam na zestaw, który służy mi już od kilku miesięcy - szampon jojoba i lawendowo-geraniową odżywkę od Faith in Nature. Włosy pozostały dobrze odżywione - odżywka potrzymana dłużej na włosach działa u mnie cuda, dobrze oczyszczone i przede wszystkim miękkie - czego niestety nie mogę powiedzieć o ich zeszłorocznym stanie. Włosy nie tylko wyglądały dobrze po ich oporządzeniu warstwą mgiełki i serum, ale też pozostały bez większego szwanku.

Dla dodatkowej ochrony i odżywienia włosów zabrałam ze sobą prezent od Gaia Creams - mój wymarzony olejek do włosów Gorgeous Hair Oil, który pachnie... lawendą i geranium! Lawenda i geranium to mój ulubiony zapach kosmetyków, dlatego ogromnie się cieszę, że może towarzyszyć mi zarówno w kąpieli, jak i jeszcze sporą chwilę po niej, po nałożeniu olejku. Olejek używałam zarówno do mocniejszego odżywienia włosów, jak i wcierałam go chętnie we włosy przed pójściem na plażę w nieco większej ilości - dla większej ochrony przed solą z morza - a także, gdy szłam na miasto, w świeżo umyte włosy. Pięknie nabłyszcza kosmki i sprawia, że od razu lepiej się układają. Opowiem Wam o nim trochę więcej, ale już teraz zdradzę, że jestem zauroczona po uszy!


Z ciałem było już całkiem skromnie. Do kosmetyczki wrzuciłam żel hawajski Eco Lab, by podbić cudną atmosferę wakacji - pamiętacie? Opowiadałam Wam o nim w poprzednim poście - chociaż było to przeszło trzy tygodnie temu :) Żel okazał się nie tylko pięknym zapachem, ale też przyjemnie zmiękczał skórę po zmyciu z siebie warstewki soli. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
A te opakowania pochodzą z Rossmanna, kosztowały mnie całe 2 zł za sztukę. Tylko nie kupujcie pompki, sięga ona maksymalnie do połowy produktu.

Po kąpieli koniecznie trzeba było nabalsamować ciało. Nawet jeśli po kąpieli skóra była przyjemnie miękka to w przeciągu godziny potrafiła się mocno ściągnąć, wołając o ukojenie po kąpielach słonecznych. Z pomocą przychodziło jej mleczko Organic Surge o zapachu... uwaga, uwaga, lawendy z geranium :) Mleczko przy rozsmarowywaniu na ciele nabiera nieco bardziej tłustawej konsystencji, a mimo wszystko wchłania się szybko i umila sjestę swoim aromatem. Będę o nim jeszcze Wam opowiadać.

Żel aloesowy przydał się znacznie bardziej moim towarzyszom podróży niż mnie. Przy mojej karnacji ciężko o oparzenia słoneczne (pod warunkiem, że regularnie się filtruję), dorobiłam się takowych jedynie podczas wycieczki łódką, gdy słońce świeciło wyjątkowo mocno - zaczerwieniły mi się ramionka i kawałek plecków, gdzie skóra była odsłonięta, ale na szczęście na zaczerwienieniu się skończyło. Smarowałam te miejsca i rano i wieczorem aloesem i po dwóch dniach zaczerwienienie znikło w zupełności.
Zdarzyło mi się też raz zaczytać na plaży i na moje nóżki ostrzegły mnie przed dalszą lektura na słońcu delikatnym zaróżowieniem, lecz kąpiel w chłodnej wodzie i posmarowanie aloesem zaraz zaróżowienie zniwelowało. 
Zdecydowanie bardziej doceniła aloes moja teściowa, która przypiekła sobie dekolt. Aloes przyniósł jej ukojenie i choć do końca wyjazdu musiała chodzić na plażę z jedwabną chustką przy dekolcie, to wielokrotnie dziękowała mi za jego podsunięcie. Od teraz aloes będzie stałym punktem w mojej wakacyjnej kosmetyczce.

I to by było na tyle z przeszpiegów w mojej wakacyjnej kosmetyczce. Chcę Wam jeszcze pokazać kolorówkę, ale to już temat na następną notatkę - i bez tego jest to prawdopodobnie najdłuższy post świata :) Znacie coś z moich podróżujących kosmetyków?

Dobrze jest być znów w kajeciku!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele