31 maj 2015

Czarująco w wannie | Kneipp, Planeta Organica

Uwielbiam kąpiele. Niejednokrotnie ratują mnie po ciężkim dniu, w czasie przeciągającego się stresu, na poprawę humoru lub po prostu w przypadku przeziębienia. Jest to chwila całkowicie dla mnie, dlatego często do łazienki zabieram ze sobą książkę i herbatkę. Tam odbywa się moje małe spa, rozpieszczam się do granic możliwości i niczego sobie nie szczędzę.
Po takim wstępie nie trudno się domyślić, że mam fioła na punkcie wszelkich dodatków do kąpieli. Pudry, sole, kule, babeczki, herbatki, susz... kombinuję ze wszystkim, co może trafić do wody, bo mało co mi bardziej poprawia humor. Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o tych, które naprawdę mnie urzekły.


Płynami do kąpieli Kneipp zainteresowała mnie She-wolf, która miała niebieską wersję Na dobranoc. Gdy tylko przeczytałam słowa niebieska woda wiedziałam, że musi być mój. Czasem budzi się we mnie małe dziecko i taka wannowa magia wywołuje u mnie rumieńce na policzkach.

Butle są bardzo poręczne, dostarczają nam 400ml cudownego płynu i przyjemnie cieszą oko w łazience. Mają piękne kolory i obrazki na etykiecie. Nakrętka chodzi gładko, łatwo się ją odkręca nawet mokrymi rękoma, a przez szeroki otwór łatwo aplikuje się produkt. Nie ma obaw co do porcjowania produktu, płyn jest gęsty, przez co nie da się przypadkowo wlać więcej niż planowałyśmy.

Do wanny dodaje się nakrętkę płynu i spokojnie ona starcza na niezłe podkoloryzowanie wody - pokazywałam Wam efekt na Instagramie :) Miałam jedynie nadzieję, że niebieska woda będzie trochę ciemniejsza, ale i tak kąpiel w niebieskiej wodzie jest magiczna!


Płyny te to gęsta kolorowa maź, która w takiej skoncentrowanej wersji może zafarbować skórę czy ubrania - choć te właściwość zauważyłam jedynie w czerwonej wersji na opuszkach palców. Jedynie na ubrania trzeba uważać, bo kolor jest naprawdę intensywny.
Samej wanny płyny nie kolorują, wystarczy po kąpieli przepłukać ją ciepłą wodą i problem z kolorowymi smugami przemija.

Oba płyny są odżywcze, pozostawiają skórę zmiękczoną i natłuszczoną, bez tłustej warstewki na skórze. Kąpiel w kolorowej wodzie to sama frajda, wzmacniana cudownymi aromatami. Oba płyny pachną przepięknie, jednak to właśnie niebieska wersja Na dobranoc skradła moje serducho. Bałam się trochę, że zapach lawendowo-waniliowy będzie za słodki, osobiście mam problem z waniliowymi nutami w kąpielowych dodatkach, bo często kończę z mdłym, zbyt słodkim zapachem. Ten jest przyjemnie stonowany, słodkawy, ale nie nachalny. Pięknie uspokaja i rozluźnia przed snem.


Czerwona wersja produktu to Radosna chwila relaksu i faktycznie jej zapach ma w sobie coś pociesznego. Dodawanie czerwonej mazi do wanny kojarzy mi się z tajemną wiedzą i warzeniem eliksirów, ponieważ początkowo wygląda jak krew! Jednak gdy kolor rozchodzi się po wodzie, łagodnieje i przypomina płatki maku, z tym, że przejrzyste :)

Zapach, tak jak już wspomniałam jest radosny, niesie w sobie łagodność i coś kojącego. Są to aromaty maku i konopii, których to olejki dodatkowo pielęgnują skórę. Świetny po ciężkim, męczącym dniu lub po prostu w ramach porannej kąpieli, by naładować się pozytywną energią.

Ciężko mi powiedzieć, który lepiej pielęgnuje skórę. Skóra jest przyjemnie miękka niezależnie od tego, w którym kolorze się wylegiwaliśmy. Kocham oba i serducho mi zaczęło bić szybciej, gdy odkryłam, że Kneipp ma w swojej ofercie aż 13 takich olejków - mam nadzieję, że wszystkie dają kolorową wodę! Mam nadzieję, że niedługo będzie można znaleźć je wszystkie w drogeriach, bo na razie dostępne są tylko trzy odsłony - oprócz moich kolorków dostępny jest jeszcze żółty :)

Na sam koniec napomknę, że piana, którą dają płyny wcale nie jest taka trwała i niewiele jej się tworzy, ale w moim przypadku kolorowa woda w zupełności mi to rekompensuje!


Czerwona wersja:
Woda, SLeS, betaina kokamidopropylowa, Monogliceryd kwasu oleinowego/kokosowy (surfaktant), PEG-40 Sorbitan Peroleate (emolient), Poliglukozyd kwasów kokosowych (emulgator O/W), gliceryna, Parfum (Fragrance), olejek z nasion maku, olej z nasion konopii , olejek mandarynkowy, olejek bergamotkowy, Olibanum, Geraniol, Limonen (substancje zapachowe), Sodium Levulinate, Sodium Anisate, kwasek cytrynowy, tokoferol (wit E) (konserwanty), CI 16255, CI 42090 (barwniki).
Niebieska wersja:
Woda, SLeS, betaina kokamidopropylowa, PEG-18 Monogliceryd kwasu oleinowego/kokosowy (surfaktant) , Poliglukozyd kwasów kokosowych (emulgator O/W), PEG-40 Sorbitan Peroleate (emolient), olejek lawendowy (z lawendy prawdziwej), olejek lawendowy (z lawendy wielkiej), ekstrakt z wanilii, olej z wiesiołka, olejek pomarańczowy, Linalool, Limonen, Kumaryn (substancje zapachowe), Sodium Levulinate, Sodium Anisate (konserwanty), Parfum (Fragrance), gliceryna, kwasek cytrynowy, tokoferol (wit E), CI 16255, CI 28440, CI 42090 (barwniki).


Ale to jeszcze nie koniec! Przed nami jeszcze przyjemniaczek od Planety Organici, który ma nam zapewnić podróż do cudownego tajskiego spa.  Ogromny, masywny słój o pojemności 450ml z równie masywną nakrętką zajmują trochę miejsca, a również cieszą oko. Na etykiecie prezentuje nam się pięknie kwiat Frangipani, który będzie głównym akcentem naszej podróży.

Pod wieczkiem kryje się żółtawa mydlana maź o cudnym kwiatowy, lekkim i świeżym zapachu. Do kąpieli potrzebujemy tylko zgarnąć jej odrobinę na opuszki palców i wprowadzić mazidło do ciepłej wody w wannie. Kwiatowa woń, którą można było czuć jedynie przy przyłożeniu noska do pojemnika rozchodzi się po całej łazience, sprawiając, że kąpiel naprawdę staje się wyjątkowa.


Woda z dodatkiem organicznego oleju jojoba, ekstraktu z kwiatów frangipani, ekstraktu ze storczyka plamistego, olejkiem paczulowym, olejkiem z limonki oraz organicznym olejkiem z mięty pieprzowej; MLS, betaina kokamidopropylowa, glukozyd laurowy, Cocamide DEA (surfaktant), olej z chrzęścicy kędzierzawej, alkohol benzylowy, kwas bensoesowy, kwas sorbinowy, mika, dwutlenek tytanu, Parfum, kwasek cytrynowy.

Skład jest bogaty w olejki i ekstrakty charakterystyczne dla Tajlandii, nie trudno więc jest ruszyć wyobraźnie i faktycznie przenieść się na chwilę w tajskie regiony. Oprócz pięknego zapachu, świeżego zapachu dodatki wykorzystanie w mazidle odżywią naszą skórę podczas kąpieli i faktycznie skóra jest miękka i naprężona po wyjściu z wanny. Dla takiego leniuszka, jak ja rozwiązanie idealne.

Zapach świetnie poprawia humor, wibruje pozytywną energią, dzięki czemu łatwo jest nam się pozbyć pochmurnych myśli. Z całej trójki ten jest najbardziej wydajny, ponieważ do kąpieli potrzebujemy go najmniej. Tworzy gęstą i aksamitną pianę, która wytrzymuje bardzo długo. Jestem zakochana po uszy i na pewno będę chciała wypróbować mazidła z innych rejonów świata!

Jesteście takimi samymi maniakami kąpielowymi jak ja? Znacie kogoś z moich ulubieńców? A może macie coś godnego polecenia - mi kąpielowych dodatków nigdy dość!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


25 maj 2015

Mocne oczyszczanie korundem | Sylveco

Mieliście kiedyś okazję brać udział w Festiwalu Kolorów? Polega to na tym, że dostajemy w łapki kolorowy proszek, za pomocą którego możemy przeprowadzić bitwę na kolory. Nigdy bym nie powiedziała, że rzucanie komuś różem prosto w twarz będzie tak ekscytujące!
Najpiękniej jednak było w momencie eksplozji kolorów, gdy wszyscy stawali pod sceną i na sygnał wyrzucali w górę kolory!

fot. Fotea art
Tak to wyglądało na Błoniach Politechniki Opolskiej! Tylko w tym tłumie momentami ciężko było oddychać :)

Nasze ubranie również było pięknie kolorowe, na szczęście wszystko ładnie zeszło, i z ubrań, i z ciała!

Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję wziąć udział w Festiwalu Kolorów, idźcie śmiało! Wspaniała zabawa, nawet jeśli jest zimno i grozi deszczem, tak jak u nas.

Nie chciałam Wam się tylko pochwalić jak dobrze bawiłam się w weekend :) Chciałabym Wam również opowiedzieć o bardzo dobrym, mocnym zdzieraku do twarzy od Sylveco.


Nie jestem zwolennikiem mechanicznych peelingów, ponieważ mam skórę problematyczną. Dlatego też peeling Sylveco nie trafił do mnie z własnej woli, dostałam go w pudełeczku Shinybox, który wygrałam u Angel. A skoro już go dostałam... nie byłabym sobą, gdybym nie wypróbowała!

W peelingu strasznie mnie denerwuje opakowanie. Korund jest tak drobniutki, że dostaje się wszędzie, przez co przy przekręcaniu wieczka stawia on mocno opór i wydaje dźwięk podobny do przejeżdżania kredą po tablicy. Może nie jest aż tak traumatyczny, ale u mnie powoduje dokładnie takie same nieprzyjemne ciarki na plecach. Poza tym nie jest to łatwa czynność, szczególnie gdy chodzi o zamykanie, przez co peeling staje się problematyczny, jeśli weźmiemy go pod prysznic.
Gdyby zamiast w tym puzderku peeling znajdowałby się w tubce bardzo by mi ulżyło.


Peeling ma konsystencję lekkiego kremu do twarzy, drobinki korundu wyczujemy dopiero po rozprowadzeniu po twarzy. Całość przyjemnie śmiga po całej skórze, z poślizgiem, bez niepotrzebnego naciągania skóry. Jest wydajny, niewielka jego ilość - większe ziarno grochu - starcza na pokrycie całej twarzy i jest dosłowną bombą z drobinkami korundu.

Niektórzy uważają, że korund jest świetny dla cer problematycznych i wrażliwych, jednak moim zdaniem jest on trochę za mocny dla wrażliwców i osób z większymi wykwitami skórnymi. Masaż trzeba wykonywać bardzo delikatnie, bo korund trze mocno o skórę, przez co nasze pierwsze spotkanie było nieprzyjemne, a moja buźka protestowała różowym kolorem skóry - a nie należę do zwolenników mocnego tarcia. 
Peeling da się wyczuć, ale jeśli ktoś wcześniej nie miał kontaktu z korundem trzeba do tematu podejść ostrożnie, bo można się zrazić. Już delikatny masaż porządnie pozbywa się wszelkich suchych skórek.

Peeling ma bardzo dziwny zapach. Lubię ziołowe aromaty, spodziewałam się zapachu charakterystycznego dla olejku z drzewa herbacianego. Ciężko jest mi określić jego zapach, dla mnie nie jest przyjemny i na szczęście nie jest nachalny, bo ciężko byłoby mi się zmusić do dalszego użytkowania.


Woda, korund, olej sojowy, masło shea, gliceryna, triglicerydy kwasy kaprylowego i kaprynowego, stearynian glicerolu, ester kwasy stearynowego i sorbitolu & ester z kwasu tłuszczowego oleju kokosowego i sacharozy, olej z pestek winogron, ekstrakt ze skrzypu polnego, wosk pszczeli, alkohol cetylowy, alkohol benzylowy, guma ksantanowa, kwas dehydrooctowy, olejek z drzewa herbacianego.

Skład to zawsze mocna strona Sylveco. Krótki, prosty, przejrzysty, do tego podany po polsku - co ułatwia mi pracę :) Olej kokosowy, ekstrakt ze skrzypu polnego, olejek z drzewa herbacianego to mocne pozycje dbające o cerę problematyczną - dlatego warto peeling zostawić na twarzy trochę dłużej, by dać im podziałać. Masło shea, gliceryna i olej z pestek winogron zadbają o odpowiednie zmiękczenie i nawilżenie skóry, przy okazji ułatwiając korundowi działanie peelingujące. 

Sama nie wiem czy stałam się zwolenniczką korundu. To chyba nie do końca moja bajka, zdecydowanie lepiej służy mi delikatniejsze oczyszczanie i peeligowanie skóry glinkami, jednak na pewno mój Tosiek jest zadowolony z tego produktu - mężczyźni przecież są gruboskórni, to mu się takie mocne zdzieranie podoba :) Peeling świetnie się sprawdza u mnie w formie maseczki, tonizuję buźkę i przyspiesza gojenie się obecnych wykwitów, zaskórniki też nie mają z nim większych szans - to samo obserwuję u Tośka. 

Myślę, że zagości w mojej łazience jeszcze nie raz, ale w kosmetyczce Tośka. Ja tylko od czasu do czasu będę go podbierać, gdy mnie paskudnie obsypie.

Znacie ten peeling? A może mieliście okazję poznać się z drugą wersją peelingu? Lubicie się z Sylveco?

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


15 maj 2015

Chia&Peach Kernal Superpower Blend | Gaia Creams ♥

Od jutra w Opolu zaczynają się Piastonalia! To moje pierwsze juwenalia, więc nie mogę się ich doczekać! Jeszcze nie mam pomysłu na przebranie na Żakinadę, ale na pewno coś wymyślę. Myślę o stroju hipisa, ale wizja dopiero mi się kreuje w głowie. Mam czas do środy!
Może Wy mi coś doradzicie? :)

Dzisiaj będzie bardzo przyjemnie. Olejek, o którym Wam opowiem, pomaga mi się zrelaksować po ciężkim dniu, których ostatnio jest coraz więcej - i coraz więcej będzie. Marzą mi się wakacje, ale zanim one nastąpią muszę przebrnąć przez okres zaliczeń, a później jeszcze na dobitkę sesję!
Ale nie dajmy się nakręcić, niech będzie przyjemnie!


A przyjemność sprawi nam lekkie olejowe serum Chia&Peach Kernal Superpower Blend od Gaia Creams. Serum ma właściwości mocno odżywcze i pielęgnacyjne, dla skór wymagających wyjątkowego dopieszczenia.

Produkty Gaia Creams są nie do wykończenia. Olejku używam na całą twarz, szyję i dekolt i ciężko doszukać się dwumiesięcznego zużycia. Gaia Creams to może i droga bajka, ale na pewno długotrwała, co czyni ją bardzo opłacalną.

Butelka jest urocza. Malutka, mieści się w łapce. Etykietka z brązowego grubego papieru nadaje produktom niesamowity czar, dzięki czemu nawet poplamione olejem podczas codziennego użytkowania nie tracą swojego uroku. Obecnie buteleczki są z ciemnoniebieskiego szkła - wiem, bo podarowałam serum mamie :) - przez co podobają mi się jeszcze bardziej, choć sam Tosiek uważa, że brązowe są bardziej męskie.


To lekkie serum wcale nie jest takie lekkie! Powiedziałabym, że jest to raczej tłustawy olejek, który nie wchłania się wcale tak szybko - chyba, że zaaplikujecie go cienką warstewką. Ale w niczym mi to nie przeszkadza, bo znalazłam dla niego idealne zastosowanie! Wykorzystuję go do wieczornego masażu twarzy, szyi i dekoltu, który świetnie rozluźnia, szczególnie gdy mam za sobą ciężki dzień. Taki masaż trwa przynajmniej dziesięć minut, najczęściej masuje buźkę podczas oglądania filmu. Olejek sprawdza się do tego idealnie, przez to, że jest gęsty nadaje świetnego poślizgu i nie wchłania się od razu - nie trzeba go dobierać, więc starcza nam na dłużej.

Olejek ma specyficzny zapach. Nie jestem w stanie go do niczego przyrównać, bo nigdy podobnego zapachu nie czułam. Przyzwyczajona do leśno-ziołowych aromatów Gaia Creams przy tym olejku lekko się skrzywiłam, jednak jego zapach nie jest natrętny i podczas masażu praktycznie nie wyczuwalny. Z czasem się do niego przyzwyczaiłam i teraz zupełnie mi nie przeszkadza.


Olej z szałwii hiszpańskiej (nasiona Chia), olej z pestek dyni, olejek z rozmarynu, olej z kadzidłowca Cartera, ekstrakt z amarantusa, tokoferol (witamine E), limonen (naturalnie występujący w olejku eterycznym Frankincense)

Skład serum jest krótki i w tej prostocie jest jego siła. Każdy składnik jest mocno odżywczy, olejowe serum działa silnie przeciwutleniająco. Nasiona Chia nawilżą naszą skórę, ekstrakt z amarantusa pomoże naszej skórze się zregenerować i przyspieszy gojenie się ran - co przydaje się przy moich wypryskach. Olejek Frankincense ma w sobie wszystkie wspomniane właściwości, a ponadto jego zapach ma poprawić nasze nastawienie do siebie samych i podnosi na duchu - idealne połączenie z relaksującym masażem!
 

Skóra przy takim dobroczynnym traktowaniu sporo zyskuje. Sam masaż poprawia krążenie limfy, przez co nie budzimy się z workami pod oczami i wyglądamy na dużo mniej zmęczone - dlatego każdą z Was gorąco namawiam do masażu twarzy! Masaż niesamowicie odpręża, przez co też łatwiej pozbyć się trosk nagromadzonych w ciągu dnia i noc jest spokojna, przespana. Olejek pomaga mi się pozbyć niedoskonałości, które już pokazały się na mojej buźce - szczególnie jeśli rozgościła się u mnie głęboka gula, wtedy nieprzyjaciel szybko traci na sile :) Skóra jest dobrze odżywiona, dzięki masażowi lepiej ukrwiona i czerpie znacznie więcej z dobroci olejku. Miękka, naprężona, z czasem nabiera pięknego wewnętrznego blasku i na co dzień pod dotykiem wydaje się mokra.

Nie zauważyłam wyrównania kolorytu buźki, w tej materii wyjątkowo dobrze sprawdzał się warzywny koktajl z maceratem z marchwi, serum nie ma już tej warzywnej siły w sobie. Zdaję sobie jednak sprawę, że moja cera jest na tyle problematyczna, że ciężko jest te wszystkie przebarwienia zniwelować - tym walczę domowo robionym tonikiem z witaminą C.
 
Najlepszą rekomendacją tego serum jest fakt, że podarowałam go swojej mamie jako łączony prezent urodzinowy i na Dzień Matki :)


Serum kosztuje 21,80 £ (124 zł). Cena jest wysoka, dlatego zachęcam Was do uważnego śledzenia fanpege'a Gaia Creams, gdzie często pojawiają się rabaty i konkursy, w których możecie wygrać pysznie wygaiowane nagrody!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


11 maj 2015

Ratunek dla podrażnionej i suchej skóry | tonik Organic Surge

Na moim profilu facebookowym dawałam Wam znać, że zaczynam dietę z portalem Vitalia.pl. Jestem naprawdę pozytywnie nastawiona do nadchodzących zmian - aż sama siebie zaskakuję, że potrafię tak bardzo się zmotywować. Mam nadzieję, że nie będzie to po raz kolejny słomiany zapał, że portal wraz ze swoich wsparciem, zaplanowaniem diety na cały tydzień (i dzisiejszych porządnych zakupów, też na cały tydzień!), ćwiczeń, które bardzo przypadły mi do gustu - pomimo zakwasów :) - oraz ciągłych przypominajek da radę mojemu zwątpieniu i 27 czerwca wyskoczę w bikini na chorwackiej plaży - i będę z siebie dumna!

Trzymajcie za mnie kciuki!

Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o czymś, co umila mi dni, szczególnie te cieplejsze. Mowa o toniku Organic Surge na bazie hydrolatu z kwiatu pomarańczy, w którym zakochałam się już w poprzednie wakacje.


Buteleczka jest malutka, ale szeroka. Fajnie mieści się w mojej małej rączce. Koreczek trzyma mocno, ale nie ma najmniejszego problemu z jego odkręcaniem, nawet mokrymi rękoma. Butelka wykonana jest z lekkiego plastiku, niewiele waży i wygodnie się ją przewozi.

Etykieta jest  prosta, estetyczna i jak najbardziej trafia w moje klimaty. Mleczna buteleczka, płyn barwy jasnego miodku, adnotacja: your skin best friend... Można poczuć mięte od samego patrzenia!

Aplikator ułatwia korzystanie z produktu, tonik sam wypływa na wacik, bez zbędnego ściskania buteleczki.


Woda, ekstrakt z aloesu, hydrolat z kwiatu pomarańczy, ekstrakt z wąkrotki azjatyckiej, alkohol benzylowy, kwas dehydrooctowy, sorbitan potasu, fitan sodu, kwas cytrynowy.

W składzie znajdziemy dokładnie to, co producent obiecuje na etykiecie plus konserwanty. Moja buźka ceni sobie minimalizm, bo dzięki krótkiemu składowi potrafi czerpać garściami z cennych właściwości aloesu, kwiatu pomarańczy i wąkrotki azjatyckiej. Te dwa pierwsze składniki są mi bardzo dobrze znane i nie raz ratowały moją skórę w trudnych sytuacjach - w przypadku podrażnień, poparzeń czy stanów zapalnych. Przy okazji pięknie zmiękczają skórę. Wąkrotka azjatycka wspomaga ich kojące działanie, a przy okazji przeciwdziała pierwszym oznakom starzenia.



Znacie zapach kwiatu pomarańczy? Tonik właśnie tak pachnie, choć nie tak intensywnie jak czysty hydrolat. Ma w sobie też coś pudrowego i czystego, co nadaje całemu zapachowi elegancji. U mnie czysty aromat kwiatu pomarańczy wygrywa z tonikiem, ale jest jego przyjemnym zastępnikiem.
Tonik przyjemnie odświeża i zmiękcza skórę. Skutecznie niweluje zmęczenie ze skóry, przyjemnie relaksuje po ciężkim dniu. Często sięgam po niego również w ciągu dnia, gdy nie mam makijażu na twarzy. Świetnie sprawdza się w przypadku gorących dni, szczególnie gdy zasiedzieliśmy się na ławeczce na słońcu. Łagodzi podrażnienia, koi i świetnie nawilża buźkę.

Kosmetyk jest w 98,89% produktem naturalnym, a nawet organicznym, potwierdza to certyfikat EcoCert.


Znacie Organic Surge? Ja mam ochotę na więcej!

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


4 maj 2015

Ochronna mgiełka do włosów | Eco Lab

I mamy maj! Pięknie się zazieleniło, w parkach cudnie pachnie! Szkoda tylko, że majówka była szaro bura, nie dało się cieszyć tą cudną wiosną. Jak Wasza majówka? W kolorach czy ponuro jak u mnie?


Eco Lab to nowość w mojej kosmetyczce. Kosmetyki mają piękne składy, więc chętnie wrzuciłam je do swojego internetowego koszyka. Wszystkie kosmetyki mają cudne zapachy, korzysta się z nich z wielką przyjemnością i świetnie sprawdzają się w przypadku domowego spa czy wieczornego relaksu po ciężkim dniu. 

Dzisiaj opowiem Wam o produkcie, który może w przypadku chwili dla siebie się nie sprawdza, za to w codziennej pielęgnacji włosów!


A mowa o mgiełce do włosów, termoochronnej i regulującej. Zdecydowałam się na nią, bo ostatnio sięgam coraz częściej po suszarkę rano. Jednak po samą mgiełkę sięgam praktycznie po każdym myciu włosów dla ich ochrony na całej długości.

Butelczeka jest poręczna, wyposażona w atomizer, jak to mgiełka :) Atomizer działa bardzo dobrze, więc nie ma mowy o przesadzeniu z ilością. A przynajmniej mi się nigdy to nie udało, a sobie nie żałuję. Po aplikacji przez chwilę towarzyszy nam słodki zapach, kojarzący mi się z gumisiowym sokiem. Zapach nie jest ciężki i przytłaczający, i z moich włosów znika w ciągu piętnastu minut.

Woda, organiczna woda imbirowa, organiczny ekstrakt z hibiskusa, Olive Oil Glycereth-8 Esters (estry z oliwy z oliwek, emolient), organiczny olej makadamia, keratyna hydrolizowana, gliceryna, Cetrimonium Chloride (substancja kondycjonująca, zapobiega elektryzowaniu się), Hydrogenated Castor Oil (uwodorniony olej rycynowy, emulgator O/W), Perfum, kwas mlekowy, kwas benzoesowy, kwas sorbinowy, kwas dehydrooctowy, alkohol benzylowy (konserwanty).

Skład jest bogaty, a jednocześnie prosty. Woda imbirowa kojarzy mi się z przyspieszaniem porostu włosów, ale ja mgiełki nie aplikuję w okolice skalpu, bo mało co mu służy. Ekstrakt z hibiskusa działa nawilżająco, olej makadamia jest często stosowany u włosów suchych i łamliwych sporo dobrego do mikstury wniesie. Keratyna to dobry przyjaciel kłaczków, gliceryna zwiąże wodę, Cetrimonium Chloride i estry z oliwy z oliwek ułatwią rozczesywanie i ze wsparciem oleju makadamia będą chronić włosy przed uszkodzeniem. Kwas mlekowy domknie łuski włosa.


Wiosną lubię nosić rozpuszczone włosy, co często wiąże się z ich większym narażeniem na uszkodzenia mechaniczne - to się gdzieś zaplączą, to się otrą o zamek, to znowu owiną o naszyjnik czy dostaną z torby. Ale kiedy nosić rozpuszczone włosy, jak nie taką piękną wiosną? Wiatr tak często już nie wieje, a jeszcze nie jest na tyle gorąco, by po spacerze mieć cały mokry kark. Wiosna jest idealna dla rozpuszczonych włosów!

Mgiełkę stosowałam na wilgotne włosy prawie po każdym myciu - bo zdarzało mi się zapomnieć :) Obserwowałam swoje włosy bardzo dokładnie, bo powoli zbliża się moment, w którym powinnam iść do fryzjera i muszę stwierdzić, że wybiorę się z powodu ochoty na zmiany, nie z przymusu. Rozdwojonych końcówek nie mam tak wiele, więc spokojnie mogę sobie podciąć je samodzielnie, włosek po włosku, a na długości włosy nie są poszarpane. Dużo lepiej się je rozczesuje.

Zdarzało mi się wychodzić z włosami potraktowanymi z powodu braku czasu jedynie tą mgiełką - bez odżywki czy maski - i nie był to mój bad hair day, włosy wyglądały tak jak zawsze, był sypkie i elastyczne.

Miałam do czynienia z kilkoma mgiełkami, do tej pory jedynie drogeryjnymi, i muszę przyznać, że Eco Lab zrobiło na mnie dobre pierwsze wrażenie. Włosy mają się dobrze, więc i ja jestem zadowolona. Chętnie sięgnę po nią jeszcze raz, choć pewnie poeksperymentuję z innymi wersjami :)

Znacie Eco Lab? Możecie mi coś od nich polecić? A może chcecie zamówić konkretną recenzję produktów widocznych na pierwszym zdjęciu? :)


Trzymajcie się ciepło! Jaskółka


Disqus for Jaskółcze Ziele