30 kwi 2014

Olej skuteczniejszy od arganowego?

Jak Wam wspominałam, wróciłam ostatnio do olei w mojej pielęgnacji. Odeszłam od nich, chcąc wypróbować inne metody, w poszukiwaniu tego złotego środka i teraz wracam do korzeni, bo nic lepiej nie służy mojej skórze, niż oleje. Przygotowałam sobie nową mieszankę OCM - zmieszałam olej z awokado, dzisiejszego bohatera - olej z marakui, olej rycynowy, po trzy krople olejku z drzewa herbacianego i pichtowego, i dla zabicia paskudnego zapachu dodałam do wypełnienia całości olejek różany Khadi. Mieszanka przybrała przyjemnej dla oka pomarańczowej barwi i zapach olejków eterycznych tak nie męczy - chociaż olejek z drzewa herbacianego trochę się wybija. Ale o mieszance kiedy indziej, gdy będę mogła już coś o niej powiedzieć więcej :)

Z racji siedzenia głównie w domku z powodu matury, zaczęłam częściej sięgać po oleje bezpośrednio na twarz. Domownicy przyzwyczaili się już do widoku mojej buźki święcące się, tutaj cytat: jak psu jajka :) A ja sobie olei nie żałuję, w końcu skoro mi służą najlepiej...


U Was też tak pięknie? Ja od wczoraj okupuję dom B. i dzisiaj, jak zobaczyłam to piękne słoneczko po prostu musiałam wparować mu do ogrodu (pięknego ogrodu!). Sporo zdjęć porobiliśmy, będziecie mogli oglądać je przy okazji najbliższych notek!

Olej z marakui udało mi się wygrać u Lili w jej świątecznym konkursie. Dostałam go razem z serum Anti-Age, który przysłużył się mojej mamie: pisałam Wam o nim tutaj. Długo leżał zapomniany, gdyż jak już wspomniałam odeszłam od olei, ale ostatnio sięgam po niego bardzo często.

Olej bogaty jest w witaminy A, C, E i K, znajdziemy w nim potas, wapń, fosfor czy nienasycone kwasy Omega 6. Jeśli Wasze włosy lubią się z kwasami Omega 6, po użyciu olejku na włosy będą silniejsze i bardziej błyszczące. Polecany jest do włosów suchych, delikatnych, łamiących się.
Posiada bardzo silne właściwości antyoksydacyjne, ma dwa razy większy potencjał niż olej arganowy. Dzięki temu uelastycznia skórę, pięknie ją nawilżając.

U mnie miał wielkie pole do popisu, nie licząc jego właściwości antyoksydacyjnych - chociaż zauważyłam, że skóra stała się bardziej elastyczna pod dotykiem i miękka. Polecany jest do pielęgnacji cery z trądzikiem różowawym, ale przy zwykłym trądziku młodzieńczym również się spisze. Łagodził wszelkie powstałe stany zapalne, przyspieszał gojenie się ranek i krostek, zaczerwienienia i inne potrądzikowe przebarwienia szybko blakły za sprawą witamin w nim zawartych. Stosowany regularnie na noc potrafił zmniejszyć sebum. Nie było naturalnie zupełnego matu, ale nie kończyłam z lustrem na twarzy pod koniec dnia! Dla mnie to wielki sukces :)

Producent poleca go również w przypadku cery naczynkowej z powodu dużej zawartości witamin C i K. Witamina C wzmacnia naczynia krwionośne, a K przyspiesza krzepnięcie krwi, dzięki czemu wszelkie pajączki znikają z buźki.
Polecany jest również do masażu w przypadku obrzęków czy bóli mięśni. Jednak nie pachnie, więc jeśli chcecie zafundować sobie aromatyczny masaż, wystarczy dodać kilka kropel olejków eterycznych, np. lawendowego.


Świetnie spisuje się z hydrolatami i pod makijaż. Sam w sobie, jak na olej, ma konsystencję bardzo wodnistą, nie jest tłustawy, choć delikatną warstewkę na chwilę zostawia. Taki naturalny suchy olejek. Nie potrzeba go wiele, by rozprowadzić po skórze, a jego wodnistość może być trochę utrudnieniem - szczególnie, że zakraplacza brak. Łatwo przelać, pobrudzić butelkę i sprawić, że etykieta przestaje wyglądać estetycznie - efekt widać na zdjęciu.
Po trzech miesiącach użytkowania udało mi się znaleźć sposób na ten olejek. Zatykam butelkę wierzchem dłoni i obracam butelkę na chwilę do góry nogami. Taka ilość zupełnie wystarcza na całą buźkę. Niemniej jednak zmarnowałam sporą ilość olejku, zanim wpadłam na tę prostą metodę.

Po "naolejowaniu" twarzy wystarczy spryskać ją hydrolatem lub wodą termalną i cieszyć się działaniem oleju. Po pięciu minutach można już się malować, wchłania się całkowicie.
Po domku, oczywiście, można się nasmarować grubszą warstwą :)

Cudny olejek jest warty nabycia. 50 ml służy mi już trzeci miesiąc. Buteleczka na pewno się nie zmarnuje, jego wszechstronne działanie na pewno Wam na to nie pozwoli :)
Możecie dostać go tutaj.

Korzystacie z pięknej pogody? Myśmy już byli na długaśnym spacerze :):):)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

28 kwi 2014

Miętowy czyścik do twarzy od Lusha

Zbliża się majówka! Chociaż na razie pogoda nie zapowiada się ciekawie jestem ciągle pełna nadziei co do nadchodzącego słońca. Mam nadzieję, że mogę tutaj liczyć na Rubinowego Kota, która ma niesamowite zdolności w przywoływaniu słoneczka i już raz zapewniła mi piękny słoneczny dzień! :*

Czyściki to coś, co opłaca się sprowadzać z Anglii. Mają długi termin ważności - jak na produkty Lusha :) - 3-4 miesiące, w trakcie których mamy szansę je zużyć! Ja wybrałam Mask of Magnaminty, który to jest dedykowany dla cery problematycznej, z niespodziewajkami.


Ujęło mnie hasło tego produktu: Don't mask the spots, Mask of Magnaminty them! :):):)

Opakowanie nie przepuszcza światła jest lekkie i poręczne. Jednak paskudnie się brudzi, musiałam wyszorować je do zdjęcia, by nie było, że ze mnie taki brudasek. Łatwo się odkręca nawet mokrymi rękami, nabieranie produktu nie stanowi problemu, można go łatwo wypędzlować do dna.

Pachnie cudnie, miętowo, świeżo. I właściwie tylko mięte będziemy czuć po otworzeniu opakowania. Konsystencja jest typowa dla glinek, jednak nie zasycha na twarzy jak glinki, można ją długo trzymać na twarzy. Rozsmarowuje się łatwo, pod warunkiem, że mamy zwilżoną skórę i paluszki - wtedy maska zamienia się w delikatną emulsję (która to tak pięknie brudzi nasze czarne opakowanie :)). Maska zawiera drobne drobinki, delikatne dla skóry, które peelingują twarz podczas zmywania jej z twarzy. Są to kawałki zmielonej fasolki Anuki, od początku do końca naturalnie!

W składzie znajdziemy
Bentonite Gel (bentonit to skała ilasta pochodzenia wulkanicznego, bogata w minerały, ma właściwości oczyszczające), glinka biała, miód, talk, fasolka Anuki, gliceryna, olej z wiesiołka, olejek z mięty pieprzowej, olej z aksamitki, absolut z wanilii, Perfume, chlorofil, Methylparaben (konserwant)

Maska o takim składzie musi być niezwykle odżywcza. Żel bentonitowy i glinka biała pięknie nam buźkę oczyszczą z małą pomocą fasolki Anuki. Olej z wiesiołka, z mięty pieprzowej i aksamitki pomogą problematycznej cerze powrócić do równowagi. Chlorofil rozjaśni przebarwienia spowodowane niespodziewajkami. Zaskoczyła mnie obecność parabenu w formie konserwantu - taka firma jak Lush? Niemniej jednak nie ma go dużo, produkt w końcu trzeba zużyć w przeciągu 4 miesięcy, mogę im to wybaczyć.



Maska niesamowicie odświeża buźkę. Lubię ją zarówno rano, na miły początek, jak i wieczorem po ciężkim dniu. Przyjemnie chłodzi skórę - zasługa olejku miętowego - i zwęża pory. Jednak z tego powodu nie będzie odpowiednia dla osób o skórze wrażliwej, olejek miętowy może podrażniać. Po zastosowaniu maski rano buźka się tak nie świeci przez dzień, wypryski się zmniejszają, stany zapalne bledną. Idealna na większe wyjścia, gdy coś nam wyskoczyło i jest czerwoną diodą. Nie do końca jestem przekonana do drobinek fasolki Anuki, które mogą rozprowadzać niespodziewajki po twarzy, jednak słabo peelingują, a sama maska ma działanie antyseptyczne - miód, biała glinka, olejek miętowy, olejek z wiesiołka, olejek z aksamitki... :) Można masce to wybaczyć, jednak znacznie bardziej podobałaby mi się bez tych drobinek.
Stosowana regularnie rozświetla buźkę, wyrównuje koloryt - chlorofil. Maska jest niezwykle pomocna w przypadku nagłego wysypu - Jaskółka obżerała  się przez święta ćwikłą, dokładając do niej jeszcze łyżkę chrzanu, musiało mnie wysypać. Dodatkowo wysypuje mnie jeszcze trochę z powodu wprowadzenia Pharmaceris z 5% kwasem migdałowym. Maska ładnie sobie radzi z gotowymi wypryskami, zmniejszając ich wielkość, delikatnie wysuszając, same wypryski szybciej się goją. Na ten moment nie zapobiega wysypowi nowych, gdyż nocnym działaniem w/w kremem musi mnie wysypać, ale obserwowałam to wcześniej - i cieszyłam się naprawdę ładną buźką. Oczyściła mi pory na policzkach i siłą rzeczy zwęziła trochę pory.
Mam jeszcze połowę maski, ale już planuję małe sprowadzanie za pomocą cioci. Zastanawiam się też nad wypróbowaniem Herbalismu, miał ktoś? 
P.S. Miałam pisać rzadziej! Widać bardzo jestem przejęta maturą, hihi :):):)


Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

27 kwi 2014

Wodnym musem po ciele!

Zrobiłam sobie wczoraj pyszne ciasto czekoladowe, którego przygotowanie trwa dosłownie dziesięć minut. Ale go... przypiekłam :) Niby najlepszy sposób na dietę, ale ja i tak wydłubałam dzióbkiem środeczek, który ciągle był cudny. Wygląda na to, że na dniach będę musiała powtórzyć cały kuchenny rytuał, bo moja potrzeba nie została zaspokojona!

Od Skarbów Syberii, jako miły dodatek do zamówienia, dostałam między innymi ten wodny mus do ciała. Jest to nowość w sklepie i gdy dostałam go w swoje łapki nie był jeszcze dostępny, dlatego ogromnie ucieszyłam się, że mogę być pionierem w tym temacie. Z pomocą mamy rozszyfrowałam tajemnicze napisy na pudełku, jednak Wy już możecie spokojnie poczytać sobie o nim tutaj.



Balsam jest idealny na nadchodzące ciepłe dni. Już samo opakowanie przyjemnie kojarzy się z wakacjami, choćby przez wodny motyw na wieczku . Samo opakowanie jest bardzo solidne, zabezpieczone dodatkowo nakładką - dzięki temu podczas podróży nic nam się nie wyleje, chociaż z samą nakładką trzeba trochę powalczyć, lubi odskakiwać.

Z opakowania uśmiecha się do nas dziewczyna, która zaprasza nas na Ibizę. Czuję się zachęcona :)

To, co mnie urzekło, to kolor wodnego musu. Przypomina kolor wody na lazurowym wybrzeżu, tuż przy brzegu - tylko nie jest taki klarowny. Zapach jest świeży, z nutą ogórka, zostaje przez chwilę na naszej skórze.
Konsystencja jest żelowa, lepka, z łatwością rozprowadza się po skórze. Sunie, niczym woda :) Jednak jeśli nabierzemy większą ilość - o co nie trudno, z powodu lepkości żelu - skóra może się przez chwile kleić. Jeśli rozprowadzimy porcję na większej powierzchni ciała, mus szybko się wchłonie, delikatnie chłodząc skórę - na upały idealny!



Co nam mus sobą oferuje?
Aqua with infusions of: Organic Aloe Barbadensis Leaf Juice (organiczny sok aloesu), Organic Nelambium Speciosum Flower Oil (organiczny olej z kwiatów lotosa ), Organic Jasminum Officinale Oil (organiczny olej egipskiego jaśminu), Viola Odorata Leaf Extract (ekstrakt liści fiołka), Vitis Vinifera Seed Oil (olej z pestek winogron); Isopropyl Palmitate (emolient suchy, ester kwasy palmitynowego), Glycerin, Carbomer (subst. zagęszczająca, stabilizator), Sodium Stearoyl Glutamate (emulgator pochodzenia naturalnego, dopuszczony przez instytucje certyfikujące naturalne kosmetyki), Xanthan Gum (naturalny zagęszczacz i stabilizator, dopuszczony przez instytucje certyfikujące naturalne kosmetyki), Parfum, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Citric Acid (konserwanty).

Skład jest ładny, prosty i krótki. Znajdziemy tu niewiele chemii, w tym dwie substancje dopuszczone przez instytucje certyfikujące. Konserwanty są łagodne, sporo olei i ekstraktów - ale tutaj mała podpucha, są one rozpuszczone w wodzie (słynne aqua with infusions of, kończy się po znaku ; ). Niemniej jednak ma co o nas dbać!



Na dobre działanie balsamu, trzeba trochę poczekać. Tak samo jak trzeba się do niego przyzwyczaić. Jak wspomniałam wcześniej, produkt potrafi się nieźle lepić i nabranie odpowiedniej ilości produktu jest trochę karkołomne. Niemniej jednak gdy już się tego nauczymy korzystanie z wodnego musu to tylko i wyłącznie przyjemność. A po przyjemności trzeba koniecznie umyć rączki, bo kleją się niemiłosiernie.

Skóra po regularnym stosowaniu musu robi się dobrze nawilżona i bardziej elastyczna. Nie jestem pewna czy byłby dobry dla osób o suchej skórze, w tym przypadku nawilżenie byłoby raczej niewystarczające. Ale dla osób, które nie mają na co dzień problemu z suchą skórą będą z tego musu zadowolone. Zdarzyło mi się stosować go na podrażnioną skórę, po zastosowaniu musu podrażnione miejsce trochę szczypało, jednak nie było zaczerwienione i później już w ciągu dnia nie dokuczało. Myślę, że sporo miał tutaj do czynienia sok aloesowy, który koi podrażnioną skórę. Jednak byłoby lepiej, gdyby nie szczypało w ogóle :)




Przyjemnie się go używa, a dzięki wodnistej konsystencji jest on bardzo wydajny. Będzie umilał wakacyjne dni, szczególnie te wyjątkowo upalne.
Jak na pierwsze spotkanie z Eco Hysterią jestem bardzo zadowolona. Trzeba będzie pokusić się o więcej! Dobrze, że szampon mi się kończy, będę miała pretekst do zamówienia. Ktoś chętny na wspólne zakupy?



Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

25 kwi 2014

Skóra bardzo sucha, alergiczna? Czas na kąpiel!

Na moim facebookowym fanpage'u, w ramach propagowania problemu oleju palmowego, stworzyłam wydarzenie, które pomoże nam się jednoczyć w tej akcji. Myślę, że w ten sposób najszybciej dotrzemy do większej ilości ludzi. Mam nadzieję, że będziecie się się udzielać, nic nie będzie cieszyć mnie bardziej!

Dzisiaj przychodzę do Was z olejkiem do kąpieli od Dermedic. Olejek pochodzi z serii Emolient Linum, przeznaczonej dla skóry bardzo suchej, atopowej, skłonnej do alergii - szczególnie dla osób z AZS.


Butla, którą dostałam dzięki uprzejmości Pani Moniki, jest ogromna - zawiera 400ml oleistego płynu. A oleje mają to do siebie, że są bardzo wydajne. Produkt zagości u nas na długo.
Sama butla wygląda bardzo profesjonalnie, wszystkie produkty Dermedic mają bardzo prosty, ascetyczny design, wyglądają jak produkty godne uwagi.
Butla zaopatrzona jest w wygodny dziubek, którym możemy aplikować produkt do wody, można też dziubek odkręcić i wykorzystać go jako dozownik - w ten sposób ja sobie radzę.
Producent zaleca stosowanie 2-3 nakrętki produktu. W moim przypadku 3 to stanowczo za dużo, sama stosuję niecałe dwie - ale moja skóra nie jest szczególnie wymagająca jeśli chodzi o nawilżenie.

W olejku znajdziemy olej lniany, bardzo dobrze nawilżający olej, ponieważ znajdziemy w nim NNKT Omega 3, 6 i 9, olej mineralny - pod tą magicznie brzmiącą nazwą kryje się po prostu parafina, witaminę E.

Mineral Oil (parafina), Caprylic/Caproc Triglyceride (tłusty emolient), C12-13 Pareth-3 (emulgator), Laureth-9 (emulgator, substancja myjąca), PEG-40 Sorbitan Peroleate (emolient), olej lniany, Tocopheryl Acetate (witamina E), Dehydroacetic Acid (konserwant dopuszczony przez instytucje certyfikujące kosmetyki naturalne), Benzyl Alcohol (konserwant)

Oprócz w/w olei znajdziemy w produkcie jeszcze dwa emolienty, co daje porządną dawkę nawilżenia. Skład jest krótki, odpowiedni dla alergików, osób z AZS czy też małych dzieci - olejek możemy stosować od 3 roku życia, dzięki czemu na jednym olejku wyżyje cała rodzina :)

 Producent sugeruje, że dzięki olejkowi nasza skóra będzie oczyszczona, średnio wierzę, że sam olejek ją oczyści. Za to na pewno pomaga dokładniej oczyścić skórę, bo wszelaki brud pięknie łączy się z z warstwą olejku, jako że podobne łączy się z podobnym. Dzięki temu przy późniejszym myciu żelem tudzież mydełkiem oczyścimy naszą skórę dokładniej - będzie to działać na zasadzie podobnej do metody OCM.

Producent obiecuje nam również, że olejek nie będzie pozostawiał tłustej warstwy. Trochę się zagalopował z tymi obietnicami, olejek zostawia tłustą warstwę zarówno na skórze jak i na wannie. Jeśli lubicie kąpiele z dodatkiem czystych olei, czy też z rozpuszczonym masełkiem kakaowym, doskonale wiecie, jak wanna po takiej kąpieli wygląda. Olejek tworzy z wodą mleczną emulsje, dzięki czemu nie zostawia wanny w takim masakrycznym stanie, a skóra jest równie przyjemnie natłuszczona co w przypadku stosowania czystych olei. Można spokojnie pójść się zrelaksować, bez obaw o wannę.


Początkowo nie byłam zachwycona działaniem olejku. Owszem, pozostawiał skórę przyjemnie natłuszczoną, a gdy olejki się wchłonęły również aksamitnie miękką, jednak efekt był krótkotrwały. Dopiero z czasem, gdy włączyłam olejek do codziennego rytuału, skóra coraz dłużej pozostawała miękka. Teraz mogę się cieszyć skórą nawilżoną na wysokim poziomie - nawet w przypadku łokci, kolan, kostek.
Niemniej jednak jestem świadoma, że nie każdemu takie natłuszczenie będzie odpowiadać. Mój B. na przykład go nie cierpi. Mnie samą czasem potrafi drażnić na stópkach. Ale efekt jest tego wart.
Olejek nie pachnie, pod tym względem nie umili nam kąpieli. Ale w dzisiejszych czasach, gdy mamy Yankee Candle, kadzidełka czy inne pachnące cudowności, nie jest to wielki minus.

To, co najbardziej podoba mi się w jego działaniu to brak ściągniętej skóry po kąpieli, niezależnie czym się umyję. Po kąpieli mogę z czystym sumieniem odpuścić sobie balsam, jeśli mam wyjątkowego lenia. Dodatkowo podczas kąpieli chroni naszą skórę przed zbyt twardą wodą czy też mocnymi środkami czyszczącymi - dzięki niemu spokojnie denkuję żel z Original Source, który teraz mnie nie wysusza. Myślę, że jest to bardzo ważne działanie w przypadku alergików i osób z AZS, których to nawet najdelikatniejszy żel może czasem podrażniać.


Jestem pod wielkim wrażeniem olejku i chętnie zakupię kolejną butlę - jak uda mi się zużyć tą, jestem na razie w trzech czwartych :) Widziałam Dermedic w Hebe w Jastrzębiu, w razie czego B. mi po niego skoczy :)

Pamiętajcie jednak, że skórę trzeba nawilżać głównie od środka! Pijcie dużo wody, łyżkę oleju lnianego z rana! O odpowiednim nawilżaniu skóry poczytacie tutaj: klik :)

Znacie się z Dermedic? Macie swoje ulubione produkty?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

22 kwi 2014

Ajurwedyjski aromaterapeutyczny i rozkoszny olejek

Kochane, mam nadzieję, że wypoczęłyście przez święta, napełniłyście brzuchy i że wszystko poszło w cycki! U mnie niestety z tym lokowaniem się tłuszczyku jest ostatnio nieco inaczej, ale na razie sobie odpuszczam. Za to planuję zmianę o 180 stopni po maturze!

Pogoda dopisała? U mnie było cudownie, dopiero dzisiaj chwilkę popadało. Chodziłam na spacery z moimi psiakami, świeże powietrze dobrze mi zrobiło.
Musiałam być bardzo grzeczna w tym roku, gdyż zajączek przyniósł mi wygraną u Angel! Jestem niesamowicie podekscytowana, ponieważ uwielbiam wszelakie olejki, a ta linia szczególnie mnie interesowała...

Skoro już jesteśmy przy olejkach, wypadało by Wam przedstawić dzisiejszego bohatera - przedstawić jak przedstawić, już go dobrze znacie, jeśli jesteście ze mną dłużej. Przypomnieć by wypadało :)


Olejek dostałam na święta od mojego B. - zawsze ma spory problem z doborem prezentu dla mnie, a ja zawsze chcę, żeby mnie czymś zaskakiwał. Troszkę mu czasem pomagam, ale lubię niespodzianki!
Ten olejek kupił mi z pomocą przemiłej Pani prowadzącej uroczy sklepik w Cieszynie - Monoi Tiara, która nakierowała go na olejki Khadi. Jednak ostateczną decyzję mój B. podjął sam i jak zwykle trafił w dziesiątkę - i jak tu go nie kochać?

Olejek zachwalałam Wam już w grudniu, po pierwszych użyciach. Chciałam jednak dać mu czas, by w pełni się z nim zapoznać. Pozachwycał mnie jeszcze bardziej :)

Ale po kolei, żeby od tych moich zachwytów Wam się mdło nie porobiło (szczególnie przy takich pełnych brzuszkach!). Po pierwsze opakowanie - straszny minus tego olejku. Po kilku użyciach butelka nam się lepi, olejek cieknie po ściance niezależnie od tego jak bardzo się staramy przy aplikacji, do tego po chwili znów same rękami pokrytymi olejkiem znów jej dotykamy. Istny dramat. I z samą aplikacją nie jest najlepiej - nie jest źle, gdy smarujemy ciałko, gorzej, gdy chcemy wysmarować tylko buźkę; w efekcie smarujemy buźkę, szyję, dekolt i rozprowadzamy po ramionach i karku, bo jeszcze nam zostało. Dobrze radzę szybciutko do czegoś przelać, bo cholera Was złapie. Najlepiej do takiej buteleczki z atomizerem, wtedy aplikacja to bajeczka mmm....
Tym bardziej, że butelka sama w sobie również nie powala. Sam olejek jest luksusowy, szkoda, że butelka nie daje takie wizualnego efektu. Tekturowe opakowanie jest przepiękne (niestety wyrzuciłam, ale macie Google :)), sama butelka jednak... cóż.


Duża dziurka, to i dużo leci. I przy okazji duży syf, co widać - a czyściłam, czyściłam.

Ja sobie poradziłam, dzięki alleve - serdecznie Cię pozdrawiam, kochana! Przyszła mi z pomocą zaraz po świętach, gdy już zaczynałam się mocno złościć na tę upartą butelkę. Wygrałam u niej pojemniczki różnego przeznaczenia i jeden z nich wykorzystałam właśnie do tego olejku. Użytkowanie stało się praktyczniejsze, buteleczka mieści się w rączce i chętnie noszę ją ze sobą w torebce - a w ciągu dnia smaruję szyjkę odrobiną olejku, by umilić sobie dzień. I z aplikacją nie ma problemu, za jednym przyciśnięciem pompki dostajemy dokładnie tyle olejku, ile nam potrzeba do pokrycia małej partii ciałka.


Przy konsystencji nie będę zbytnio odkrywcza. Jest to... olej. Za to cudownie pachnący olej. Jeśli lubicie różyczki - nie takie mdłe pachnidełka, które w kosmetykach odrzucają, ale różyczki w całej swej krasie - będziecie zachwycone. Ma w sobie niezwykłą różaną subtelność z nutą orientu. Zapach otula, swoista tarcza na złe humorki. Odstraszacz złych snów o pięknym pomarańczowym kolorze. Lubię gdy mi towarzyszy, jakoś tak pewniej się czuję i uśmiechać się chce.

A dba o nas:
olej sezamowy **, olej ze słodkich migdałów, olej z otrąb ryżowych, olej rycynowy, Shatavari (szparag lekarski), Ashwagandha (witania ospała), olejek: z paczuli, róży damasceńskiej, sproszkowanego drzewa sandałowego, lukrecjii**, Manjistha (rubia coldifolia) **, Brahmi , olejek z mimozy wstydliwej, olejek lawendowy, Arjuna **, Gotu kola (wąkrota azjatycka) **, olej z kiełków pszenicy, Tocopherol (wit E), olej z nasion marchwii , olej lniany, olejek: z mirry, wanilii , kurkumy, geranium*, Linalool*, Limonene*** Organic farming.
* Part of natural essential oils.


Mamy więc tu piękne połączenie olejów, które będą dbać o nawilżenie naszej skóry, sporo składników które rozjaśnią przebarwienia: Manjistha, Brahmi, kurkuma, sproszkowany sandałowiec. Ogromna ilość ziół indyjskich. Shatavari i Ashwagandha przyspieszają gojenie się ran i regenerację naskórka,  Brahmi będzie dbało o wszelkie wyskakujące na buźce problemy oraz o skórę głowy.
Olejek ma również działanie aromaterapeutyczne: palmarosa łagodzi nerwy, przywraca równowagę emocjonalną (do tego spłyca zmarszczki!), geranium działa antydepresyjnie, paczula relaksuje i uspokaja, dbając o regenerację i działając antyseptycznie i antygrzybiczo. Do tego mnóstwo olejków eterycznych, z których każdy ma zapewne spory wkład nie tylko w zapach, ale i cudne działanie.


Jak to olejek, rozprowadza się cudnie, dlatego jest niesamowicie wydajny. Stosuję go często, szczególnie w okolice szyi, by poprawił mi humorek - i od grudnia zużycie jak na zdjęciach (część olejku z głównej butli naturalnie przelane do małej buteleczki). Stosunek ceny do wydajności jest bardzo wyważony, jeśli dodamy do tego spektakularne działanie to wychodzi naprawdę bardzo tanio!
Sam olejek stosuję gdy tylko mogę... i na co mogę. Tradycyjnie, zgodnie z przeznaczeniem na ciało i twarz - skóra jest nawilżona, sprężysta, przebarwienia stopniowo znikają. Nie jest to efekt spektakularny, olejek powoli sobie działa, nasza miłość powoli się rozwijała - subtelnie, jaki olejek taki romans :) Najbardziej urzeka mnie jego zapach, który faktycznie zapewnia nam odprężenie, otula nas, czujemy się bezpiecznie. Uwielbiam dodawać kilka kropel do kąpieli, zapach unosi się po całej łazience, aż chce się zasnąć... do czasu gdy nie zmarzniemy!
Na twarzy daje ładne efekty, przy dłuższym stosowaniu delikatnie złuszcza skórę, wypryski pojawiają się rzadziej, powstałe ranki szybciutko się goją, po kilku dniach nie ma po nich najmniejszego śladu, nawet zaczerwienienia. Idealna opcja na popołudniowy relaks w domku.
Bardzo często używam go do zabezpieczania włosów. We wilgotne włosy wcieram dwie krople olejku, a potem rano, po przebudzeniu towarzyszył mi piękny zapach. Niestety dłużej nie wytrzymuje.
Nadaje się wprost idealnie do olejowania moich włosów, szczególnie na mój wrażliwy skalp - koi, swędzenie znika w mgnieniu oka, łupieżu nie miałam od bardzo dawna. Włosy zdają się rosnąć zdrowsze, choć tutaj nie mogę jednoznacznie stwierdzić czy to dzięki olejkowi. Na pewno maczał w tym palce, ale zmiany w diecie też zrobiły swoje :)

Eksploatowałam go, jak tylko mogłam. I będę dalej, bo się zakochałam. Trochę mnie wysypało po świętach, więc zmykam posmarować się tym cudeńkiem. A Wy pochwalcie się co dla Was zajączek przyniósł w te święta! Byłyście grzeczne? :)

Przypominam o rozdaniu :) Cudne kremy do wygrania!

http://1.bp.blogspot.com/-BzjoxwxptLc/U1Dtd6pfghI/AAAAAAAABUU/nJidXt3u-lk/s1600/gaia.jpg

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

15 kwi 2014

Obiecana niespodzianka, czyli Gaia Creams! [ZAKOŃCZONE]

Kochane! Jak już wcześniej Wam wspomniałam, zbliża się pierwszy roczek mojego maluszka - bloga. Przez ten rok poznałam wiele niesamowitych osób i sama rozwinęłam swoją wiedzę na temat siebie i pielęgnacji - i jak wspominam ten czas zaczynam się wzruszać. Nie mogę uwierzyć, że jest Was ze mną tak wielu. Dlatego chcę, żebyście się w ten ważny dla mnie dzień cieszyli razem ze mną!

Dzięki uprzejmości Gaia Creams mam dla Was - dla aż trójki szczęśliwców! - małą niespodziankę. Aż mnie całą nosi, gdy o tym pomyślę :) Niemniej jednak wypadałoby powiedzieć parę słów o tej firmie, która jest wzorem do naśladowania!



Przedstawiając Wam Gaia Creams, nie mogę pominąć ich filozofii. A filozofia ta jest piękna, bowiem Gaia Creams w pełni są oddani ziemi. W końcu Gaia znaczy ziemia. Dlatego też nie tylko nie znajdziemy wśród ich kosmetyków substancji chemicznych, które mogłyby źle wpłynąć na nasz organizm, ale również nie znajdziemy substancji, których pozyskanie szkodzi naszej planecie. Jest nim m.in. olej palmowy. Pełna natura serwowana dla nas z czystym sumieniem.
Przyznam się szczerze, że przed poznaniem się z Gaia Creams nie miałam pojęcia, że istnieje problem oleju palmowego - i to o tak wielkiej skali! Tak wielkiej, ponieważ olej palmowy jest wszechobecny - znajdziemy go w żywności, kosmetykach, biopaliwach.

Głównymi producentami oleju palowego są Malezja i Indonezja - zapewniają 80% światowej produkcji. Plantacje palm olejowych powstają tam na spalonych, a następnie wykarczowanych obszarach lasów deszczowych czy cennych przyrodniczo torfowiskach. W ten sposób od 1970 roku obszar tych upraw w Indonezji wzrósł ponad trzydziestokrotnie, a w Malezji dwunastokrotnie.
Walka z narastającym popytem na ten olej zaczęła się już w 2004 roku (10 lat temu!), gdy WWF powołał inicjatywę wielostronną Roundtable on Sustainable Pal Oil (RSPO) w celu ustanowienia certyfikacji oleju palmowego, którego produkcja byłaby bardziej odpowiedzialna wobec środowiska i ludzi. Certyfikacja ruszyła jednak dopiero w 2008 roku, jednak nie była to udana próba ratowania sytuacji. Firmy wolały zakupić tańszą opcję, czyli olej niecertyfikowany - pomimo wcześniejszych deklaracji prośrodowiskowych. Tysiące ton certyfikowanego oleju pozostało niesprzedane.

http://www.toute-lactu.com/2011/11/25/600-millions-de-dollars-pour-lutter-contre-la-deforestation/

Wokół dewastacji lasów deszczowych pod uprawę palm olejowych zrobiło się głośno dzięki reportażu Umierając za herbatnika wypuszczonego przez BBC. Reportaż ujawnił, że pomimo międzynarodowych prób powstrzymania wycinki lasów deszczowych, ogromne ich połacie w Indonezji wciąż są karczowane. Około 2% zalesionych powierzchni Indonezji znika tam co roku. Wpływa to na przyspieszenie zmian klimatu, poprzez zwiększoną emisję CO2, grozi wyginięciem wielu zagrożonych gatunków - w tym występującym tylko na tym obszarze orangutanów, ale również nasila konflikty wśród lokalnych społeczności o ziemię i prawa własności.

O problemie i próbach jego zwalczenia przez różne organizacje można by pisać i pisać. Nie chcę tutaj tworzyć elaboratu na ten temat, gdyż większość z Was i tak przewinie na dół, a osoby naprawdę zainteresowane będą ciągle czuły niedosyt. Powszechnie wiadomym jest, że karczowanie olbrzymich połaci lasów palmowych jest po prostu niszczeniem płuc naszej Ziemi, sami sobie szkodzimy. Jednak chciałabym Wam przedstawić to, co w całej tej historii najbardziej mnie wzruszyło. Otóż jedno proste zdanie: Orangutan też potrzebuje matki (zdanie to doprowadzi Was do filmiku, który zupełnie mnie rozkleił...).
Dla mnie to właśnie jest największy dramat. Przez wycinkę, niejednokrotnie wypalanie lasów, pozbawiamy orangutany miejsca do życia - przy czym niejednokrotnie kończą one z ciężkimi poparzeniami, jako sieroty.

http://dalje.com/hr-svijet/foto--majka-daisy-hranila-svoju-bebu-dodija/289255

Wiem, że gram tutaj mocno na emocjach, ale niestety jest to jedyny sposób, żeby w dzisiejszych czasach trafić do ludzi. Już dawno staliśmy się nieczuli na codzienną dewastację naszej planety, zapominamy, że mamy tylko jedną. I śmiejemy się z zielonych, którzy są w stanie zaryzykować swoje życie w obronie tak błahych spraw. Świadomie używam tutaj zaimka my. Sprawdźcie składy swoich kosmetyków w poszukiwaniu oleju palmowego. Ja znalazłam - moje ulubione mydła miód z lawendą czy mydło Kleopatry z Lawendowej Farmy. I nie chcę się więcej myć takim kosztem.

Wstęp jest ciężki, bo taki jest ten problem - przejdźmy jednak teraz do radosnej części dzisiejszego dnia. Gaia Creams zgodziło się obdarować Was aż trójkę z Was świeżo wyrobionym żywym kremem, który będziecie mogły wybrać sobie same. Jest o co walczyć, prawda? :)
Na wszystkie dostępne kremy możecie sobie zerknąć tutaj.

Żeby dostać kremik w swoje łapki trzeba obserwować Jaskółcze Ziele (tutaj lub na FB) - w końcu chcę tutaj obdarować Was, moich czytelników. Bez Was by mnie tutaj nie było! Drugim koniecznym warunkiem jest posłanie informacji o oleju palmowym dalej, czy to w formie udostępnienia tego wpisu, czy napisanie własnego tekstu u siebie, czy też udostępnienie jakiegokolwiek artykułu związanego z tą problematyką - jak Wam pasuje, dajcie mi tylko znać linkiem. Zależy nam, by wieść o istnieniu tego problemu poszła w świat, mówcie o oleju palmowym otwarcie, zwracajcie uwagę innym na ten problem!
Dodatkowe polubienie Gaia Creams i/lub Jaskółczego Ziela na Facebooku będzie mile widziane! Podsumowując: nick + link zostawiacie w komentarzu :)


Czekamy na Waszą inicjatywę do 30 maja!
Wyniki podam w urodziny, byśmy się mogli razem cieszyć :)

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

11 kwi 2014

Mały poradnik hennowania

Pamiętam, że gdy sama chciałam zdecydować się na hennę, ciężko było trafić na rzeczowe informacje dotyczące tego sposobu koloryzowania włosów. Trafiłam do Zielonego Koszyczka, na Pole Henny, jednak nie było tam odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania. 

Po prawie rocznym hennowaniu włosów nasuwa mi się parę rzeczy, o których mogłabym Wam opowiedzieć. Wiem również, jakie wątpliwości mnie dręczyły przed moim pierwszym hennowaniem. Mam nadzieję, że ten mały poradnik będzie dla Was pomocny!

Co trzeba wiedzieć, zanim zdecydujecie się na hennę:


Po pierwsze, (i najważniejsze!) koloru po hennie ciężko się pozbyć - ale nie jest to niemożliwe! O sposobie na wypłukanie henny z włosów pisałam tutaj. Ciężko będzie Wam pozbyć się rudawych tonów z włosów, nawet jeśli przerzucicie się na farby chemiczne (pomocna w takim wypadku może okazać się gencjana, ale zabiegi z jej udziałem trzeba regularnie powtarzać). Musicie się również liczyć z faktem, że przy użyciu rozjaśniaczy może pojawić się glon na włosach.
Ale ponownie, rozjaśnianie włosów po hennie nie jest rzeczą niemożliwą, jako żywy przykład przedstawiam Wam Gosię z Zielonego Koszyczka i jej drogę z rudości do jasnego blondu :)
Niemniej jednak zabawa z rozjaśniaczem może się skończyć różnie i jeśli nie chcecie skończyć z zielonymi włosami zawsze róbcie próby na pasemku włosów.

W przypadku henny żelazna jest zasada - im więcej warstw henny nałożycie, tym ciężej będzie się jej pozbyć.


Po drugie, ciężko jest przewidzieć kolor uzyskany po hennie. Dążenie do upragnionego koloru to ciężka praca bazująca na metodzie prób i błędów - tak było w moim przypadku, idealny kolor włosów udało mi się osiągnąć po ponad roku hennowania! Szczególnie przy rudościach trzeba się znacznie bardziej nagimnastykować, by uzyskać bardziej rudy lub bardziej czerwony efekt.
Ale ponownie, nie ma rzeczy niemożliwych :)

Największy problem pojawia się w przypadku dziewczyn, które farbowały włosy przed henną (jestem tego żywym przykładem). Henna nadaje zupełnie inny odcień włosom farbowanym, a naturalnym. W moim przypadku na włosach farbowanych kolor zawsze wychodził bardziej intensywny, ale szybko się wypłukiwał, pozostawiając rudości. Efekt nie był zły, powstawało mi delikatne ombre - wyglądające całkiem naturalnie - jednak dla osoby kochającej czerwone refleksy efekt ciągle był niezadowalający.

Istotnym jest również fakt, że na moich świeżych odrostach henna trzyma się słabiej. Potrzebują kilku hennowań, by nadgonić resztę włosów.

Na ten moment tak to wygląda u mnie:


Tutaj słabiej napigmentowany odrost, ze złotymi refleksami pochodzącymi od rudości.


Dlatego zanim przystąpicie do hennowania, zróbcie próbę na paśmie włosów - tylko nie owijajcie tego pasemka w sreberko! (efekt może być kosmiczny...). Dowiecie się jak Wasze włosy reagują na hennę, ile czasu potrzebują do konkretnego efektu i czy w ogóle Wam się efekt podoba. 

Po trzecie, henna może uczulać! Dlatego koniecznie zróbcie próbę uczuleniową!



Po czwarte, na hennowanie potrzebny jest czas. Jest to proces żmudny, w moim przypadku rozciągający się na kilka dni - według przepisu henna chai. Niedociągnięcia, szczególnie jeśli hennujecie sie po raz pierwszy, będą widoczne. Tak, gdzie położycie henny za mało (lub jeśli Wasza mieszanka będzie zbyt rzadka), zaschnie i kolor nie chwyci. Mnie samej zdarza się to często, w okolicach skroni czy też z tyłu głowy. Miejsca te zawsze są nieco bardziej rudawe, a czasem nawet przebija się mój naturalny mysi blond, który przy rudym wygląda na siwy!

Ale żeby nie było, że hennowanie jest niczym droga przez rozżarzone węgle dla niewiadomego efektu! To, co mogę Wam powiedzieć na pewno na temat henny, to niezaprzeczalny fakt, że jest najmocniejszą farbą z jaką miałam do czynienia - a kobiety koloryzujące włosy na ogniste kolory wiedzą, że one wypłukują się najszybciej. Jednak do osiągnięcia tego utrzymującego się miesiącami efektu bez poprawek potrzeba kilku warstw henny. Dlatego po roku hennowania mogę spokojnie malować tylko odrosty, nie martwiąc się o długość - co wychodzi oszczędniej, a i dla mnie zdecydowanie jest mniej roboty.

Ponadto, henna jest fenomenalną odżywką dla włosów. W początkowych fazach poprawiała mi skręt - od jakiegoś czasu nie chcą się kręcić i podejrzewam, że kręciły mi się jedynie w fazie dojrzewania - rewelacyjnie nabłyszcza włosy i nadaje im mięsistości oraz sprężystości. I sprawia, że stają się grubsze.

Dla porównania, stan moich włosów przed hennowaniem :)



Kolor był intensywny, ale włosy zupełnie bez życia. I do tego trzy na krzyż, częściowo również przez cieniowanie, by ratować jeszcze zdrowe włosy. 

Gdy już jesteście zdecydowane... :)


Nie możecie kupić sobie byle jakiej henny. Henna musi być dobra jakościowo, nie może zawierać metali ciężkich. Warto zainwestować w hennę BAQ, wykorzystywaną do koloryzacji nie tylko włosów, ale również ciała lub w hennę sprzedawaną przez zaufaną markę, np. Khadi (ale uwaga na oszustów!).

Na przykładzie henny Khadi odkryłam, że dodatki również mają znaczenie. Do uzyskania bardziej czerwonego efektu sięgnijcie po naturalną czerwoną hennę. Jeśli w planach macie większe rudości lub jesteście brunetkami i nie chcecie, by kolor wyszedł zbyt ciemny, sięgnijcie po hennę z dodatkiem almy i jatrophy.

Macie już hennę? Świetnie! Przyszedł czas na zrobienie mieszanki! Na pierwszy raz odłóżcie wszystkie dodatki na bok (chyba, że zdecydowałyście się już na gotową hennę z dodatkami) i zmieszajcie ją jedynie z wodą. Jeśli interesuje Was dzika rudość, im cieplejsza woda, tym bardziej marchewkowy kolor Wam wyjdzie - nie może to jednak być wrzątek! Hennę zalewamy maksymalnie wodą o temperaturze 90 stopni. 

Ja, czerwonowłosa, wychodzę z założenia, że gorąca woda zabija barwnik i swoją mieszankę zalewam wodą, do której jestem w stanie włożyć palec bez grymasu na twarzy - plus minus 50 stopni. Wtedy powstały kolor jest znacznie bardziej trwały i uwodzicielsko czerwony :)

Trzymajcie hennę krótko, maksymalnie do godziny! Nie wiecie przecież jak Wasze włosy zareagują na nową mieszankę! Zawsze lepiej zahennować się jeszcze raz, niż uzyskać zbyt ciemny kolor, z którego później ciężej zejść.

Jeśli zdecydowałyście się na mieszankę któregoś z brązów Khadi, pamiętajcie, każdy brąz Khadi zawiera INDYGO. Oznacza to, że gotowej mieszanki nie możecie pozostawić do utlenienia, gdyż utlenione indygo traci swoje właściwości, kolor będzie wypłukiwał się w tempie błyskawicznym, może wyjść rudy lub efektu kolorystycznego w ogóle nie będzie.

A jeśli uzyskany efekt szybko Wam się wypłucze, nie przejmujcie się. Henna będzie się utrwalać z każdą kolejną koloryzacją, aż w końcu, tak jak ja, będziecie hennować tylko odrosty, bo na długości kolor w ogóle nie będzie tracił swojego wdzięku :)

Jak można się z henną bawić?


  • cytryna - zakwasza hennę, co pozwala jej się lepiej rozwijać, jednak efekt kolorystyczny jest jaśniejszy.
  • sól - polecana przy indygo, pozwala rozwinąć się temu barwinkowi, uzyskujemy mocniejszą i trwalszą czerń. Jednak może powodować mocniejszy przesusz.
  • czarna herbata - stosowana, jeśli chcemy uzyskać głębszy, ciemniejszy kolor - również może przesuszać.
  • czerwona papryka - ma nadawać czerwonych refleksów. Jeszcze nie próbowałam, ale w następnym hennowaniu będzie grała ona pierwsze skrzypce! Dam Wam znać co i jak.
  • czerwone wino - przegotowane, by pozbyć się z niego alkoholu. Również ma nadawać czerwone refleksy. Próbowałam, jednak wydaje mi się, że za małą ilość - pół szklanki - bo niestety żadnej różnicy nie dostrzegłam. Będę jeszcze próbować. Tutaj również możemy się spodziewać większego przesuszu.
  • odżywka - bez silikonów i z małą ilością olejów, by henna mogła dotrzeć do włosa. Stosuje się ją, by zminimalizować przesusz, jednak kolor jest zdecydowanie słabszy - tzw. gloss. Sprawdza się przy odświeżaniu koloru.
  • żel lniany - ma takie samo działanie, jak w przypadku odżywki, nie wpływa znacząco na efekt kolorystyczny.
Według mojego obecnego przepisu henna chai przed przystąpieniem do przygotowywania mieszanki, sporządzam hennową herbatkę. W kubku mieszam łyżeczkę czarnej herbaty, łyżeczkę czerwonej oraz łyżeczkę świeżo zmielonych goździków (w moździerzu) i mieszankę zalewam gorącą wodą. Gdy herbatka ostygnie na tyle, że bez uszczerbku na zdrowiu jestem w stanie włożyć do niej palec, przystępuję do przygotowywania mieszanki. Robię to na dwa dni przed planowanym hennowaniem, by barwnik przepięknie się rozwinął.

Starałam się, by dzisiejszy poradnik wyczerpać do granic możliwości. Jeśli jednak ciągle macie jakieś wątpliwości, śmiało piszcie do mnie na ziele.jaskolcze@gmail.com. Możecie też pochwalić się swoimi pięknymi włosami! Uwielbiam patrzeć na Wasze zdjęcia, szczególnie jeśli w jakimś stopniu przyczyniłam się do tej zmiany :)

Trzymajcie się ciepło! Jaskółka

10 kwi 2014

NIE dla Batiste!

Matura coraz bliżej, a mnie tutaj coraz mniej. Musicie mnie zrozumieć, blog na razie odchodzi na bok. Obawiam się, że do połowy maja nie będzie mnie tu wcale. Postaram się Wam to wynagrodzić, szczególnie, że zbliża się pierwszy roczek bloga. Mam już dla Was fajną niespodziankę, mam nadzieję, że wynagrodzi Wam pustkę na blogu.

Dzisiaj porozmawiamy o Batiste. Batiste nie trzeba przedstawiać, wszystkie tutaj dobrze go znamy, prawda? Dlatego nie byłabym sobą, gdybym nie wypróbowała rzeczy tak wychwalanej na blogach - szczególnie, że jeszcze niedawno musiałam myć głowę codziennie, co potrafi być bardzo uciążliwe. Codzienne mycie głowy zrobiło się tym uciążliwsze, im dłuższe mam włosy, dlatego Batiste zdawało się być dla mnie zbawieniem.


To, co mnie urzekło w tym suchym szamponie to zapach. Już planowałam zakup innych wariantów zapachowych, by zaspokoić mój ciekawski nosek. W tym przypadku mamy do czynienia z bardzo dobrze wyczuwalnym kokosem, utrzymującym się na włosach przez cały dzień. Nie jest jednak natrętny. Do tego aplikacja bardzo praktyczna, puszka w przyjemnej dla oka grafice.

Skład?
Butane, Isobutane, mąka ryżowa, Propane, Alcohol Denat., Parfum (fragrance), kumaryna, Distearyldimonium Chloride (antystatyk, stosowany w sprejach).

Cała tajemnica w mące ryżowej. Do tego substancje, które pozwalają korzystać nam z produktu jako spreju, substancje zapachowe.



Czy suchy szampon Batiste się sprawdzał? Sprawdzał. Faktycznie potrafił fajnie odświeżyć włosy bez ich mycia, chociaż w połowie dnia zaczynałam czuć dyskomfort związany z nieumyciem włosów. Dodatkowo na moich rudych włosach potrafił zostawiać siwą poświatę, która nie wyglądała zbyt dobrze - musiałam spędzić bardzo dużo czasu, by wyczesać pozostałości suchego szamponu - chociaż ten problem można rozwiązać kupując po prostu wersję dla brunetek. Za to bardzo fajnie się sprawdzał, gdy nasze włosy mają tendencję do wyślizgiwania się z upięć - dzięki niemu powierzchnia włosa robi się bardziej chropowata (w dotyku, nie wpływa na wizualny odbiór naszych włosów) i poszczególne kosmki nie wypadają z warkocza, koczka czy wysokiego kucyka.



Na ten moment wychodzi na to, że Batiste spisuje się całkiem nieźle. Skąd więc ten tytuł?
Batiste mnie podrażnił i to bardzo mocno. Początkowo w ciągu dnia pojawiało mi się swędzenie, ale utożsamiałam to po prostu z nieumyciem głowy, gdyż takie uczucie pojawia się u mnie, gdy odpuszczę sobie ten zabieg. Poza tym stosowałam Batiste na tyle rzadko, że ciężko było go o cokolwiek winić, tym bardziej, że swędzenie nie trwało szczególnie długo. Jednak ostatnie moje zetknięcie z tym produktem wywołało u mnie straszne pieczenie. W połowie dnia ból był nie do wytrzymania, do tego stopnia, że musiałam rozpuścić kucyk i związać włosy w luźnego warkocza, delikatnie obciążenie włosów było dla mnie torturą. Wieczorem myślałam, że wyrwę sobie włosy z głowy, na głowie porobiły mi się czerwonawe płonące placki, jakbym się czymś poparzyła. Oczywiście nie obyło się bez garści wpadniętych włosów i dwutygodniowego leczenia skóry głowy za pomocą jogurtu i miodu.

Jeśli macie wrażliwe skalpy, uważajcie na ten szampon. Jeśli czujecie swędzenie, nawet delikatne, odstawcie - to co przeżyłam, nie jest warte zaoszczędzonego czasu.

Czyli wrażliwe skalpy nie mają możliwości ze skorzystania z suchego szamponu? Mają :) W bardziej naturalnej wersji! Wystarczy wziąć skrobię ziemniaczaną, dla zapachu dodać ulubionych olejków eterycznych, wetrzeć odrobinę we włosy (można się wspomóc pędzlem), a resztę wyczesać. Gwarantuję zero podrażnień!

Żeby nie było, że jestem taka anty na Batiste... Moja mama sobie chwali, a ten mój mały koszmarek oddałam koleżance, by jej się przysłużył - i tutaj wiadomość z ostatniej chwili, Kinu też jest zachwycona :)



Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

4 kwi 2014

Wiosenne nowości :)

Z zakupami ostatnio jestem powściągliwa, odkąd postawiłam na minimalizm. Ciągnie mnie trochę w stronę kolorówki, ale ostatnio rzadko się maluję (właściwie przez całą zimę chodziłam bez makijażu, jedynie brwi przyciemniałam, by nie zgubić się w ognistych włosach), więc sobie nie pozwalam. Ale wiosna coraz bardziej się budzi do życia, a na wiosnę budzi się też moja chęć do malowania, więc mam już w planach małe zakupy w najbliższym czasie, w razie czego dam Wam znać.

Nowości jest niewiele, ale są to rzeczy, które w większości od dawna chciałam mieć.


1. Lush - Grease Lightning
Preparat punktowy na wypryski, który zawiera żel z alg morskich tworzący niewidoczną ochronę która pozwala działać aktywnym składnikom. Wyciąg z drzewa herbacianego eliminuje bakterie a lawenda równoważy produkcję sebum. Żel aloesowy uspokaja pory i podrażnienia a woda morska wysusza, oczyszcza i przyspiesza proces działania składników aktywnych.

Na Lusha miałam ogromną chrapkę od dawna. Dlatego nie mogłam nie skorzystać z połączenia urodzin i wycieczki tatusia do Anglii :) Ma bardzo fajną, żelową konsystencję, zapach delikatnej lawendy. Nie używam go punktowo, rozsmarowuje produkt na całej twarzy, nie powoduje to u mnie wysuszenia. Powoli mogę podchodzić do recenzji, więc tutaj już ani słówka :)

2. Organique - peeling enzymatyczny

Od dawna Wam trąbiłam, że szukam jakiegoś naprawdę dobrego peelingu enzymatycznego o przyzwoitej cenie. Miałam wcześniej tylko jeden od Dermedic, dlatego chciałam porównać go z czymś innym i mimo wszystko znaleźć coś, co będzie lepiej usuwać zrogowaciały naskórek. I mam to cudeńko. Peeling jest drogi, za 100ml zapłacimy 73zł, ale ja swój dorwałam w Shinyboxie, w pozostałościach grudniowej edycji za 49zł. Teraz można go dorwać w wiosennym Shinyboxie o nazwie Krokus za 39zł, dlatego pluję sobie w brodę. A Was zachęcam, nie ma co się wahać, peeling jest świetny.

3. Planeta Organica - nawilżający krem-serum  
Kremik dostałam w ramach współpracy ze Skarbami Syberii, którzy całkowicie mnie zaskoczyli. Zerknęli na moje zamówienie i dorzucili mi ten oto kremik i balsam do ciała, o którym za chwilkę. Ma bardzo lekką konsystencję, jeszcze go nie próbowałam.

4. i 5. Baikal Herbals - tonik nawilżający oraz serum intensywnie nawilżające
Zaczęłam kurację Atredermem i potrzebowałam konkretnych nawilżaczy. Pokusiłam się o produkty od Baikal Herbals, ponieważ ich produkty recenzowała Kasiorra, posiadaczka właśnie cery suchej. Miała ten tonik oraz kremy na dzień i na noc - niestety na Skarbach kremy te nie były dostępne, dlatego postanowiłam kupić serum. Na razie mogę powiedzieć jedynie, że cudnie pachną - kojarzą mi się z aromatem herbatki ze słodką nutą, cudeńka!

6. Eco Hysteria - wodny mus do ciała (według tłumaczenia mojej mamy :))
Jest to nowość na Skarbach, nie znajdziecie go w ofercie. Cieszę się nim podwójnie: raz, że mogę w końcu poznać się z Eco Hysterią, a dwa, że mam okazję poznać się z tym konkretnym produktem jako pierwsza. Pachnie bardzo świeżo, ogórkiem, taki też efekt pozostawia na skórze. Konsystencja jest bardzo lekka, a kolor jest kosmiczny, coś pomiędzy seledynem a morskim :)

7. Lush - Mask of Magnaminty

Bardzo ciekawy czyścioszek, za pomocą którego zamieniamy się w zielonego ufoludka. Mocno mrozi buźkę, wyraźnie czuć olejek miętowy, drobinki w nim zawarte delikatnie peelingują twarz. No i usuwa zaczerwienienia. Powiem Wam o nim jeszcze coś więcej w najbliższym czasie :) Jest to chyba mój ulubiony czyścioszek, który świetnie spisuje się również jako maseczka.


Znacie coś z moich nowości? Może macie jakieś specjalne życzenia co do najbliższych recenzji?

Pozdrawiam ciepło! Jaskółka

3 kwi 2014

Szybka aktualizacja włosowa i parę słów o marcowej pielęgnacji

Hej, hej! Zaniedbuję Was trochę w tym tygodniu, ale mam sporo na głowie. Kończy mi się rok, a w takim wypadku zawsze jest małe szaleństwo. Do tego musiałam w końcu znaleźć książki do bibliografii, więc niestety bez bieganiny się nie obyło - tym bardziej, że naszą miejską bibliotekę zamknięto i musiałam zdobywać książki z biblioteki oddalonej ode mnie o 30 km (za to po znajomości :)).

Jak zwykle, moja włosowa aktualizacja trochę się przesunęła w czasie, tak to już ze mną bywa, ciężko jest mi trafić na dobre światło, rano wyjeżdżam z domku zbyt wcześnie by coś pokombinować (próbowałam! Choćby dzisiaj rano!), a po południu już się o tym nie myśli. Jeśli chcecie się dowiedzieć na czym polegała moja pielęgnacja włosów w marcu, zapraszam Was tutaj. Od razu muszę zaznaczyć, że trochę ponaginałam moje postanowienia, gdy w ciągu tego miesiąca moje końcówki zbuntowały się, chcąc więcej nawilżania. Także na skalp i większość długości włosów stosowałam naftę, czasem z dodatkiem żółtka (jedno żółtko, jedna łyżka nafty, jedna łyżka wody), a na końcówki używałam opisywany w poprzednim poście olej awokado. Więcej grzechów nie pamiętam :)

Postanowiłam również podciąć dość sporo końcówki. Poszło 5 cm, ale przy mojej długości nie widać różnicy (przynajmniej oprócz mnie nikt zmiany nie zauważył :)). Ścięłam wszystkie kapryśne kłaki, które wiecznie mi się plątały i marudziły, i nareszcie mam takie włosy, o jakich marzyłam. Nie jest to chodzący ideał, ale po raz pierwszy mogę powiedzieć, że jestem zadowolona z efektu.
Przycięcie dodało moim włosom życia i trochę objętości :)


Włosy zostały ładnie wyprostowane, by dało się je równo podciąć - tego dnia wyjątkowe z nich kręciołki były! Nie mogłam przepuścić takiej okazji :)

Co zauważyłam? Że moje włosy mają niesamowity blask, który zauważają również inni. Mam już ponad centymetrowy odrost i będę musiała brać się za następne hennowanie (nie umiem zebrać się i pokazać Wam efektów zaraz po, ale kiedyś to zrobię, obiecuję!), a koleżanka spytała mnie dzisiaj czy nie farbowałam ostatnio, bo moje włosy mają niesamowity kolor i właśnie blask. Do tego są mocniejsze, słabiej wypadają i są znacznie bardziej elastyczniejsze. W kwietniu będę chciała je trochę zagęścić i nadgonić szybciutko różnicę w długości. Macie jakieś sprawdzone sposoby? Waham się pomiędzy serum babci Agafii, które stosuje moja mama i które daje bardzo fajne efekty a ampułkami z placentą, o których wspominała Anwen. Nie chcę niczego śmierdzącego i trudnego w nakładaniu, bo do takich rzeczy szybko się zniechęcam.

Miało być krótko... Widać brakuje mi Was :)
P.S. Udało Wam się kogoś nabrać w Prima Aprilis? Ja niestety mało pomysłowa byłam tym razem, ale za rok nie odpuszczam! Może mnie natchniecie? :)

Pozdrawiam cieplutko! Jaskółka

Disqus for Jaskółcze Ziele